Читать книгу Gra w nigdy - Jeffery Deaver - Страница 8

Оглавление

1.

Poprosił kobietę, by powtórzyła.

– Rzucają tym – powiedziała. – Z doczepioną płonącą szmatą.

– Rzucają?

– Na przykład w czasie zamieszek. Butelkami. Pokazują to w telewizji.

– Koktajl Mołotowa – podsunął Colter Shaw.

– Tak, tak – potwierdziła Carole. – Chyba właśnie miał coś takiego.

– Paliła się? Ta szmata?

– Nie, ale…

Carole miała schrypnięty głos, chociaż Shaw nie czuł od niej, by paliła, ani nie widział jej z papierosem w dłoni. Jej sylwetkę spowijała zielona sukienka z wiotkiej tkaniny. Kobieta na co dzień miała zmartwioną minę, ale tego ranka wydawała się bardziej zaniepokojona niż zwykle.

– Był tam – pokazała.

Kemping w Oak View, jeden z bardziej zaniedbanych, na jakich kiedykolwiek zatrzymywał się Shaw, otaczały drzewa, głównie krzewiaste dęby i sosny, z których część wyglądała na obumarłe, a inne na uschnięte. Trudno się było zorientować w tym gąszczu, co to znaczy „tam”.

– Dzwoniła pani na policję?

Chwila milczenia.

– Nie, bo gdyby to nie był… jak to się nazywa?

– Koktajl Mołotowa.

– Gdyby go nie miał, to byłaby dla mnie krępująca sytuacja. Już i tak wystarczająco często dzwonię po gliniarzy.

Shaw znał dziesiątki właścicieli kempingów w całym kraju. Na ogół interes prowadziły pary, bo to dobre zajęcie dla dwojga osób w średnim wieku. Jeśli trafiał się samotny właściciel, tak jak w przypadku Carole, zazwyczaj była to kobieta i najczęściej wdowa. W razie awantur na kempingu kobiety dzwonią pod dziewięćset jedenaście częściej niż ich nieżyjący mężowie, którzy na ogół mieli broń.

– Z drugiej strony – ciągnęła – niech pan pomyśli: ogień? Tutaj?

Kalifornia przypominała beczkę prochu, o czym wiedział każdy, kto oglądał wiadomości. W pierwszej chwili na myśl przychodziły parki stanowe, przedmieścia i pola uprawne, ale miasta też wcale nie były odporne na pożogi szalejące w przyrodzie. Shaw sądził, że jedną z największych klęsk tego rodzaju w historii stanu był pożar w Oakland, bardzo blisko miejsca, w którym właśnie się znajdowali.

– Kiedy czasem kogoś stąd wyrzucam, odgraża się, że wróci i policzy się ze mną. Nawet jeśli przyłapię go na tym, że zapłacił za podłączenie do dwudziestu amperów, a kradnie czterdzieści – dodała z pewnym zdziwieniem. – Co za ludzie…

– Co mam zrobić? – spytał.

– Nie wiem, panie Shaw. Niech się pan po prostu rozejrzy. Może się pan rozejrzeć? Proszę.

Colter wytężył wzrok, patrząc przez gęstwinę zarośli, i zdawało mu się, że dostrzegł jakiś ruch niewywołany wiatrem. Chyba przechodził tam wolno jakiś człowiek. A jeżeli tak, to czy było to tempo taktyczne – to znaczy, czy zamierzał coś zbroić?

Carole nie odrywała wzroku od Shawa, przyglądając mu się w szczególny sposób. Zauważył, że robi to dość regularnie. Był cywilem, nigdy nie twierdził, że jest inaczej, miał jednak twardy rys gliniarza.

Zatoczył koło do wyjazdu z parkingu, przeszedł przez nierówny, popękany chodnik i wkroczył na trawiaste pobocze rzadko uczęszczanej drogi w mało ruchliwym zakątku miasta.

Tak, około dwudziestu metrów przed sobą zobaczył człowieka w ciemnej kurtce, dżinsach i czarnej wełnianej czapce. Mężczyzna miał wysokie buty, przydatne podczas wędrówki przez zarośla i równie przydatne do zdeptania przeciwnika. Owszem, wyglądało na to, że jest uzbrojony w koktajl Mołotowa albo trzyma w dłoni butelkę piwa Corona i serwetkę. Gdzie indziej byłoby za wcześnie na piwo, ale nie w tej części Oakland.

Shaw skręcił z pobocza w gęstwinę po prawej i przyspieszył kroku, starając się jednak poruszać bezgłośnie. Zachowanie ciszy ułatwiała gruba warstwa igliwia.

Nieznajomy, być może mściwy gość kempingu, minął już domek Carole, więc jej osobiście nic nie zagrażało. Shaw nie zamierzał jednak odpuszczać.

Coś tu było nie tak.

Facet zbliżał się do części kempingu, w której wśród innych wozów stał winnebago Coltera.

Shaw nie znał się na koktajlach Mołotowa. Kilka lat temu, kiedy szukał zbiega, który uciekł przed oskarżeniami o udział w przekręcie naftowym w Oklahomie, ktoś wrzucił butelkę zapalającą do jego kampera przez przednią szybę. Wóz w ciągu dwudziestu minut spalił się do felg, a on ledwie zdążył uratować rzeczy osobiste. Do dziś pamiętał charakterystyczny i nieprzyjemny zapach, który unosił się wokół metalowego szkieletu.

Prawdopodobieństwo, że dwa razy w życiu zostanie zaatakowany bronią stworzoną z rosyjskiej inspiracji, i to w ciągu kilku lat, było znikome. Oceniał je na pięć procent. Tę liczbę dodatkowo pomniejszał fakt, że przyjechał w okolice Oakland i Berkeley w sprawie osobistej, nie po to, by zniszczyć życie jakiemuś uciekinierowi. I nawet jeśli wczoraj dopuścił się wykroczenia, to karą za ten czyn mogła być co najwyżej ostra reprymenda, małe starcie z krzepkim ochroniarzem, w najgorszym razie z policją. Ale nie atak bombą zapalającą.

Shaw był już tylko dziesięć metrów za mężczyzną, który rozglądał się w terenie – patrzył na pole kempingowe, drogę i na kilka opuszczonych budynków po drugiej stronie. Facet był szczupły, biały i nie nosił zarostu. Mógł mieć metr siedemdziesiąt pięć wzrostu. Na twarzy widać było krosty, spod czapki wystawały ciemne, krótko ostrzyżone włosy. W jego wyglądzie i ruchach było coś z gryzonia. Colter rozpoznał postawę byłego żołnierza; sam nie służył w wojsku, ale miał przyjaciół i znajomych, którzy służyli, a on spędził dużą część młodości na paramilitarnych szkoleniach i był regularnie przepytywany z wojskowego poradnika przetrwania FM 21-76.

Mężczyzna rzeczywiście miał w ręce koktajl Mołotowa. Serwetka tkwiła w szyjce butelki i czuć było zapach benzyny.

Colter potrafił posługiwać się rewolwerem, pistoletem samo­powtarzalnym, karabinem samopowtarzalnym, karabinem powtarzalnym, strzelbą, łukiem i procą. Bardziej niż pobieżnie interesował się też sztuką władania nożem, ale w tym momencie wyjął z kieszeni broń, z której korzystał najczęściej: telefon komórkowy, obecnie iPhone. Wcisnął parę klawiszy, a gdy odezwał się dyspozytor policji i straży pożarnej, podał szeptem lokalizację i powiedział, co widzi, po czym się rozłączył. Wstukał jeszcze kilka poleceń i wsunął komórkę do przedniej kieszeni ciemnej sportowej marynarki w kratę. Z zażenowaniem pomyślał o swoim wczorajszym wykroczeniu, zastanawiając się, czy jego aparat w jakiś sposób pozwoli stróżom prawa zidentyfikować go i aresztować. Uznał, że to raczej mało prawdopodobne.

Postanowił zaczekać na przyjazd zawodowców – aż do chwili, gdy w dłoni człowieka, który nie miał papierosa, pojawiła się zapalniczka.

Ten fakt przesądził sprawę.

Shaw wyszedł z zarośli i zbliżył się do nieznajomego.

– Dzień dobry.

Mężczyzna odwrócił się gwałtownie i stężał. Shaw odnotował, że nie sięgnął do pasa ani do wewnętrznej kieszeni. Może dlatego, że nie chciał upuścić butelki z benzyną albo nie był uzbrojony. A może był zawodowcem i doskonale wiedział, gdzie ma broń i ile potrzebuje sekund, żeby ją wyjąć, wycelować i oddać strzał.

Wąskie jak szparki oczy osadzone w pociągłej twarzy prześliznęły się po nim w poszukiwaniu broni, a potem mniej bezpośrednich zagrożeń. Facet przyjrzał się czarnym dżinsom, czarnym butom Ecco, szarej koszuli w paski i marynarce. Obrzucił spojrzeniem krótkie, przylegające do głowy blond włosy. Gliniarz, zapewne pomyślał Szczurek, ale minęła już chwila, w której Shaw powinien był błysnąć odznaką i oficjalnie wezwać go do okazania dokumentu. Mężczyzna doszedł pewnie do wniosku, że ma do czynienia z cywilem. Chociaż nie takim, którego można zlekceważyć. Colter ważył ponad osiemdziesiąt kilogramów, liczył sobie ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, był barczysty, o wyraźnie widocznych węźlastych mięśniach. Miał małą bliznę na policzku i większą na szyi. W wolnym czasie nie uprawiał joggingu, lecz wspinaczkę skałkową, a na studiach należał do najlepszych zapaśników. Był w doskonałej formie. Wpił się wzrokiem w oczy Szczurka.

– Hej. – Jego tenor drżał od napięcia jak naprężony drut ogrodzenia. Akcent ze Środkowego Zachodu, prawdopodobnie z Minnesoty.

Shaw zerknął na butelkę.

– Może to wcale nie benzyna, tylko siki, co nie? – W wymuszonym uśmiechu można było dostrzec to samo napięcie, które brzmiało w jego głosie. Poza tym kłamał.

Colter zastanawiał się, czy dojdzie do bójki, ostatniej rzeczy, na jaką miał ochotę. Od dawna nikogo nie uderzył. Nie lubił tego. Jeszcze bardziej nie lubił zbierać ciosów.

– Po co to? – Ruchem głowy wskazał na butelkę.

– Kim pan jest?

– Turystą.

– Turystą. – Mężczyzna zwlekał z odpowiedzią, unosząc i opuszczając wzrok. – Mieszkam przy tej drodze. Na pustej działce po sąsiedzku zalęgły się szczury. Chciałem je wykurzyć ogniem.

– W Kalifornii? W najbardziej suchym czerwcu od dziesięciu lat? – Shaw właśnie to zmyślił, ale kto wie? Zresztą to i tak nie miało znaczenia. Nie było żadnej pustej działki ani szczurów, chociaż skoro facet o tym wspomniał, mogło to oznaczać, że kiedyś palił je żywcem. Do nieufności dołączyła odraza.

Nigdy nie pozwól, by zwierzę cierpiało…

Colter spojrzał ponad jego ramieniem w stronę miejsca, do którego zmierzał. Faktycznie, była tam pusta działka, ale obok starego budynku komercyjnego. Niezmyślona działka sąsiadująca ze zmyślonym domem.

Szczurek jeszcze bardziej przymrużył oczy, słysząc wycie syreny nadjeżdżającego radiowozu.

– No nie. – Skrzywił się, co miało oznaczać: naprawdę musiałeś zadzwonić? Potem mruknął pod nosem coś jeszcze.

– Odłóż to – polecił Shaw. – Już.

Nie posłuchał. Spokojnie podpalił nasączoną benzyną szmatę, która buchnęła ogniem, a potem, mierząc Coltera uważnym spojrzeniem jak baseballista szykujący się do rzutu, cisnął butelkę w jego stronę.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

Gra w nigdy

Подняться наверх