Читать книгу Kandydat Kremla - Jason Matthews - Страница 8
1
Mamy kreta
ОглавлениеWspółcześnie
Pułkownik Dominika Jegorowa, szefowa Zarządu KR, kontrwywiadu SWR, siedziała na krześle w gabinecie Pawieła Bondarczuka, ateńskiego riezidienta, lekko kiwając nogą, co dla tych, którzy ją znali, było widoczną oznaką poirytowania i niecierpliwości. Jako szef riezidientury, Bondarczuk, też pułkownik SWR, odpowiadał za wszystkie rosyjskie operacje na terenie Grecji. Formalnie rzecz biorąc, przewyższał Jegorową kompetencjami, sęk w tym, że ona miała wpływowych przyjaciół na Kremlu i cieszyła się znakomitą reputacją zawodową. Szeptano o niej po kątach w Jasieniewie, głównie za pośrednictwem „porcelanowego telegrafu”, jak nazywano tamtejsze toalety: liczne werbunki, wymiany szpiegów, strzelaniny – na rozkaz Putina ta Junona pojechała nawet do Paryża i odstrzeliła pół głowy swojemu przełożonemu z ukrytego w szmince jednostrzałowego pistoletu elektrycznego! Toż to ziejący ogniem drakon, pomyślał Bondarczuk, znerwicowany strach na wróble o szerokim czole i zapadniętych policzkach. Kto śmiałby z kimś takim zadzierać?
Nie żeby Jegorowa wyglądała jak smok, przeciwnie. Szczupła, o wąskiej talii i pięknie umięśnionych nogach – kiedyś tańczyła w balecie – miała wysoko upięte kasztanowe włosy, klasyczną grecką twarz z mocno zarysowanymi brwiami, kośćmi policzkowymi i prostą linią szczęki, długie, eleganckie palce i równo obcięte niepomalowane paznokcie. Nie licząc cieniutkiego zegarka na wąskiej aksamitce, nie nosiła żadnej biżuterii. Choć tego wiosennego dnia włożyła luźną letnią sukienkę, w oczy rzucał się jej obfity biust (80D, przedmiot nieuniknionych komentarzy na korytarzach kwatery głównej). Jednak biust był niczym w porównaniu z oczami, którymi uważnie go obserwowała, gdy obmacywał ją wzrokiem. Ciemnobłękitne i nieruchome, zdawały się go prześwietlać i czytać w jego myślach – upiorne wrażenie.
Nikt o tym nie wiedział, ale Dominika rzeczywiście umiała czytać w myślach, ponieważ była synestetką o umyśle obdarzonym zdolnością widzenia kolorowych aureoli wokół ludzi. Przypadłość tę wykryto u niej, kiedy miała pięć lat, i rodzice – ojciec, profesor historii, i matka, znakomita skrzypaczka – kazali jej przyrzec, że nigdy, przenigdy nie zdradzi nikomu swojego sekretu. Dominika przyrzeczenia dotrzymała. Dzięki synestezji potrafiła widzieć słowa i muzykę, z czego bardzo skorzystała w szkole baletowej, tańcząc wśród czerwono-niebieskich serpentyn. Synestezja jeszcze bardziej przydała się jej w szkole jaskółek, gdzie widząc przezroczystą chmurę wokół głowy i ramion tego czy innego mężczyzny, mogła oszacować jego namiętność, pożądanie czy miłość. A kiedy wstąpiwszy do SWR, została oficerem operacyjnym, okazało się, że jest to superbroń, dzięki której może ocenić czyjś nastrój, intencje i prawdomówność. Synestezja była błogosławieństwem i jednocześnie przekleństwem – musiała z tym żyć i żyła, przebierając w czerwieniach i fioletach stałości i szczerego uczucia, odcieniach żółci i zieleni złej woli i lenistwa oraz błękitach bezmyślności i przebiegłości. Tylko raz widziała czarne skrzydła czystego zła.
Wokół ramion Bondarczuka pulsowała żółta aureola spanikowanego biurokratycznego tchórza.
– Nie macie prawa inicjować żadnej operacji na moim terenie – powiedział, nerwowo splatając palce. – A wyjęcie północnego Koreańczyka jest podwójnie ryzykowne. Nie macie pojęcia, jak te gijeny mogą zareagować. Protesty dyplomatyczne, cyberataki, przemoc fizyczna: oni są zdolni do wszystkiego.
Dominika nie miała na to czasu.
– Hiena, o której mówicie, to profesor Ri Sou-jong, akademik i zastępca dyrektora Ośrodka Badań Jądrowych w Jongbjon. Jak dobrze wiecie, ośrodek ten intensywnie pracuje nad projektem głowicy jądrowej, którą Korea Północna chce zaatakować Stany Zjednoczone. Musimy mieć tam swojego informatora. Zachęceni przez Chińczyków, w ciągu najbliższych pięciu lat Koreańczycy mogą wystrzelić rakietę nie tylko na Waszyngton, ale i na Moskwę. A może się z tym nie zgadzacie?
Bondarczuk nie odpowiedział.
– Przysłałam wam streszczenie operacyjne – ciągnęła Dominika. – Ri pracuje od roku w Wiedniu, w Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej. Zawsze lojalny wobec Pjongjangu, zawsze wierny politycznie, ani razu nie zrobił błędnego kroku. I nagle pisze list. Chce rozmawiać z Moskwą. Wyrzuty sumienia? Akt rozpaczy? Chęć ucieczki? Zobaczymy. Tak czy inaczej, uspokójcie się. Nikt nie zamierza go wyjmować. Sam się do nas zgłosił.
– Bez żadnej gwarancji na sukces, dla nierozpracowanego celu spaliliście doskonałą kryjówkę.
– Poskarżcie się Moskwie – warknęła Dominika. – Osobiście dostarczę naczelnemu wasze pisemne démarche, nadmieniając, że woleliście nawiązać z nim kontakt otwarcie, na ulicy. – Noga podskakiwała jej jak igła rozpędzonej maszyny do szycia; Bondarczuk był królem debili z SWR. – Mamy dwa dni, żeby go zmiękczyć. Przyjechał tu potajemnie na weekend. Mieszka w Wuli, w domu na plaży. Z gosposią.
Bondarczuk odchylił się w fotelu.
– Ta tak zwana gosposia, dwudziestopięcioletnia rumuńska studentka, nie jest przypadkiem na waszej liście płac?
Dominika wzruszyła ramionami.
– To jedna z moich najlepszych informatorek. Ri Sou-jong przechodzi kryzys wieku średniego i zdążyła już dostarczyć mi wielu cennych spostrzeżeń na ten temat
Bondarczuk parsknął śmiechem.
– Jestem pewien, że na inne tematy też. Wy, jaskółki, wszystkie jesteście takie same.
Dominika wstała.
– Tak uważacie? – spytała lodowatym głosem. – Na pewno byście każdą rozpoznali? A kobieta, z którą widujecie się w każdy czwartek po południu? Czy to jaskółka z centrali, czy tylko wasza grecka kochanka? Więc jak to z nią jest? A jeśli jeszcze raz nazwiecie mnie jaskółką, obiecuję, że kryzys wieku średniego dopadnie was dużo przed czasem.
Bondarczuk znieruchomiał w fotelu z ramionami otoczonymi pulsującą żółtą aureolą.
Dominika wyszła.
*
Kiedy dotarła do Wuli, na zalane słońcem południowe przedmieścia Aten, Ri robił właśnie zakupy na cotygodniowym targu ulicznym, żeby jego gosposia Ioana mogła przyrządzić na kolację greckie klopsiki w sosie cytrynowo-selerowym, dokładnie takie, jakie robiła kiedyś jej matka. Ponieważ nawet po roku wiedeńskich rozkoszy kulinarnych wygłodzone w Korei podniebienie Ri wciąż łaknęło mięsa, warzyw i gęstych sosów, od wymknięcia się z Wiednia i przyjazdu do Aten na długi weekend Rumunka przyrządzała mu sute, pożywne posiłki.
– Panuje tu bardzo poprawna domowa atmosfera – powiedziała Ioana, gdy zdjąwszy ciemne okulary, Dominika weszła do wynajętego mieszkania na piętrze willi, małego apartamentu z bielonymi ścianami, marmurową podłogą i rozsuniętymi drzwiami na balkon, którymi wpadała do środka łagodna bryza. – To dziwny facet. Śpimy w osobnych pokojach, nie chce, żeby pomasować mu plecy, nie patrzy na mnie, kiedy jestem w majtkach. Idzie na zakupy, je, zmywa naczynia, a potem przez cały wieczór ogląda dzienniki telewizyjne po angielsku, dosłownie je chłonie.
Ioana Petrescu była jaskółką, weteranką. Wysoka i szeroka w ramionach – kiedyś grała w koszykówkę – mówiła płynnie po angielsku, francusku i rumuńsku, i całkiem nieźle znała rosyjski; ukończyła slawistykę na Uniwersytecie Bukareszteńskim. Nie lubiła ludzi – urzędasów, oficerów SWR i Rosjan w ogólności – ale uwielbiała Dominikę, towarzyszkę broni i byłą jaskółkę, która traktowała ją jak równą sobie. Z twarzą dackiej bogini mogła zbić majątek na Zachodzie jako modelka, lecz perwersyjna przewrotność kazała jej pracować właśnie dla niej; kiedyś wyznała jej na ucho, że uwielbia niuanse uwodzenia w dobrze zastawionych sekspułapkach. Miała w sobie coś z drapieżnika, czym jeszcze bardziej ujęła Dominikę. Była spostrzegawcza, wykształcona, wybuchowa, zuchwała i sceptyczna. Ceniąc jej rozważne opinie na temat potencjalnych celów, Dominika chroniła ją przed uganiającymi się za spódniczkami pułkownikami i generałami. Były przyjaciółkami i zamierzała wyciągnąć ją z jaskółczego bagna i przenieść do służby jako oficera operacyjnego.
– Mówił, dlaczego wysłał list do naszej rezydentury? – spytała. – Czego on chce? Uciec na Zachód?
– Nie, nie chcę nigdzie uciekać – odparł głos od drzwi.
Ri Sou-jong. Nie słyszały, kiedy wszedł. Miał w ręku plastikową torbę, z której sterczała łodyga selera i piętka pora. Położył ją na kuchennym blacie i usiadł w fotelu naprzeciwko nich. Niski i drobny, był w prostej białej koszuli, spodniach i sandałach. Miał kruczoczarne włosy i okrągłą jak księżyc rumianą twarz z mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi i jasnym pieprzykiem na podbródku, jak przewodniczący Mao.
– Czy mogę założyć, że twoja koleżanka przyleciała tu z Moskwy? – spytał Ioanę. – Nie będę pytał o nazwisko. – Przeniósł wzrok na Dominikę. – Witam. Dziękuję, że zechciała pani przyjechać. Mam coś dla was. – Wyszedł do drugiego pokoju i wrócił z wygniecioną żółtą kopertą zapiętą na sznurek z guzikiem. – Przepraszam, że jest w takim stanie – powiedział. – Musiałem wynieść ją z biura pod ubraniem. Mam nadzieję, że jej zawartość w pełni to zrekompensuje.
Dominika otworzyła kopertę i położyła na stoliku plik dokumentów. Były napisane po koreańsku i równie dobrze mogła mieć przed sobą kopię paleolitycznych rysunków ze ścian jaskini w Lascaux.
Ri natychmiast dostrzegł jej bezradne spojrzenie i zaczerwienił się skruszony.
– Przepraszam, to jest Hangul, nasze pismo, ale wiem, że oryginalne dokumenty są cenniejsze niż przetłumaczone czy przetranskrybowane.
Mały perfekcjonista, pomyślała Dominika, zerkając na ciemnoniebieską aureolę wokół jego głowy. Błyskotliwy myśliciel, który umie przewidzieć reakcję rozmówcy.
– Ma pan rację, profesorze – powiedziała – ale ktoś, kto handluje fałszywymi informacjami, mógłby zaoferować na sprzedaż dokumenty, których wartości nie sposób od razu zweryfikować.
Nie było to zbyt grzeczne, lecz chciała sprawdzić, jak Ri zareaguje. Wciąż podejrzewała, że jest to wywiadowcza pułapka, której pomysł z niewyjaśnionych powodów zalągł się w dziecinnym umyśle Wybitnego Przywódcy, czy jak go tam teraz nazywali. Wraz z Ioaną podświadomie nadsłuchiwała chrzęstu kroków na wyżwirowanym podjeździe.
Ri uśmiechnął się i klasnął w dłonie.
– Słusznie, ma pani rację, to bardzo roztropna uwaga.
– Poza tym wciąż nie wiemy, dlaczego poprosił pan o to spotkanie, co ma pan do zaoferowania i czego oczekuje pan w zamian.
Koreańczyk lekko skłonił głowę.
– Chętnie odpowiem na wszystkie pytania. Po pierwsze, nie oczekuję żadnej gratyfikacji. Nie potrzebuję pieniędzy. Nie chcę uciekać na Zachód. Gdybym zniknął nagle z Wiednia, członków mojej rodziny w Pjongjangu wrzucono by jednego po drugim do hutniczego pieca obrotowego. Po drugie, mam do zaoferowania informacje, ściśle strzeżone tajemnice naszego programu nuklearnego, a konkretnie plany niezawodnego zapalnika, który po zminiaturyzowaniu zostanie zamontowany na głowicy międzykontynentalnego pocisku balistycznego. Jeśli chce pani napisać raport wstępny dla Moskwy, mogę streścić po angielsku wszystkie szczegóły techniczne. Czy to by panią zadowoliło?
– Nawet bardzo – odparła Dominika. – Pozostaje pytanie numer trzy: Dlaczego pan to robi? I dlaczego chce pan przekazać te dokumenty akurat Moskwie? – Koreańczyk patrzył jej prosto w oczy. Miał spokojne ręce i nieruchomą aureolę. Nie, nie wyczuwała żadnego podstępu.
– Wybrałem Moskwę, ponieważ w ostatniej dekadzie Waszyngton stracił światowe wpływy, stając się orłem bez szponów i dzioba. Na rozkaz administracji, która robi to dla celów politycznych, wysoce upolityczniona i odrealniona CIA przekazuje władzom informacje wywiadowcze. – Ri wykrzywił usta w uśmiechu. – Współpraca z dziurawą służbą wywiadowczą, wykorzystywaną przez doktrynerskich polityków, skraca średnią długość życia każdego informatora. Jestem gotów zaryzykować, lecz nie zamierzam popełniać samobójstwa.
Wytarł dłonie w spodnie.
– Pyta pani dlaczego. A jak długo można milczeć? Broń nuklearna w rękach przerośniętego dziecka, które zwie się Świętym Słońca i Księżyca, sprowadziłaby katastrofę na nasz kraj, na Azję i cały świat. Ryzykuję życie moje i mojej rodziny, żeby do tego nie dopuścić. Moi rodacy nie mają już nadziei. Może uda mi się ją wzniecić.
– Podziwiam pańskie przekonania, profesorze – powiedziała Dominika. – Czy jest pan gotów kontynuować współpracę i dostarczać nam informacje z Wiednia, z Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej? Nie będę pana okłamywała: ryzyko się nie zmniejszy, ale wzięłabym osobistą odpowiedzialność za pańskie bezpieczeństwo.
– Współpraca w Wiedniu będzie dużo trudniejsza – odparł Koreańczyk. – Stacjonuje tam zespół tajniaków, którzy uważnie obserwują członków naszej delegacji. Zakwaterowano nas w tym samym budynku, po dwóch w mieszkaniu, żebyśmy mogli wzajemnie na siebie donosić. Rzadko kiedy jesteśmy sami.
– Nie są to trudności nie do pokonania – zauważyła Dominika. – Mamy na tym polu spore doświadczenie.
Jak przystało na świetnie wyszkoloną jaskółkę, Ioana wstała i z doskonałym wyczuciem chwili wyszła do kuchni.
– Wy sobie porozmawiajcie, a ja zrobię kolację – rzuciła przez ramię. – Może otworzymy butelkę wina? Chyba trzeba to oblać.
*
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.