Читать книгу Pałac zdrady - Jason Matthews - Страница 6
1
ОглавлениеPrzemykając przez tłumy przechodniów i skłębiony chaos Boulevard de Clichy przy placu Pigalle, Dominika Jegorowa, kapitan SWR, Służby Wnieszniej Razwiedki[1], Służby Wywiadu Zagranicznego Federacji Rosyjskiej, obciągnęła brzeg małej czarnej sukienki. Z wysoko podniesioną głową, postukując w chodnik czarnymi szpilkami, nie spuszczała z oczu siwej głowy idącego przed nią królika – indywidualna obserwacja celu poruszającego się piechotą jest jedną z trudniejszych umiejętności ofensywnego rzemiosła ulicznego. Aby wtopić się w tło, dawała mu sporo luzu, to przechodząc na rozdzielający bulwar pas zieleni, to snując się za przechodniami.
Śledzony przez nią mężczyzna przystanął, żeby kupić spieczony szaszłyk – najpewniej wieprzowy, jak to w dzielnicy chrześcijańskiej – od właściciela stojącego przy małym piecyku z rusztem, który wachlował palenisko złożonym kawałkiem tektury, od czasu do czasu posyłając iskrę w tłum mijających go ludzi i zasnuwając róg ulicy kłębami dymu pachnącego kolendrą i chili. Dominika zwolniła kroku i ukryła się za słupem latarni: było mało prawdopodobne, żeby królik sprawdzał teren – chodziła za nim od trzech dni i przez ten czas ani razu nie zainteresował się najbliższym otoczeniem – mimo to nie chciała, żeby namierzył ją za wcześnie. Wystarczy, że gdy prześlizgiwała się przez tłum, zauważyło ją mnóstwo innych ulicznych stworów – nogi baletnicy, okazały biust, świetliste jasnoniebieskie oczy – że już zwęszyło jej zapach, zastanawiając się pewnie, czy i jak łatwo da się ją wyjąć.
Dwoma wprawnymi spojrzeniami oceniła menażerię ludzkich twarzy, ale nie, nie poczuła znajomego mrowienia na karku, które byłoby zapowiedzią kłopotów. Królik rozszarpał zębami ostatni kawałek sczerniałego mięsa i wrzucił patyk do rynsztoka. Był szyitą, lecz najwyraźniej nie miał oporów przed jedzeniem wieprzowiny, tak jak przed wciskaniem gęby między uda prostytutek. Gdy ruszył przed siebie, poszła za nim.
Śniady, nieogolony młody mężczyzna oderwał się od grupki kumpli podpierających zaparowane okno baru z kluskami, dogonił ją i położył jej rękę na ramieniu.
– Je bande pour toi – powiedział łamaną francuszczyzną rodem z Maghrebu.
Stanął mu na jej widok, Jezu. Nie miała na to czasu i poczuła, jak tlący się w brzuchu gniew wpełza jej na ramiona. Nie. Bądź jak lód. Strąciła z ramienia nachalną rękę, odepchnęła dłonią twarz i poszła dalej.
– Va voir ailleurs si j’y suis – rzuciła przez ramię; sprawdź, czy nie ma mnie gdzie indziej. Tamten zbaraniał, zrobił obraźliwy gest ręką i splunął na chodnik.
Siwą głowę królika namierzyła ponownie, kiedy ten przechodził pod kaskadą migoczących świateł u wejścia do La Divy. Niespiesznie podeszła do drzwi, zobaczyła ciężką aksamitną zasłonę i odczekała chwilę, żeby mężczyzna mógł spokojnie wejść do środka. Ten drobny człowieczek był strażnikiem największych tajemnic nuklearnych Islamskiej Republiki Iranu, jej zwierzyną, celem rozpoznania osobowego. Silna wola i umysł jak brzytwa – miała to być próba werbunku osobnika wrogo nastawionego, zasadzka z wykorzystaniem środków przymusu, podejście bez kontaktu wstępnego, i była pewna, że uda jej się skaptować go w ciągu pół godziny.
Tego wieczoru miała rozpuszczone włosy, które opadając brązowymi lokami na ramiona, przesłaniały oko, i wyglądała jak tancerka z lat dwudziestych, mistrzyni apaszowskiego tanga. Była w kwadratowych „zerówkach” w szylkretowej oprawce, niczym paryska Lois Lane w drodze na imprezę. Emploi biurowej maszynistki psuła jedynie czarna obcisła sukienka i szpilki od Louboutina. Ponieważ kiedyś tańczyła w balecie, miała kształtne nogi o dobrze umięśnionych zgrabnych łydkach, choć leciutko utykała, odkąd kochanek jej rywalki ze szkoły baletowej złamał jej na próbie stopę. Miała wtedy dwadzieścia lat.
Paryż. Nie oddychała powietrzem Zachodu od wielu miesięcy, odkąd wróciła do Moskwy po wymianie szpiegów w Estonii. Ale tamte obrazy zaczynały już blaknąć, a czas coraz bardziej tłumił odgłos jej kroków na połyskującym srebrzyście mokrym moście, otulając go nocną mgłą. Wróciwszy do domu, wciągnęła do płuc haust russkogo wozducha – to była jej ojczyzna, jej rodina, jednak w czystym zapachu sosnowego lasu i piaszczysto-ilastej czarnej ziemi wyczuła trującą nutę pełzającej korupcji, która cuchnęła jak martwe zwierzę pod deskami podłogi. Tak, oczywiście, powitano ją bardzo entuzjastycznie, kwiecistymi pochwałami i życzeniami od brzuchatych oficjeli. Natychmiast zgłosiła się do pracy w kwaterze głównej SWR, w centrali, lecz na widok dawnych kolegów, tego kłębiącego się stada siłowików z namaszczonego wewnętrznego kręgu mundurowych i tajniaków, podupadła na duchu. A niby czego się spodziewałaś? – pomyślała.
Ale teraz czuła się inaczej. Zupełnie inaczej, inaczej na sposób cudowny i niebezpieczny. Zakochała się w oficerze operacyjnym CIA, który prześwietlił ją, przeszkolił i skierował z powrotem do Moskwy z zadaniem spenetrowania centrali. Uczyła się czekać, słuchać i sprawiać wrażenie obojętnego wytworu trującej atmosfery tajnych służb. Dlatego odrzuciła kilka idiotycznych propozycji pracy w kwaterze głównej – nie, chciała zaczekać na taką, która da jej dostęp do materiałów, o jakie chodziło Amerykanom. Udając zainteresowaną, grała na czas, zaliczając dwa krótkie kursy, z psychologii operacyjnej i kontrwywiadu: uznała, że dobrze będzie wiedzieć, jak myśliwi ze służb polują na krety, jak zabrzmią ich kroki na klatce schodowej, gdy kiedyś po nią przyjdą.
Cierpliwie czekając, zaglądała w głąb ich duszy, gdyż była synestetką o umyśle obdarzonym zdolnością widzenia kolorowych aureoli wokół ludzi, dzięki czemu potrafiła odczytać przejawy namiętności, zdrady, strachu i oszustwa. Przypadłość tę wykryto u niej, gdy miała pięć lat, i jej rodzice – ojciec, profesor historii, i matka, znakomita skrzypaczka – byli tym załamani. Musiała im przyrzec, że nigdy, przenigdy nie zdradzi nikomu swojego sekretu, nawet jeśli z czasem do niego przywyknie. Kiedy miała dwadzieścia lat, unosiły ją kasztanowe fale muzyki w szkole baletowej. Mając lat dwadzieścia pięć, potrafiła ocenić pożądanie mężczyzn po nasyceniu ich jasnoczerwonych aureol. Teraz, gdy przekroczyła trzydziestkę, umiejętność odgadywania nastroju tych, z którymi miała do czynienia, mogła ocalić jej życie.
Ale było coś jeszcze. Od chwili werbunku nawiedzał ją duch matki, dobroduszna chimera, która pojawiała się u jej boku, by dodać odwagi i udzielić wsparcia. Rosjanie są ludźmi bardzo uczuciowymi i uduchowionymi, dlatego odwiedziny zmarłych przodków nie przyprawiają ich o gęsią skórkę ani nie są objawem obłąkania. Nie były, przynajmniej dla niej. Poza tym, gdy podejmując podwójne życie, stanęła u wejścia do mrocznej jaskini i doszedł ją odór drzemiącej tam bestii, duch matki – świetlista ręka na ramieniu – dodał jej sił.
Aby ponownie uzyskać dostęp do informacji tajnych i zastrzeżonych, po powrocie do centrali odbyła dwie sesje sprawdzające z tłustym kurduplem z kontrwywiadu i ponurą stenotypistką. Kurdupel wypytał ją najpierw o ubijca, egzekutora ze specnazu, który omal nie zabił jej w Atenach, a potem o agentów CIA, którzy ją przetrzymywali: jacy byli, o co ją pytali i co im powiedziała? Dominika spojrzała na posępną stenotypistkę tonącą w chmurze żółtej mgły oszukaństwa i chciwości i zmusiwszy ją wzrokiem do spuszczenia głowy, odparła, że nic. Niedźwiedź obwąchał jej buty i najwyraźniej usatysfakcjonowany kiwnął głową. Sęk w tym, że niedźwiedź nigdy nie ma dość, pomyślała. Nigdy.
Jej wyczyny, nieprawdopodobne ucieczki i kontakty z Amerykanami budziły podejrzenia – tak jak w przypadku wszystkich wracających z czynnej służby na Zachodzie – dlatego wiedziała, że krwistookie jaszczury z FSB, Federalnej Służby Bezpieczeństwa, bacznie ją obserwują, czekając na jakieś potknięcie, mejla czy pocztówkę z zagranicy, tajemniczy telefon z przedmieść Moskwy czy choćby przelotny kontakt z obcokrajowcem. Ale żadnych potknięć nie było. Dominika zachowywała się normalnie i niczego nie zobaczyli.
Dlatego napuścili na nią przystojnego trenera, który prowadził „obowiązkowy” kurs samoobrony w starej willi w Domodiedowie przy szosie Warszawskiej niedaleko obwodnicy MKAD. Koślawy, zatęchły dom ze skrzypiącymi schodami i upstrzonym zielonymi plamami miedzianym dachem stał w zaniedbanym ogrodzie botanicznym, ukrytym za murem z przekrzywioną tablicą z napisem INSTYTUT ROŚLIN APTECZNYCH. Kilkoro znudzonych kursantów – rumiana urzędniczka ze Służby Celnej i dwóch podstarzałych strażników granicznych – paliło papierosy na ławkach pod ścianą oranżerii, która służyła za salę ćwiczeń.
Trener Daniił, dostojnie szczupły, wysoki, jasnowłosy Rosjanin, miał około trzydziestu pięciu lat, silne nadgarstki, ręce pianisty, delikatne rysy twarzy, senne niebieskie oczy oraz misternie wycyzelowaną żuchwę, policzki i czoło, a stojąc pod ścianą sali, swoimi nieprawdopodobnie długimi rzęsami mógłby pewnie poruszyć liście palmy rosnącej w donicy na jej drugim końcu. Dominika wiedziała, że w SWR nie ma czegoś takiego jak „obowiązkowe zajęcia z samoobrony” i że Daniił jest najpewniej podstawionym agentem, który ma zadawać jej pytania – ot tak, niby przypadkowo i od niechcenia – aby w końcu opuściła gardę i wyznała, że ją zwerbowano, że działała w zmowie z agentami obcego wywiadu i przekazała im sto tajemnic państwowych albo uwiódłszy piętnastu rozpasanych kolegów po fachu, spała z nimi na górnej leżance w kiwającym się na boki dusznym wagonie nocnego pociągu. Nieważne, co by z niej wyciągnęli. Psy myśliwskie rosyjskiego kontrwywiadu nie znały definicji zdrady, lecz – o tak, umiały ją rozpoznać.
Oczywiście nie oczekiwała, że będą ją uczyli technik walki wręcz. Pierwszego dnia, gdy przez brudny przeszklony sufit oranżerii przebiły się promienie słońca, zaintrygowana ujrzała bladoniebieską aureolę głębokiej myśli i duszy wirującą nad głową Daniiła i sączącą się z jego palców. Zdziwiła się jeszcze bardziej, kiedy zaczął ją uczyć tak zwanej Systemy, sistiemy rukopasznogo boja, technik wynalezionego przez Rosjan sposobu walki, niezwykle brutalnych, średniowiecznych, osadzonych w kozackich tradycjach sięgających dziesiątego wieku i mających mistyczne więzi z religią prawosławną. Zazwyczaj uczono ich tylko wojskowych.
Widziała, jak zabójca ze specnazu wykonuje identyczne ruchy w zbryzganym krwią pokoju hotelowym w Atenach i choć wtedy nie wiedziała, z czym ma do czynienia, z przerażeniem podziwiała jego motylą lekkość i skuteczność. Daniił jej nie oszczędzał i wkrótce stwierdziła, że wysiłek fizyczny znów sprawia jej przyjemność, przypomniała sobie, jak pilnie ćwiczyła w szkole, chcąc zrobić karierę jako baletnica – karierę, którą ci zawistnicy skutecznie przekreślili. Systema kładła nacisk na gibkość, maksymalną szybkość i znajomość najbardziej wrażliwych miejsc ludzkiego ciała. Demonstrując chwyty i przytrzymania, z twarzą blisko jej twarzy, Daniił dostrzegł w jej głębokich oczach coś, czego bał się niepotrzebnie poruszyć.
Po dwóch tygodniach treningu ćwiczyła ciosy i rzuty, jakich inni uczyliby się wiele miesięcy. Początkowo zasłaniała usta, śmiejąc się z małpiego chodu, jakiego używano podczas walki, i teatralnego wzruszenia ramieniem poprzedzającego morderczy cios ręką. A teraz rzucała Daniiła na matę równie często, jak on ją. Gdy w szarawym świetle wczesnego popołudnia pokazywał jej nową technikę, patrzyła na napięte mięśnie jego pleców i myślała: porusza się jak baletmistrz czy gimnastyk. Jak to się stało, że zainteresowały go sztuki walki? Służył w specnazie? W elitarnym wympiele? Oczami jaskółki, wyszkolonej przez państwo uwodzicielki, zauważyła, że jego palec serdeczny jest znacznie dłuższy od wskazującego. Było więc prawdopodobne – przynajmniej według upstrzonych brodawkami dozorczyń ze szkoły jaskółek – że ma ponadprzeciętne przyrodzenie.
Szacowanie wielkości męskiego penisa nie było jedyną rzeczą, jakiej nauczyła się w Szkole Państwowej IV, tajnej akademii szpiegowskiej, gdzie szkolono ich w sztuce uwodzenia mężczyzn i kobiet. Wciąż pamiętała sale zajęć i audytoria w otoczonym murem, obłażącym z farby dwupiętrowym neoklasycystycznym domu z mansardą w głębi sosnowego lasu pod Kazaniem na brzegu Wołgi. Wciąż pamiętała monotonne, beznamiętne wykłady na temat ludzkiej seksualności i miłości. Oczyma duszy wciąż widziała rozedrgane czarno-białe filmy przedstawiające spółkujące pary i wszelkiego rodzaju perwersje. Złożona z setek pozycji lista technik seksualnych, których bez końca ich uczono – nr 88: „Skrzydła motyla”; nr 42: „Sznur pereł”; nr 32: „Chwyt dywanowy” – wracała do niej nieproszona w pełne otępienia dni i złe noce wraz z zapachem różanej wody, którą próbowano zabić piżmowy zapach podnieconych mężczyzn i kobiet, wraz z widokiem zakończonych brudnymi paznokciami palców ściskających jej uda, zwisających z mięsistych nosów kropli potu, które nieuchronnie i nieubłaganie spadały w końcu na jej twarz. Wytrzymała to na przekór tym wszystkim świniom, przebrzydłym wieprzom, które myślały, że położy się grzecznie na plecach i rozchyli nogi. O tak, teraz pokaże im, w jak wielkim byli błędzie.
Uspokój się, pomyślała. Walczyła z narastającym stresem, następstwami powrotu do służby w objęciach matuszki Rossii, skutkami niemożliwie ryzykownego życia, jakie właśnie zaczynała. Dręczyło ją coś jeszcze: nie wiedziała, czy jej ukochany żyje, czy zginął. Ale jeśli wciąż żył i oddychał, jej miłość musiała pozostać najpilniej strzeżoną tajemnicą ze względu na mały, malutki drobiazg: mężczyzna ten był agentem CIA. A teraz czekała na mocno spóźnioną, pozornie niezobowiązującą rozmowę z Daniiłem, na przesłuchanie, którego po intensywnej dwutygodniowej znajomości mogła się z powodzeniem spodziewać. Będzie musiała zachować niezwykłą ostrożność – żadnego kuszenia i uwodzenia, żadnego sarkazmu – wykorzystując jednocześnie znakomitą okazję do dezinformacji, ot, choćby do przemycenia nieśmiałej wzmianki, że podziwia prezydenta Putina. Wszystko, co mu powie, trafi do FSB, a potem do centrali, gdzie zostanie dołączone do pozostałych materiałów z powitalnego śledztwa, które ostatecznie ustali, czy Dominika Jegorowa utrzyma status opierupołnomoczennoj, oficera operacyjnego. Ale Chryste, te rzęsy…
Długa, elegancka szyja, wysoko podniesiona głowa – rozchyliła cuchnącą papierosowym dymem zasłonę i podeszła do drzwi. Stojący przed nimi wykidajło spojrzał z aprobatą na jej obcisłą czarną sukienkę, a potem zerknął na kopertówkę, malutką czarną torebkę, w której mieściła się jedynie szminka i cieniutki smartfon. Rozsunął szerzej ciężką kotarę i ruchem głowy dał jej znak, że może wejść. Nieuzbrojona, pomyślał. Mademoiselle Doudounes, panna Cycolina, jest czysta.
Kapitan Jegorowa dysponowała tymczasem iście zabójczą bronią. Szminka w jej torebce była elektriczeskim pistoletom, jednostrzałowym pistoletem elektrycznym, najnowszym produktem laboratoriów technicznych Zarządu T, nową wersją sędziwej broni z okresu zimnej wojny. Niepozorna szminka jednorazowego użytku wystrzeliwała zabójczą dziewiątkę Makarowa, pocisk o donośności skutecznej dwóch metrów. Jego rdzeń składał się ze sprasowanego metalowego pyłu, który eksplodował w chwili uderzenia w cel. Odgłos wystrzału brzmiał jak głośne kliknięcie.
Dominika ogarnęła wzrokiem mroczne wnętrze klubu, półokrągłego pomieszczenia pełnego wyszczerbionych stolików i wyłożonych dermą zmęczonych boksów pod ścianami. Niska scena ze starodawnymi reflektorami w podłodze była ciemna i pusta. Jej cel, Parvis Jamshidi, siedział samotnie w środkowym boksie, patrząc w zadumie na sufit. Dominika zlustrowała teren jeszcze raz, dzieląc salę na sektory, skupiając się na odległych kątach: nie, ani gnuśniejących w fotelach ochroniarzy, ani oznak kontrinwigilacji, przynajmniej tych oczywistych. Ruszyła w stronę Jamshidiego, lawirując między stolikami i nie zwracając uwagi na grubasa, który pstryknął na nią palcami – pewnie chciał zamówić kolejny kieliszek petit jaune albo zaprosić ją na półgodzinne tête-à-tête w pobliskim hotelu Chat Noir Design.
Była podekscytowana. Znów ogarnęło ją znajome uczucie, jakie towarzyszy na polowaniu każdemu myśliwemu, podniecenie, które ścisnęło jej gardło i rozgrzało brzuch. Wślizgnęła się do boksu i położyła torebkę na stole. Jamshidi wciąż patrzył w sufit, jakby się modlił. Niski i drobny, miał rozwidloną hiszpańską bródkę i nieruchome, smukłe jak u El Greca ręce o długich palcach. Był w eleganckim perłowoszarym garniturze i rozpiętej pod szyją białej koszuli bez kołnierzyka. Ot, mały człowieczek, fizyk, specjalista od kaskadowego rozdzielania izotopów, najważniejszy ekspert irańskiego programu wzbogacania uranu. Dominika milczała, czekając, aż się odezwie.
Jamshidi wyczuł jej obecność, spuścił wzrok i otaksował spojrzeniem jej figurę, szczupłe ramiona i równo przycięte paznokcie. Patrzyła mu w oczy, aż przestał się gapić na pokryty niebieskimi żyłkami rowek między jej piersiami.
– Ile za godzinę? – rzucił swobodnie. Miał piskliwy głos i odezwał się po francusku. W przesyconym zapachem piżma powietrzu jego słowa miały kolor zmętniałej żółci, cuchnącą barwę fałszu i chciwości. Dominika z zaciekawieniem stwierdziła, że potrafi ją zidentyfikować nawet w ultrafioletowym świetle zalewającym salę. Przyglądała mu się spokojnie.
– Nie słyszałaś? – Jamshidi podniósł głos. – Mówisz po francusku czy jesteś dziwką z Kijowa? – Znów spojrzał na sufit, jakby chciał ją odprawić. Poszła za jego wzrokiem. Tuż nad jego głową, na biegnącym pod krokwiami pleksiglasowym wybiegu, tańczyła naga kobieta w szpilkach. Dominika zerknęła na groteskową bródkę Irańczyka.
– Dlaczego uważasz, że jestem prostytutką? – spytała nienaganną francuszczyzną.
Jamshidi spuścił głowę, spojrzał jej w oczy i parsknął śmiechem. Gdyby chciał uniknąć ostrych szponów i kłów, to właśnie teraz, w tym momencie powinien był usłyszeć cichy szelest wysokiej trawy.
– Pytałem, ile za godzinę? – powtórzył.
– Pięćset. – Dominika założyła za ucho niesforny kosmyk włosów. Irańczyk nachylił się i złożył jej perwersyjną propozycję.
– Plus trzysta – odparła Dominika, patrząc na niego znad okularów. Poprawiła je, uśmiechnęła się i wtedy, jak na umówiony znak, zapłonęły światła rampy i na scenę wyszło kilkanaście kobiet ubranych jedynie w sięgające uda winylowe kozaczki i czapki z daszkiem. Ustawiły się w szereg i zaczęły kręcić biodrami w rytm tanecznego popu, a cętkowane reflektory malowały na ich ciałach różowo-białe pasy.
Jamshidiego wypatrzył w Wiedniu pracownik Rostiechnadzora, rosyjski przedstawiciel MAEA, Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, który zauważył, że po godzinach pracy Irańczyk przejawia upodobanie do długonogich kobiet o wątpliwej reputacji sączących sherry w barach w dzielnicy Gürtel. Wiadomość trafiła do wiedeńskiego riezidienta, który z kolei przekazał ją do kwatery głównej SWR w Jasieniewie na południowy zachód od Moskwy.
W centrali doszło do burzliwej dyskusji na temat tego, czy Jamshidi jest celem właściwym i wartym zachodu. Jedni utrzymywali, że próba pozyskania ważnego reprezentanta państwa satelickiego nie jest mądrym posunięciem. Inni twierdzili, że stare techniki szantażu czy wymuszenia na niego nie podziałają. Jeszcze inni, że ryzyko ewentualnej wpadki odbiłoby się negatywnie na stosunkach bilateralnych między Rosją i Iranem. Szef jednego z zarządów zastanawiał się na głos, czy nie jest to przypadkiem zbyt dobra okazja. Może to prowokacja, pułapka dezinformacyjna zastawiona przez zachodnie służby wywiadowcze, CIA, Mossad czy MI6? Może chcą w ten sposób zdyskredytować Moskwę?
Tego rodzaju zagowory, spiski, nie należały do rzadkości. Współczesna Służba Wywiadu Zagranicznego bała się prezydenta Federacji – rentgenowskich spojrzeń jego niebieskich oczu i represji w ciemnych zaułkach miasta – tak jak NKWD Stalina podczas czystek w latach trzydziestych. Nikt nie chciał zatwierdzić wątpliwej operacji i popełnić wykroczenia uznawanego za grzech wszystkich grzechów: ośmieszenie Władimira Władimirowicza Putina na arenie międzynarodowej.
Aleksiej Iwanowicz Ziuganow, szef kontrwywiadu SWR – Zarządu KR – jako jeden z pierwszych oświadczył, że próba pozyskania Jamshidiego byłaby zbyt ryzykowna (głównie dlatego, że to nie on prowadził tę sprawę). Jednak prezydent, były oficer KGB (przebieg jego służby, a zwłaszcza okres sennej rezydentury w komunistycznym Dreźnie w latach osiemdziesiątych, był tematem tabu i nigdy, przenigdy go nie poruszano), uciszył bojaźliwe głosy swoich podwładnych.
– Sprawdźcie, co ten naukowiec wie – rozkazał dyrektorowi generalnemu SWR przez kremlowski telefon wysokoj czastoty, wysokiej częstotliwości. – Chcę wiedzieć, co ci irańscy fanatycy knują, jak bardzo są zaawansowani. Uran to nie przelewki, Żydzi i Amerykanie zaczynają tracić cierpliwość. – Umilkł i dodał: – Dajcie tę sprawę Jegorowej, niech się nim zajmie.
Prezydent Federacji osobiście wyznacza oficera do przeprowadzenia niezmiernie ważnego i bardzo ryzykownego werbunku – w normalnych okolicznościach byłby to wielki komplement; Putin wydał taki rozkaz ledwie kilka razy, zlecając zadania swoim starym ulubieńcom z KGB – lecz Dominika nie miała złudzeń: dobrze wiedziała, dlaczego wybrano właśnie ją.
– To dla mnie wielki zaszczyt – powiedziała, gdy dyrektor wezwał ją do siebie i poinformował o decyzji Kremla. Chujnia, pomyślała, pierdolenie o Szopenie. Chcą, żeby była jaskółka popracowała cipką? Proszę bardzo, chłopcy, tylko uważajcie na palce.
To, że ją wybrano, miało jeden pozytywny skutek. Spadł jej z ramion namacalny ciężar kontrwywiadowczego śledztwa FSB. Natychmiast przerwano wszystkie gierki i podchody: spod okien jej mieszkania przy Kastaniewskiej zniknął peugeot z przyciemnionymi szybami, który parkował tam rano i wieczorem, ustały miłe pogawędki z agentami kontrwywiadu, skończyły się treningi z apetycznym Daniiłem. Dominika wiedziała już, że została oczyszczona z wszelkich podejrzeń – niecierpliwy rozkaz Putina z pewnością to przyspieszył, jednak najważniejsze, że przeszła przez sito. Delektowała się ironią tego, że to sam prezydent wpuścił lisicę do kurnika. Ale miły smaczek ironii szybko ustąpił miejsca zimnemu gniewowi.
Potem wszystko potoczyło się szybko, łącznie z przydziałem do Zarządu KR, kontrwywiadu SWR. Aleksiej Ziuganow wezwał ją do siebie i oschle poinformował, że zgodnie z rozkazami z trzeciego piętra ona, kapitan Jegorowa, przeniesiona obecnie do służby kontrwywiadu, ma opracować i przeprowadzić operację przeciwko Jamshidiemu. Miał skwaszoną minę, pogardliwy głos i wymijające spojrzenie. A gdy na kilka sekund spotkali się wzrokiem, Dominika dostrzegła pod tą fasadą oznaki obłąkania i paranoi. Tonąc w skłębionym obłoku czerni, wycedził, że środki, jakimi dysponuje zarząd, mają służyć jednemu celowi: nie może dojść do żadnej wpadki, bo żadna, nawet najmniejsza, nie będzie tolerowana. Stojący z tyłu Jewgienij, jego trzydziestokilkuletni zastępca, tęgi, nachmurzony, szeroki w barach, skwaszony jak prawosławny diakon i nieprawdopodobnie wprost ciemny, od gęstej strzechy włosów na głowie i krzaczastych brwi po małpie przedramiona, opierał się o futrynę drzwi, nadsłuchując i podziwiając jej krągłe pośladki pod gładką spódnicą.
Ale tak naprawdę chodziło o to, że Ziuganow był wściekły, iż jego decyzję w sprawie werbunku irańskiego naukowca publicznie uchylono. Jadowity i malutki – miał niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu – został ugodzony podwójnie, ponieważ sprawę przydzielono nie jemu, a Dominice Jegorowej, jego nowej podwładnej, zdzirze, która dochrapała się nędznej rangi kapitana, i ponieważ stało się oczywiste, że prezydent Federacji Rosyjskiej o niej słyszał i ma ją na oku. Szlucha. Dziwka. Wyszkolona kurwa – zakalcowaty umysł Ziuganowa prześwietlił ją na wskroś.
To rzadkie w służbie i zupełnie idiotyczne, ale ta ścierka była oficerem operacyjnym, choć trzeba przyznać, że o dobrym pochodzeniu i nieposzlakowanej reputacji. Tak, tak, słyszał te opowieści, czytał zastrzeżone raporty. Jednym z jej osiągnięć było to, że zdobyła informacje, które doprowadziły do wykrycia, zdemaskowania i aresztowania zasłużonego dla kraju generała lejtnanta Władimira Korcznoja, prowadzonego przez Amerykanów zdrajcy, który penetrował SWR bez mała dwie dekady, co zakończyło wieloletnie polowanie na ukrywającego się w ich szeregach kreta. Potem została ranna, schwytana przez agentów CIA i krótko przez nich przetrzymywana, by następnie wrócić triumfalnie do Jasieniewa i dostać chwalebny awans na kapitana. A teraz zdecydowany głos z samego Kremla przydzielił ją do kontrwywiadu, gdzie miała poprowadzić operację, czym powinien się zająć on, Aleksiej Ziuganow.
Ziuganow, który zaczynał swoją jadowitą karierę w prekursorskich latach KGB, jako śledczy w podziemiach Łubianki, nie mógł zlekceważyć osobistego rozkazu prezydenta. Odprawił Jegorową i odprowadził ją wzrokiem do drzwi; wychodząc, musiała otrzeć się o pogardliwie uśmiechniętego Jewgienija, który oczywiście nawet nie drgnął, żeby ją przepuścić. Operacja wymierzona w Irańczyka była zbyt ważna, by ją storpedować, jednak wykształcony na moskiewskiej Łubiance instynkt skierował go w inną stronę. Gdyby kapitan Jegorowa zniknęła ze sceny wydarzeń, mógłby przejąć kontrolę i zasłużyć na najwyższe uznanie za zwerbowanie irańskiego naukowca. Siedział w obrotowym fotelu, machał krótkimi nóżkami i patrząc szklistymi oczami na mrocznego Jewgienija, czekał z nadzieją, że ten coś powie. Przyszłość? Wiłami na wodie pisano, patykiem na wodzie pisana. Nikt nie wiedział, co przyniesie.
Dominika wzięła Jamshidiego za lepką, wilgotną rękę i poprowadziła przez mglistą gęstwinę wieczornego ruchu ulicznego. Przemknęli przez Place Blanche, a potem, już nieco wolniej, ruszyli w dół wzgórza w stronę Hôtel Belgique, małego hoteliku z baldachimem w niebieskie pasy nad wejściem. Znudzony ubijca za ladą, rosły wykidajło w brudnym podkoszulku, rzucił jej ręcznik i klucz.
Drzwi otworzyły się na trzydzieści centymetrów i grzmotnęły w metalową ramę łóżka. Musieli się nimi przeciskać, najpierw drzwiami, potem obok pękniętej toaletki. Wokół osłoniętej parawanem muszli klozetowej w kącie pokoju roiło się od brązowych plam, a nad łóżkiem, na niebezpiecznie przetartym aksamitnym sznurze, wisiało lustro, też przydymione od brudu.
Jamshidi wszedł za parawan, żeby oddać mocz.
– Rozbierz się – rzucił przez ramię, obficie sikając na podłogę.
Dominika usiadła na brzegu łóżka, skrzyżowała nogi i pokiwała stopą. Za pięć kopiejek mogłaby przytknąć szminkę do jego łba i nacisnąć tłoczek. Irańczyk zapiął rozporek i odwrócił się do niej.
– Na co czekasz? Rozbieraj się i na brzuch. – Zdjął marynarkę i powiesił ją na gwoździu w drzwiach. – Spokojnie, mam pieniądze. Będziesz mogła wysłać je mamusi do Kijowa, chyba że też gdzieś tu pracuje.
Dominika odchyliła się do tyłu, tłumiąc śmiech.
– Dobry wieczór, doktorze Jamshidi – powiedziała. – Nie jestem Ukrainką.
Jamshidi poderwał głowę i obmacał wzrokiem jej twarz. Każdy irański naukowiec nuklearny, który narusza zasady szariatu i chodzi na dziwki na Montmartre, szybko wyczuwa niebezpieczeństwo. Nie spytał, skąd Dominika zna jego nazwisko.
– Mam to gdzieś – warknął.
Boże moj, taki wykształcony, a taki głupi.
– Proszę tylko o kilka minut pańskiego czasu. Zapewniam, że będzie pan zainteresowany.
Jamshidi wciąż sondował jej twarz. Dziwka o twarzy Mony Lisy – kto to, do diabła, jest?
– Kazałem ci się rozebrać. – Nie wiedząc, co się dzieje, zrobił krok w jej stronę. Podniecenie i zapał wypłynęły z niego jak woda z dziurawego garnka. Chwycił ją za nadgarstek, ściągnął z łóżka, zbliżył twarz do jej twarzy i w delikatnym zapachu perfum Vent Vert spojrzał jej w oczy błyszczące za absurdalnymi okularami. – A poil – powtórzył; rozbieraj się. Zacisnął palce, obserwując jej twarz, lecz nic z niej nie wyczytał. Dominika spojrzała mu prosto w oczy i wbiła paznokieć kciuka między pierwszy i drugi kłykieć. Irańczyk syknął z bólu i zabrał rękę.
– Tylko kilka minut – powiedziała znacząco, żeby go skusić, dać mu lekki przedsmak tego, co go czeka. Znacząco, jednocześnie swobodnie, jakby w ogóle nie podrażniła nerwu pośrodkowego w jego prawej ręce.
Irańczyk zrobił krok do tyłu.
– Kim jesteś? – spytał. – Czego chcesz?
Dominika położyła dłoń na rękawie jego koszuli, sprawdzając, jak zareaguje. Gdyby była muzułmanką, przekroczyłaby granice przyzwoitości, ale dla tego mieszkającego w Europie wykształconego Persa, tej gustującej w rudowłosych kobietach szui, nie stanowiło to widocznie żadnego problemu.
– Chcę zaproponować panu pewien układ – odparła. – Układ wzajemnie korzystny. – Nie zabrała ręki, więc Jamshidi gwałtownie zabrał swoją i ruszył do drzwi. Bez względu na to, o co tu chodziło, chciał natychmiast wyjść. Dominika z wdziękiem zaszła mu drogę i gdy chciał odepchnąć ją na bok, powoli, niemal czule, przytrzymała na piersi jego eleganckie, choć wilgotne palce, naparła na nie i ściągnęła je lekko w dół, wykręcając mu rękę, i gdy Irańczyk boleśnie wykrzywił twarz, głową naprzód pchnęła go na dziurawą narzutę. – Nalegam na chwilę rozmowy.
Jamshidi usiadł na łóżku z rozszerzonymi oczami. To mu wystarczyło, już wiedział.
– Jesteś z francuskiego wywiadu? – spytał, rozmasowując nadgarstek. Dominika nie odpowiedziała. – Z CIA? MI6? – Dominika wciąż milczała i przerażony zadrżał. – Z Mossadu?
Dominika pokręciła głową.
– No to skąd?
– Jesteśmy waszymi sojusznikami i przyjaciółmi. My i tylko my stoimy u waszego boku, pomagając wam w walce z ogólnoświatową wendetą, sankcjami i wojennymi groźbami. Wspieramy was pod każdym względem, panie doktorze.
– Jesteś z Moskwy? – Jamshidi roześmiał się pod nosem. – Z KGB?
– KGB już nie ma, panie doktorze. Teraz jest Służba Wnieszniej Razwiedki, SWR.
Irańczyk pokręcił głową i odetchnął. Więc to jednak nie Żydzi, Allahowi niech będą dzięki.
– Czego chcesz? I co to za bzdura z tym układem. – Odzyskał pewność siebie i otaczająca go żółta aureola rozbłysła z dawną intensywnością.
Ty wstrętna ropucho, pomyślała Dominika, przygotowując się na wybuch oburzenia i stek obelg.
– Moskwa chciałaby się z panem skonsultować. Chcielibyśmy, żeby podzielił się pan z nami informacjami o waszym programie.
– Skonsultować? – przemówił Jamshidi sprawiedliwy, Jamshidi patriota. – Podzielić się informacjami? Chcecie, żebym dla was szpiegował, zdradził wam szczegóły mojego programu, naraził Iran na niebezpieczeństwo?
– Iranowi nic nie grozi – odparła spokojnie Dominika. – Dzięki tym informacjom Moskwa będzie mogła ochronić was przed wrogami.
– To jakiś absurd – prychnął Jamshidi. – Puść mnie, zejdź mi z drogi.
Dominika ani drgnęła.
– Wspomniałam, że moja propozycja będzie korzystna i dla pana, i dla nas. Prawda? Chciałby pan jej wysłuchać?
Irańczyk znów głośno prychnął, lecz nie wstał z łóżka.
– Jako naukowiec akredytowany w Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej mieszka pan i pracuje w Wiedniu. Często jeździ pan do Teheranu. Jest pan wybitnym specjalistą od kaskadowego rozdzielania izotopów uranu i od kilku lat kieruje pan budową zespołu szybkoobrotowych wirówek w zakładzie wzbogacania uranu w Natanz. Zgadza się, czy coś pomyliłam?
Jamshidi patrzył na nią, bez słowa masując bolącą rękę.
– Błyskotliwa kariera, pasmo sukcesów, względy Najwyższego Przywódcy i sojusznicy w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Żona i dzieci w Teheranie. Ale jako człowiek o wyjątkowych potrzebach, ktoś, kto w pełni zasłużył na to, aby robić, co mu się żywnie podoba, zawarł pan pewne znajomości zarówno w Wiedniu, jak i tutaj, w Paryżu, gdzie przyjeżdża pan ukradkiem i bez zezwolenia, zwykle na weekendy. Ceni pan kobiety, a one pana.
– Niech cię diabeł przeklnie! Łżesz!
– Oj, czyżby wypierał się pan swoich przyjaciółek? Byłyby bardzo zawiedzione. – Dominika sięgnęła po torebkę, wyjęła z niej telefon i położyła go sobie na dłoni. Irańczyk nie odrywał od niej wzroku. – Zwłaszcza Udranka. Ma mieszkanie przy Langobardenstrasse. W Wiedniu oczywiście, bardzo blisko siedziby MAEA. Dobrze je pan zna.
– Pieprzeni Rosjanie – warknął Jamshidi.
– Nie, bo tak naprawdę pieprzy się pan z Serbką, Bogu ducha winną dziewczyną z Belgradu. Często ją pan widuje.
– To… to kłamstwo – wydukał Irańczyk. – Nie macie żadnych dowodów.
Dominika przesunęła palcem po ekranie smartfonu, puściła nagranie i pochyliła telefon w jego stronę.
– Dwudziesty drugi sierpnia, pańska ostatnia wizyta. Przyniósł pan coś słodkiego, czekoladki Sissi-Kugeln, i butelkę nussberga sauvignon. Udranka usmażyła befsztyk. O dwudziestej pierwszej czterdzieści pięć odbył pan z nią stosunek analny i wyszedł kwadrans później. – Rzuciła telefon na łóżko, patrząc, jak miażdżą go te brutalne słowa. – Może go pan zatrzymać – dodała.
Jamshidi zerknął na ekran i odsunął się na koniec łóżka.
– Nie – powiedział. Aureola wokół jego głowy i ramion błyskawicznie wyblakła, była ledwo widoczna. Dominika wiedziała, że zdążył już oszacować tę niewypowiedzianą groźbę. Gdyby jego perwersyjne zwyczaje i zamiłowania wyszły na jaw, gdyby wydało się, że defrauduje państwowe pieniądze, przeznaczając je na lubieżne cele, mułłowie skazaliby go na śmierć, ale skróciliby go o głowę przede wszystkim dlatego, że okazał się na tyle głupi, by dać się zaszantażować. – Nie – powtórzył.
Rańsze siadiesz, rańsze wyjdiesz, pomyślała Dominika. Prędzej przyjdziesz, prędzej wyjdziesz. Usiadła na łóżku i ukrywając pogardę, zaczęła przemawiać do niego łagodnym głosem. Nie miał dokąd uciec, był tylko małym żuczkiem w pudełku od zapałek – nie pozwalając mu na protesty i udawanie, stanowczym głosem wyłożyła zasady gry: ma odpowiadać na wszystkie pytania. Spotkają się dyskretnie i dostanie pieniądze na „koszty własne”. Ona będzie go chroniła, a on (tu lekko skinęła głową) będzie mógł dalej widywać się z Udranką. Następne spotkanie? Za tydzień w Wiedniu, w jej mieszkaniu. Ma zarezerwować sobie cały wieczór. Spytała, czy mu to odpowiada, i wstała, zanim zdążył otworzyć usta. Nie miał wyboru. Podeszła do drzwi, uchyliła je i zerknęła przez ramię. Irańczyk siedział na poplamionej narzucie mały i cichy.
– Zajmę się panem, doktorze – powiedziała. – Pod każdym względem. Idziemy?
Zeszli na dół wąską klatką schodową o obłażących z tapety ścianach i skrzypiących stopniach. Ubijca wyszedł zza lady, stanął u stóp schodów i skrzyżował ręce.
– Pięćdziesiąt euro – rzucił. – Podatek rozrywkowy. – Nad jego głową unosiła się brązowa mgła: okrucieństwo, przemoc i głupota. Zdezorientowany Jamshidi próbował się obok niego przecisnąć, lecz tamten wbił mu mięsiste ramię pod podbródek i przyparł go za szyję do ściany. Drugą ręką wyjął brzytwę. – A ty sto – dodał, patrząc na Dominikę. – Podatek od prostytucji. – Unieruchomiony Jamshidi mógł jedynie wytrzeszczać oczy i patrzeć, jak rosyjska agentka schodzi z ostatniego stopnia schodów.
Dominika była częściowo świadoma lekkiej irytacji wywołanej niespodziewaną ingerencją, dlatego docierający do jej oczu obraz, choć ostry w środku, miał rozmazane kontury. Czuła zapach bijący spod koszuli bandziora, jego zwierzęcy odór. Nie zwalniając kroku, weszła w otaczającą go brązową chmurę, delikatnie, niemal czule, chwyciła go za tył tłustej głowy, dłonią drugiej ręki objęła bok twarzy i wymacawszy kciukiem zawias szczęki, gwałtownie ucisnęła go w głąb i do góry. Staw skroniowo-żuchwowy puścił z cichym trzaskiem, bandzior zadarł głowę, zawył z bólu i brzytwa zaklekotała na podłodze. W obłoku przesyconym jego smrodem i zapachem perfum Dominika szarpnęła go za cuchnące włosy i pomyślała: coś takiego, wpadłam w złość. Co powiedziałby na to moj bratok, duży braciszek Gable, jeden z moich prowadzących z CIA? I natychmiast przeszło jej przez myśl coś jeszcze: co powiedzieliby inni, wszyscy jej amerykańscy znajomi, widząc ją w tej cuchnącej norze z tym żałosnym, śmierdzącym typem? Myśl ta poraziła ją jak prąd. Momentalnie otrzeźwiała i kantem otwartej dłoni uderzyła bandziora w grdykę. Mężczyzna jęknął, a wtedy przyciągnęła go do siebie i głową naprzód pchnęła na ścianę. Huknęło, pękł tynk i ubijca znieruchomiał na podłodze.
Dominika pochyliła się, podniosła brzytwę i złożyła ją, choć tak, miała ochotę przeciągnąć nią szybkim ruchem po szyi nieprzytomnego łachmyty. Jamshidi sapnął, zarzęził i powoli osunął się na podłogę. Ukucnęła obok niego i sukienka podjechała jej do pół uda, odsłaniając koronkowy trójkąt czarnej bielizny, lecz Irańczyk patrzył tylko na jej świetlistą twarz, na kosmyk włosów kusząco przesłaniających oko.
– Mówiłam panu – powiedziała lekko zdyszana. – Pomagamy naszym przyjaciołom. Zawsze będę pana chronić. Jest pan teraz moim agentem.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 Przy zapisie wyrażeń rosyjskich w książce zastosowano zasady transkrypcji cyrylicy według Słownika języka polskiego PWN (przyp. red.).