Читать книгу Nibynoc - Jay Kristoff - Страница 9
Rozdział 1
Pierwsze razy
ОглавлениеChłopiec był śliczny.
Skóra gładka i karmelowa, uśmiech słodki jak miód. Czarne kędziory w uroczy sposób niesforne. Mocne ręce, twarde mięśnie i te oczy, o, Córki, te oczy. Głębokie na pięć tysięcy sążni. Tonęło się w nich ze śmiechem na ustach.
Musnął ją ciepłymi i miękkimi wargami. Stali objęci na Moście Szeptów, fioletowy rumieniec wypłynął na łuki niebieskiego sklepienia. Jego ręce wędrowały po jej plecach, dreszcz przebiegał jej po skórze. Delikatne jak piórkiem muśnięcie jego języka o jej własny sprawił, że zadygotała, serce zabiło jej szybciej, przeszyło ją bolesne pragnienie.
Odsunęli się od siebie jak tancerze przed ucichnięciem muzyki, kiedy struny nadal jeszcze wibrują. Otworzyła oczy i zobaczyła, że on patrzy na przydymione światło. Kanał szemrał pod nimi, niemrawe wody toczyły się do morza. Tak samo jak ona pragnęła popłynąć. Jak musiała. Modląc się, żeby przy tym nie utonąć.
Jej ostatnia nibynoc w mieście. Pewna jej cząstka nie chciała się żegnać. Pragnęła jednak dowiedzieć się przed odejściem. Chociaż tyle była sobie winna.
– Jesteś pewna? – zapytał.
Spojrzała mu wtedy w oczy. Wzięła go za rękę.
– Tak – szepnęła.
* * *
Mężczyzna był odrażający.
Zrogowaciała skóra, płaski podbródek ginący w fałdach porośniętego szczeciną tłuszczu. Błyszcząca warstewka śliny na ustach, pocałunek whisky rozlewający się po policzkach i nosie, i te oczy, o, Córki, te oczy. Niebieskie jak wypalone słońcem niebo. Błyszczały jak gwiazdy wśród bezruchu arcymroku.
Przytknął usta do metalowego kufla, żeby dopić resztki, kiedy muzyka i śmiech wzbierały wokół niego. Kołysał się jeszcze przez chwilę w sercu karczmy, a potem rzucił monetę na bar ze stalodrzewia i chwiejnie wyszedł na światło słoneczne. Przebiegł wzrokiem po bruku przed sobą, oczy miał zaczerwienione od przepicia. Tłok gęstniał na ulicach, mężczyzna musiał przepychać się przez ciżbę, zdeterminowany, żeby wrócić do domu i zapaść w sen pozbawiony marzeń. Nie podniósł wzroku. Nie dostrzegł postaci, która przysiadła na kamiennym gargulcu na dachu naprzeciwko. Była odziana w strój w kolorze bieli tynku i szarości zaprawy murarskiej.
Dziewczyna patrzyła, jak mężczyzna kuśtyka przez Most Braci. Uniosła maskę arlekina, żeby zaciągnąć się cygaretką; pachnąca goździkami smużka dymu snuła się w powietrzu. Widok jego uśmiechu jak u ścierwa i zdartych od liny dłoni wywołał u niej dreszcz, serce zabiło szybciej i przeszyło ją bolesne pragnienie.
Jej ostatnia nibynoc w mieście. Pewna jej cząstka nie chciała się żegnać. Pragnęła jednak, żeby dowiedział się przed odejściem. Chociaż tyle była mu winna.
Cień, który przybrał kształt kota, usiadł obok niej na dachu. Był cieniutki jak arkusz papieru i półprzezroczysty, czarny jak śmierć. Owinął ogon wokół jej kostki gestem niemalże zaborczym. Chłodne wody sączyły się żyłami miasta do morza. Tak samo jak ona pragnęła popłynąć. Jak musiała. Nadal modliła się, żeby przy tym nie utonąć.
– ...jesteś pewna...? – zapytał kot, który był cieniem.
Dziewczyna patrzyła, jak jej cel przemyka w stronę łóżka.
Skinęła powoli głową.
– Tak – szepnęła.
* * *
Pokój był mały i skąpo umeblowany, tylko na tyle było ją stać, ale postawiła różane świece i położyła bukiet nenufarów na czystej białej pościeli, której rożek odwinęła zapraszająco. Chłopiec uśmiechnął się na widok cukierkowatej słodyczy tego wszystkiego.
Podeszła do okna i spojrzała na monumentalne stare miasto zwane Bożogrobie. Na białe marmury, ochrową cegłę i wdzięczne iglice całujące wypalone słońcem niebo. Na północy Żebra wznosiły się na setki stóp ku rumianemu niebu, maleńkie okienka wyzierały z apartamentów, które wycięto w starodawnej kości. Kanały wypływały z wydrążonego Kręgosłupa i przecinając się, tworzyły na skórze miasta wzór podobny do pajęczyn oszalałych pająków. Długie cienie kładły się na zatłoczonych chodnikach, kiedy światło drugiego słońca przygasało (pierwsze już dawno zaszło), zostawiając trzeciego, ponurego i czerwonego brata na straży na czas niebezpiecznej nibynocy.
Och, gdyby tylko zapadł arcymrok.
Wtedy on by jej nie widział.
Nie była pewna, czy chciała, by ją teraz widział.
Podszedł do niej cicho, spowity świeżym zapachem potu i tytoniu i stanął za jej plecami. Objął ją w tali, jego palce przesuwały się jak lód i ogień po zagłębieniach jej bioder. Oddech jej się rwał, przeszył ją głęboki, pradawny dreszcz. Rzęsy zatrzepotały na jej policzkach jak motyle skrzydła, gdy jego ręce przesunęły się po guzku pępka, przemykały po żebrach coraz wyżej i wyżej, aż ujął jej piersi. Dostała gęsiej skórki, gdy poczuła jego oddech we włosach. Wygięła plecy, przyciskając się do twardości jego lędźwi, jedną ręką złapała go za niesforne loki. Nie mogła zaczerpnąć tchu. Nie mogła mówić. Nie chciała, żeby to się zaczęło, nie chciała, żeby to się skończyło.
Odwróciła się i westchnęła, kiedy ich usta znowu się spotkały. Po omacku siłowała się ze spinkami u marszczonych mankietów, niezdarna, zgrzana i rozdygotana. Ściągając z nich koszule, wpiła się ustami w jego wargi i padli na łóżko. Teraz już tylko ona i on. Skóra przy skórze. Nie potrafiła powiedzieć, czy to ona jęczała, czy on.
Przepajający ją ból był nie do zniesienia. Ręce jej drżały, gdy badała gładkie jak wosk fale jego torsu, twardy trójkąt ciała z wierzchołkiem schodzącym w dół i ginący pod spodniami. Wsunęła palce pod pasek i musnęła pulsujący żar, ciężki jak żelazo. Przerażający. Przyprawiający o zawrót głowy. Jęknął i zadygotał jak nowo narodzone cielę, gdy głaskała go, wzdychając mimo jego języka w ustach.
Nigdy w życiu się tak nie bała.
Ani razu w ciągu wszystkich szesnastu lat.
– Zerżnij mnie... – wydyszała.
* * *
Pokój był luksusowy, z rodzaju tych, na jakie stać tylko najzamożniejszych. Stały tam jednak puste butelki na biurku, zwiędłe kwiaty na nocnym stoliku spowite zatęchłym smrodem niedoli. Dziewczyna znalazła pociechę w fakcie, że mężczyźnie, którego nienawidziła, tak się powodziło, a mimo to żył całkiem sam. Obserwowała przez okno, jak mężczyzna odwiesza surdut i odkłada wysłużony trójgraniasty kapelusz na pustą karafkę. Próbowała wmówić sobie, że zdoła to zrobić. Że jest twarda i ostra jak stal.
Siedząc na dachu naprzeciwko, spojrzała w dół na Bożogrobie, na splamione krwią bruki, ukryte tunele i strzeliste katedry z błyszczącej kości. Żebra dźgały niebo nad nią, wijące się kanały wypływały z zakrzywionego Kręgosłupa. Długie cienie kładły się na zatłoczonych chodnikach, kiedy światło drugiego słońca przygasało (pierwsze już dawno zaszło), zostawiając trzeciego, ponurego i czerwonego brata na straży na czas niebezpiecznej nibynocy.
Och, gdyby tylko zapadł arcymrok.
Wtedy on by jej nie widział.
Nie była pewna, czy chciała, by ją teraz widział.
Sięgnęła zręcznymi palcami, żeby przyciągnąć cienie. Tkała i skręcała czarne pasemka tiulu, aż zaczęły opadać z jej ramion niczym peleryna. Zniknęła światu z oczu, stała się niemal przezroczysta, podobna do smugi na portrecie miasta. Skoczyła przez pustkę ku jego parapetowi, podciągnęła się na tę półkę. Szybko otworzyła okno i wślizgnęła się do pokoju, bezgłośnie jak kot z cieni, który za nią podążał. Oddech jej się rwał, gdy wysuwała sztylet zza pasa, przeszył ją głęboki, pradawny dreszcz. Przykucnęła niezauważona w kącie, rzęsy zatrzepotały na jej policzkach jak motyle skrzydła, gdy patrzyła, jak mężczyzna napełnia kubek drżącymi rękami.
Oddychała za głośno, wszystkie lekcje wyleciały jej z głowy. Tyle że mężczyzna był zbyt otępiały, żeby coś zauważyć, zagubił się gdzieś pośród zapamiętanych trzasków tysiąca wyciągniętych szyj, tysiąca par nóg tańczących do melodii szubienicznika. Pobielały jej kostki palców zaciśniętych na rękojeści sztyletu, kiedy obserwowała go z mroku. Nie mogła złapać tchu. Nie mogła mówić. Nie chciała, żeby to się zaczęło, nie chciała, żeby to się skończyło.
Westchnął, pijąc z kubka. Po omacku siłował się ze spinkami u marszczonych mankietów, niezdarny, zgrzany i rozdygotany. Zdjął z siebie koszulę, przykuśtykał po deskach podłogi i padł na łóżko. Teraz już tylko ona i on. Oddech przy oddechu. Nie potrafiła powiedzieć, czy to jej koniec czy jego.
Przeciągająca się chwila była nie do zniesienia. Pot ją zlał, kiedy ciemność zadrżała. Przypomniała sobie, kim jest, co odebrał jej ten mężczyzna, co się stanie, jeśli ona zawiedzie. Zebrała się w sobie, odrzuciła pelerynę cieni i wyszła mu na spotkanie.
Stłumił okrzyk i drgnął jak nowo narodzone cielę, gdy podeszła do niego w czerwonym świetle słońca z uśmiechem arlekina.
Nigdy w życiu nie widziała kogoś, kto by się tak bał.
Ani razu w ciągu wszystkich szesnastu lat.
– Ja pierdolę... – wydyszał.
* * *
Wszedł na nią, spodnie plątały mu się wokół kostek. Jego usta na jej szyi, jej serce w jej gardle. Minęły wieki zawieszone pomiędzy pragnieniem a strachem, miłością a nienawiścią, a potem poczuła go, gorącego i tak zdumiewająco twardego, gdy naparł na miękkość między jej nogami. Wciągnęła powietrze, może chciała coś powiedzieć (ale co miałaby powiedzieć?) i nadszedł ból, o, Córki, jak to bolało. Wszedł w nią – to w nią weszło – tak twardy i prawdziwy, że nie mogła powstrzymać krzyku, zagryzła usta, żeby stłumić lawinę.
Nie zważał na nic, nie przejmował się, dociskał ją swoim ciężarem i przeszywał raz za razem. Nie przypominało to w niczym słodkich obrazów, jakimi wypełniła wcześniej tę chwilę. Nogi miała rozłożone, ściskało ją w żołądku, kopała w materac, pragnąc, żeby przestał. Żeby poczekał.
Tak to właśnie powinno się odbierać?
Tak to właśnie powinno wyglądać?
Jeśli później spartaczy robotę, to będzie jej ostatnia nibynoc na tym świecie. A wiedziała, że pierwszy raz jest zwykle najgorszy. Myślała, że jest gotowa, dostateczne miękka, dostatecznie wilgotna, dostatecznie rozpalona. Że wszystko, o czym mówiły inne dziewczyny z ulicy pośród chichotów i znaczących spojrzeń, nie okaże się prawdą w jej przypadku.
– Zamknij oczy – poradziły jej wcześniej. – To potrwa tylko chwilę.
Jednak on był taki ciężki, a ona starała się nie płakać i żałowała, że nie może być inaczej. Marzyła o tym, miała nadzieję, że to będzie coś specjalnego. Teraz, kiedy się tam znalazła, uznała, że to rzecz nieudolna i niezdarna. Żadnej magji, fajerwerków ani rozkoszy w bród. Tylko on napierający na jej pierś, ból jego ruchów, jej zamknięte oczy, gdy powstrzymywała krzyk, krzywiła się i czekała, aż będzie po wszystkim.
Przycisnął usta do jej warg, ujmując w dłoń policzek. Na chwilę to powróciło – słodycz, która sprawiła, że znowu zadygotała mimo niezdarności, zadyszania i bólu. Odpowiedziała na pocałunek i poczuła w sobie żar, który zalał ją i napełnił, kiedy wszystkie jego mięśnie się napięły. Docisnął twarz do jej włosów i zadygotał jak w przedśmiertnych drgawkach, a potem padł na nią miękki, mokry i jakby pozbawiony kości.
Leżąc tak, odetchnęła głęboko. Zlizała jego pot ze swoich ust. Westchnęła.
Sturlał się z niej i zwinął na prześcieradle obok. Sięgnęła między nogi i poczuła wilgoć, ból. Rozmazane na jej opuszkach i udach. Na czystej białej pościeli odwiniętej zapraszająco.
Krew.
– Dlaczego nie powiedziałaś mi, że to twój pierwszy raz? – zapytał.
Nie odpowiedziała. Wpatrywała się w połyskującą czerwień na palcach.
– Przepraszam – szepnął.
Spojrzała wtedy na niego. I równie szybko odwróciła wzrok.
– Nie masz za co przepraszać.
* * *
Wskoczyła na niego, przyszpilając go kolanami. Jego ręka na jej nadgarstku, jej sztylet przy jego gardle. Minęły wieki zawieszone pomiędzy szarpaniną, sykiem, gryzieniem i błaganiem, aż wreszcie ostrze zanurzyło się tam, gdzie powinno, ostre i tak zdumiewająco twarde, gdy przebiło szyję i zazgrzytało na kręgosłupie. Wciągnął powietrze, może chciał coś powiedzieć (ale co miałby powiedzieć?) i widziała w jego oczach, że nadszedł, ból, o, Córki, jak to bolało. Sztylet wszedł w niego – ona w niego weszła – dźgając mocno. Kiedy chciał krzyknąć, zasłoniła mu usta ręką, żeby stłumić lawinę.
Panikował, ogarnęła go desperacja, po omacku sięgał ku jej masce, kiedy ona przekręciła ostrze. Nie przypominało to w niczym przerażających obrazów, jakimi wypełniła wcześniej tę chwilę. Nogi miał rozłożone, z szyi tryskała mu krew, kopał w materac, pragnąc, żeby przestała. Żeby poczekała.
Tak to właśnie powinno się odbierać?
Tak to właśnie powinno wyglądać?
Gdyby spartaczyła tę robotę, to byłaby jej ostatnia nibynoc na tym świecie. A wiedziała, że pierwszy raz jest zwykle najgorszy. Myślała, że nie jest gotowa, nie jest dostateczne silna, dostatecznie zimna, że zapewnienia Starego Mercurio nie okażą się prawdą w jej przypadku.
– Nie wstrzymuj oddechu – poradził jej wcześniej. – To potrwa tylko chwilę.
Szarpał się, a ona go przytrzymywała i każda jej cząstka zastanawiała się, czy już zawsze tak będzie. Wyobrażała sobie, że ta chwila wyda jej się czymś złym. Jak dziesięcina, którą trzeba zapłacić, a nie jak chwila, którą należy się rozkoszować. Jednakże teraz, kiedy się tam znalazła, uznała, że to rzecz piękna i pełna gracji, jak balet. Jego wygięte plecy pod nią. Strach w oczach, gdy zerwał jej maskę. Błysk sztyletu, który wbiła we właściwe miejsce, dłoń na ustach, kiedy skinęła głową i uciszyła go głosem matki, czekając, aż będzie po wszystkim.
Drapał jej policzek, odór jego oddechu i gówna wypełnił pokój. Na chwilę to powróciło – groza rodząca miłosierdzie, chociaż ten człowiek zasłużył na swój koniec po stokroć i więcej. Wyciągnęła ostrze, zatopiła w jego piersi i poczuła żar na dłoniach, zalewający i tryskający, kiedy wszystkie jego mięśnie się napięły. Złapał ją za kostki dłoni i westchnął, umierając, sflaczał pod nią, aż padł miękki, mokry i jakby pozbawiony kości.
Siedząc na nim, odetchnęła głęboko. Czuła smak soli i szkarłatu. Westchnęła.
Sturlała się z niego; wokół niej pomięte prześcieradła. Dotknęła twarzy i poczuła wilgoć, ciepło. Rozmazane na jej rękach i ustach.
Krew.
– Wysłuchaj mnie, Niah – szepnęła. – Wysłuchaj mnie, Matko. To ciało twoją ucztą. Ta krew twoim winem. To życie, ten koniec, to mój dar dla ciebie. Zachowaj go blisko przy sobie.
Kot, który był cieniem, patrzył ze swojego miejsca na wezgłowiu. Patrzyła na nią tak, jak tylko może patrzeć bezoki. Nie odezwał się ani jednym słowem.
Nie musiał.
* * *
Stonowane światło słoneczne na jej skórze. Krucze włosy, wilgotne od potu, zwieszające się na jej oczy. Włożyła skórzane spodnie, wciągnęła przez głowę szarą jak murarska zaprawa koszulę, wsunęła buty z wilczej skóry. Obolała. Skalana. Ale na swój sposób zadowolona. Niemalże usatysfakcjonowana.
– Pokój opłacono na całą nibynoc – powiedziała. – Jeśli chcesz zostać.
Cukiereczek patrzył na nią z drugiej połówki łóżka z głową opartą na łokciu.
– A pieniądze dla mnie?
Wskazała sakiewkę koło zwierciadła.
– Jesteś młodsza od moich zwykłych klientek – powiedział. – Rzadko trafiają mi się pierwsze razy.
Spojrzała wtedy na swoje odbicie w lustrze – blada skóra i ciemne oczy. Wyglądała na młodszą, niż wskazywałyby jej lata. I chociaż świadczące o czymś przeciwnym dowody wciąż zasychały na jej skórze, w tej chwili nadal z trudem dostrzegała w sobie coś więcej niż dziewczynę. Niż coś słabego, drżącego, czego przez szesnaście lat w tym mieście nie zdołała zahartować.
Wpuściła koszulę w spodnie. Sprawdziła maskę arlekina schowaną pod peleryną. Sztylet za pasem. Lśniący i ostry.
Kat niedługo wyjdzie z karczmy.
– Muszę iść – powiedziała.
– Mogę o coś zapytać, mi dona?
– ...pytaj więc.
– Dlaczego ja? Dlaczego teraz?
– A dlaczego nie?
– To nie jest odpowiedź.
– Uważasz, że powinnam była zachować czystość? Że to jakiś dar, który można komuś ofiarować? A teraz będę na zawsze zbrukana?
Chłopiec nie odpowiedział i tylko na nią patrzył. Śliczny jak z obrazka. Dziewczyna wyjęła cygaretkę ze srebrnej cygarnicy. Zapaliła ją od jednej ze świec. Odetchnęła głęboko.
– Po prostu chciałam wiedzieć, jak to jest – odpowiedziała w końcu. – Na wypadek gdybym zginęła.
Wzruszyła ramionami i wypuściła dym z ust.
– Teraz już wiem.
I odeszła w cienie.
* * *
Stonowane światło słoneczne na jej skórze. Szara jak murarska zaprawa peleryna spływająca z ramion, zapewniająca cień w ponurym świetle. Stała pod marmurowym łukiem przy piazza zwanym placem Żebraczego Króla; trzecie, pozbawione twarzy, słońce wisiało na niebie. Wspomnienia końca kata zasychały krwawymi plamami na jej dłoniach. Wspomnienia pocałunków cukiereczka wysychały wraz z plamami na spodniach. Obolała. Wzdychająca. Ale na swój sposób zadowolona. Niemalże usatysfakcjonowana.
– Nie zginęłaś, jak widzę.
Stary Mercurio obserwował ją z drugiego końca łuku, spod mocno naciągniętego trójgraniastego kapelusza, z cygaretką w ustach. Wydawał się jakby mniejszy. Chudszy. Starszy.
– Chociaż szczerze się starałam – odpowiedziała.
Spojrzała wtedy na niego – poplamione ręce i blaknące oczy. Wyglądał na starszego, niż wskazywałyby jego lata. I chociaż świadczące o czymś przeciwnym dowody zaschły na jej skórze, w tej chwili z trudem dostrzegła w sobie coś więcej niż dziewczynę. Niż coś słabego, drżącego, czego sześć lat jego nauk nie zdołało zahartować.
– Nie zobaczę cię przez długi czas, prawda? – zapytała. – Możliwe, że już nigdy cię nie zobaczę.
– Wiedziałaś o tym – odpowiedział. – Sama tak wybrałaś.
– Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek miałam wybór.
Otworzyła pięść. Na dłoni leżała sakiewka z owczej skóry. Starszy mężczyzna wziął ją i przeliczył zawartość poplamionym atramentem palcem. Podzwaniające. Zakrwawione. Dwadzieścia siedem zębów.
– Wygląda na to, że kat stracił kilka, zanim go dopadłam – wyjaśniła.
– Zrozumieją. – Mercurio odrzucił zęby dziewczynie. – Bądź w siedemnastej przystani przed sześcioma dzwonami. Dweymarska brygantyna zwana Ukochany Trelene. To niezależna jednostka, nie pływa pod itreyańską banderą. Zabierze cię stąd.
– Tam, dokąd ty za mną nie podążysz.
– Dobrze cię wyszkoliłem. To droga tylko dla ciebie. Przekrocz próg Czerwonego Kościoła przed pierwszym zwrotem septimusa albo nie przekraczaj go nigdy.
– ...rozumiem.
Czułość zabłysła w jego kaprawych oczach.
– Jesteś najlepszym uczniem, jakiego kiedykolwiek posłałem na służbę u Matki. Rozwiniesz tam skrzydła i wzlecisz. I jeszcze się spotkamy.
Wyjęła sztylet zza pasa. Podała go, opierając na przedramieniu z pochyloną głową. Ostrze wykonano z grobowej kości, lśniącej bielą i twardej jak stal, a rękojeść wyrzeźbiono na kształt wrony w locie. Czerwone oczy z bursztynu jarzyły się szkarłatem w słońcu.
– Zatrzymaj go. – Stary mężczyzna pociągnął nosem. – Znowu jest twój. Zapracowałaś na niego. Wreszcie.
Obrzuciła sztylet spojrzeniem.
– Powinnam go nazwać?
– Możesz, jeśli chcesz, ale czy to nie mija się z celem?
– Skąd. – Dotknęła czubka sztyletu. – Jak dobrze wbijesz tę ostrą część, to zawsze osiągniesz cel.
– Och, brawo. Tylko nie pokalecz się tym swoim ostrym dowcipem.
– Wszystkie wielkie klingi mają imiona. Tak się przyjęło.
– Zawracanie dupy. – Mercurio wziął sztylet i przytrzymał go między sobą a dziewczyną. – Nazywanie ostrza to idiotyzm zarezerwowany dla bohaterów. Mężczyzn, o których śpiewa się pieśni, opowiada historie, nazywa się na ich część bachory. Dla ciebie i dla mnie jest droga, która biegnie przez cienie. Jeśli zatańczysz, jak trzeba, nikt nie pozna nawet twojego imienia, nie wspominając już o majchrze za twoim pasem. Będziesz plotką. Szeptem. Myślą, przez którą łajdacy tego świata będą się budzić zlani potem podczas nibynocy. Ostatnie, czym kiedykolwiek się staniesz na tym świecie, dziewczyno, to czyjąś bohaterką.
Mercurio oddał jej sztylet.
– Ale będziesz dziewczyną, której bohaterowie będą się bali.
Uśmiechnęła się. Nagle i potwornie smutno. Wahała się chwilę. Pochyliła się. Pocałowała delikatnie szorstkie jak papier ścierny policzki.
– Będzie mi ciebie brakować – powiedziała.
I odeszła w cienie.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.