Читать книгу Gra w nigdy - Jeffery Deaver - Страница 6
ОглавлениеPOZIOM 3:
TONĄCY STATEK
Niedziela, 9 czerwca
Pędząc w kierunku morza, Colter Shaw uważnie przyglądał się statkowi.
Wrak dwunastometrowej łodzi rybackiej, która liczyła sobie dobre kilkadziesiąt lat, schodził na dno rufą i był już zanurzony w trzech czwartych.
Shaw nie widział żadnych drzwi prowadzących do kabiny; miała zapewne jedno wejście, ale znalazło się już pod wodą. Rufowa część nadbudówki, wciąż widoczna nad powierzchnią, od strony dziobu miała okno. Otwór był na tyle duży, że można się było przez niego przecisnąć, ale wyglądał na szczelnie zamknięty. Trzeba będzie zanurkować w poszukiwaniu drzwi.
Zawahał się i pomyślał: naprawdę nie ma innego wyjścia?
Poszukał wzrokiem liny cumującej; może udałoby się ją naciągnąć i uratować łódź przed zatonięciem.
Cumy nie było; kuter stał na kotwicy, co oznaczało, że mógł swobodnie iść na dno Pacyfiku znajdujące się dziesięć metrów niżej.
A jeżeli ta kobieta była na pokładzie, łajba wciągnie ją ze sobą do zimnego, mętnego grobu.
Wbiegając na śliski pomost i starając się nie nadepnąć na co bardziej zgniłe paskudztwa, zdarł z siebie zakrwawioną koszulę, po czym zrzucił buty i skarpetki.
Potężna fala uderzyła w łódź, która zadygotała i pogrążyła się jeszcze o parę centymetrów w głąb szarej, obojętnej wody.
– Elizabeth?! – krzyknął.
Odpowiedziała mu cisza.
Shaw ocenił prawdopodobieństwo: sześćdziesiąt procent możliwości, że jest na pokładzie. Pięćdziesiąt procent szans, że jeszcze żyje po paru godzinach w pełnej wody kabinie.
Bez względu na szacunki nie było wątpliwości, co stanie się potem. Włożył rękę do wody i ocenił jej temperaturę na jakieś cztery stopnie. W ciągu trzydziestu minut straci przytomność z powodu hipotermii.
Czas start, pomyślał.
I dał nura.
Ocean nie jest płynny. Jest ciekłym kamieniem. Niszczycielskim.
I przebiegłym.
Shaw zamierzał otworzyć drzwi do kabiny, wyciągnąć stamtąd Elizabeth Chabelle i wypłynąć na powierzchnię. Woda miała inne plany. W chwili, kiedy się wynurzył, by nabrać powietrza, rzuciła nim o jeden z dębowych pali osnutych delikatną ażurową roślinnością o roztańczonych zielonych nitkach. Uniósł rękę, by przygotować się na kolizję z drewnianą przeszkodą. Dłoń ześliznęła się po śliskiej powierzchni i uderzył głową w słup. W oczach rozbłysło mu oślepiające żółte światło.
Następna fala uniosła go i cisnęła nim z powrotem w stronę pomostu. Ledwie uniknął zardzewiałego szpikulca. Zamiast walczyć z prądem, usiłując wrócić do łodzi – od której dzieliło go dwa i pół metra – zaczekał na odpływającą falę, by poniosła go w stronę statku. Woda znowu nim miotnęła i tym razem zahaczył ramieniem o szpikulec. Poczuł przeszywający ból. Będzie krew.
Są tu rekiny?
Nigdy nie kuś losu…
Fala odpłynęła. Shaw rzucił się z prądem, uniósł głowę, wypełnił powietrzem płuca i zanurkował w poszukiwaniu drzwi. Słona woda piekła go w oczy, ale zmuszał się, by ich nie zamykać; słońce wisiało nisko nad horyzontem i pod powierzchnią było ciemno. Dostrzegł to, czego szukał, chwycił metalową klamkę i przekręcił. Poruszyła się tam i z powrotem, drzwi jednak pozostały zamknięte.
Wychynął na powierzchnię po haust powietrza. Znowu zanurkował, przytrzymując się lewą ręką klamki, a drugą szukając po omacku innych zamków i zabezpieczeń.
Szok i ból po pierwszym kontakcie z wodą ustąpiły, mimo to gwałtownie dygotał.
Ashton Shaw uczył swoje dzieci, jak się przygotować do przetrwania w zimnej wodzie – numerem jeden był suchy skafander. W przypadku jego braku należało się zaopatrzyć w numer dwa, czyli piankowy kombinezon. Podwójne nakrycie głowy – najwięcej ciepła traci się przez czaszkę, nawet jeśli ktoś ma tak gęste włosy, jak on. Do kończyn nie trzeba przywiązywać wagi; nie traci się ciepła przez palce rąk ani nóg. Bez ochronnego stroju pozostaje tylko jak najszybciej zwiewać, zanim hipotermia pozbawi cię umiejętności logicznego myślenia, a potem czucia i życia.
Zostało dwadzieścia pięć minut.
Jeszcze raz spróbował otworzyć drzwi do kabiny. Znowu bez rezultatu.
Pomyślał o przedniej szybie wychodzącej na pokład dziobowy. Tylko tamtędy można ją wydostać.
Popłynął w stronę brzegu i dał nura; chwycił na tyle duży kamień, by mógł rozbić nim szkło, ale nie tak ciężki, by pociągnął go na dno.
Miarowo pracując nogami i starając się zsynchronizować swoje ruchy z rytmem fal, wrócił do łodzi, która, jak zobaczył, nazywała się „Na-Morzyn”.
Zdołał wspiąć się po dziobie nachylonym pod kątem czterdziestu pięciu stopni i przycupnąć na zwróconej w górę przedniej ścianie kabiny, opierając się o ciemne okno o wymiarach metr na metr dwadzieścia.
Zajrzał do środka, ale nie dostrzegł trzydziestodwuletniej brunetki. Przednia część kabiny świeciła pustkami. Od rufy oddzielała ją gródź z drzwiami i okienkiem bez szyby – mniej więcej na wysokości głowy. Jeśli kobieta tam była, musiała się znajdować po drugiej stronie – w części kabiny, która już prawie w całości wypełniła się wodą.
Uniósł kamień i kierując ostry koniec w stronę szyby, zaczął w nią uderzać.
Pojął, że konstruktor łodzi wzmocnił przednie okno, by wytrzymało napór wiatru, fal i gradu. Kamień nawet nie drasnął szklanej powierzchni.
Colter Shaw przekonał się o czymś jeszcze.
Elizabeth Chabelle żyła.
Usłyszała walenie w szybę, bo w okienku w drzwiach między dwiema częściami kabiny pojawiła się jej ładna blada twarz w obramowaniu ciemnych włosów, teraz zlepionych w strąki.
– Na pomoc! – wrzasnęła tak głośno, że Shaw wyraźnie ją usłyszał przez rozdzielającą ich grubą szybę.
– Elizabeth! – krzyknął. – Pomoc jest w drodze. Trzymaj się z dala od wody!
Zdawał sobie sprawę, że obiecana przez niego pomoc przybędzie dopiero wtedy, gdy łódź zejdzie na dno. Był jej jedyną nadzieją.
Ktoś inny może zdołałby uciec przez wybite okno w środku i przedostać się do przedniej, bardziej suchej części kabiny.
Ale nie Elizabeth Chabelle.
Porywacz, celowo albo przypadkiem, postanowił uprowadzić kobietę w połowie ósmego miesiąca ciąży; w żaden sposób nie zmieściłaby się w ramie okienka.
Chabelle zniknęła, by znaleźć jakieś miejsce z dala od lodowatej wody, a Colter Shaw uniósł kamień, aby jeszcze raz spróbować stłuc szybę.