Читать книгу World of Warcraft - Jeff Grubb - Страница 5
Prolog
ОглавлениеSamotna Wieża
Tego wieczora większy z dwóch księżyców wzeszedł pierwszy i zawisł brzemienny i srebrnobiały na usianym gwiazdami niebie. Pod jasnym księżycem Góry Rudych Grani wyciągały szczyty do nieba. W ciągu dnia słońce malowało je odcieniami różu, czerwieni i rdzy, ale w księżycowym świetle stały się jedynie wysokimi i dumnymi cieniami. Na zachodzie rozciągała się Knieja Elwynn, rozpościerając ciężkie korony dębów i żółtodrzewi od pogórza po morski brzeg. Na wschodzie ciągnęły się ponure Czarne Mokradła, kraina moczarów, niskich wzgórz, piaszczystych łach i stojącej wody, gdzie pełno było opuszczonych osad, a na wędrowców czyhało niebezpieczeństwo. Po tarczy księżyca prześlizgnął się cień wielkości kruka, kierując się w stronę wyłomu w samym sercu masywu. Tutaj z niepokonanej twierdzy gór zniknęła bryła skał, zostawiając okrągłą wyrwę. Było to miejsce, gdzie przed wiekami uderzyło ciało niebieskie albo gdzie doszło do wybuchu, który wstrząsnął górami, zaś kolejne wieki wygładziły krawędzie olbrzymiego krateru o kształcie misy, zmieniły brzegi w obłe pagórki o stromych zboczach, ułożonych w objęciach strzelistych gór. Żadne ze starożytnych drzew Kniei Elwynn nie mogło sięgnąć takiej wysokości i wnętrze krateru pozostawało nagie, jeśli nie liczyć chwastów i splątanych bluszczy. Pośrodku kręgu wzgórz wznosiła się pojedyncza skała, łysa niczym czaszka szlachetnego kupca z Kul Tiras. I po prawdzie to, jak jej ściany wznosiły się stromo, bez mała pionowo, by skończyć się niemal płaskim szczytem, istotnie przywodziło na myśl ludzką czaszkę. Wielu widziało to podobieństwo, aczkolwiek niewielu było wystarczająco odważnych lub potężnych, by wspomnieć ów fakt właścicielowi tego miejsca. Na płaskim szczycie skały wznosiła się wiekowa wieża – imponująca budowla z białego kamienia i ciemnej zaprawy, o grubych, solidnych murach. Strzelista i smukła pięła się ku niebu bez najmniejszego wysiłku, przewyższała okoliczne wzgórza, rozświetlona niczym latarnia blaskiem księżycowego światła. Podstawę wieży otaczał niski mur, za którym znajdował się wewnętrzny dziedziniec z ruinami stajni i kuźni, wieża dominowała jednak nad wszystkim wokół.
Niegdyś miejsce to nazywano Karazhanem. Niegdyś był to dom ostatniego z tajemniczych i skrytych Strażników Tirisfal. Niegdyś miejsce to tętniło życiem. Teraz opuszczone, zostało wydane na pastwę czasu.
Wieżę spowijała cisza, ale nie bezruch. Pod osłoną nocy bezszelestne kształty przeskakiwały z okna do okna, a zjawy tańczyły na balkonach i parapetach. Mniej niźli duchy, więcej niż tylko wspomnienia, były okruchami przeszłości, które oderwały się ze strumienia czasu. Szaleństwo właściciela wieży wyrwało te cienie i skazało je na odgrywanie raz po raz dawnych historii w opuszczonej wieży. Zostały skazane na odgrywanie, pozbawione jednak wszelkiej publiczności, która mogłaby docenić przedstawienie.
Naraz w ciszy rozległo się ciche szurnięcie obutej stopy po kamieniu, a potem kolejne. Nagły błysk ruchu pod świetlistym księżycem. Cień na białym kamieniu. Łopot poszarpanego, karmazynowego płaszcza w chłodnym nocnym powietrzu. Postać szła chodnikiem u szczytu zwieńczonego blankami muru najwyższej z iglic, w której wcześniej mieściło się obserwatorium. Drzwi prowadzące do obserwatorium zaskrzypiały na wiekowych zawiasach, lecz zamarły nagle, unieruchomione rdzą i upływem czasu. Postać w płaszczu też znieruchomiała na moment, po czym przyłożyła palec do zawiasu i wymruczała kilka słów. Drzwi otworzyły się bezszelestnie na całą szerokość, zawiasy były bowiem jak nowe.
Intruz pozwolił sobie na uśmiech.
Obserwatorium świeciło pustkami, nieliczne przyrządy, jakie tu porzucono, zostały zniszczone. Intruz, niemal tak cichy jak duch, podniósł rozbite astrolabium, koła ekliptyki zostały powyginane w gniewie, teraz dawno już przebrzmiałym. Instrument był już tylko ciężkim kawałkiem złota, bezużytecznym i zastygłym nieruchomo w dłoniach intruza.
Ruch w obserwatorium skłonił intruza do podniesienia głowy. Teraz podobna do ducha postać pojawiła się nieopodal jednego z wielu okien. Duch/nie-duch był wysokim i postawnym mężczyzną o szerokich barkach, z włosami i brodą niegdyś niewątpliwie ciemnymi, ale teraz poznaczonymi przedwczesną siwizną. Był jednym z odprysków przeszłości, oderwanym i skazanym na powtarzanie swego zadania bez względu na to, czy ktoś to widział czy nie. Przez moment ciemnowłosy mężczyzna trzymał w dłoniach astrolabium, identyczne jak to, które miał w dłoniach intruz, jeszcze jednak niezniszczone, i kręcił niewielką gałeczką z boku instrumentu. Ciemne brwi zbiegły się nad widmowymi zielonymi oczyma. Minęła chwila, ciemnowłosy sprawdził ustawienia instrumentu i ponownie przekręcił gałeczkę. Wreszcie westchnął głęboko i odłożył astrolabium na stół, którego już w obserwatorium nie było, po czym zniknął bez śladu.
Intruz skinął potakująco głową.
Duchy nawiedzały Karazhan często, nawet wtedy, gdy wieża była zamieszkana, choć teraz pozbawione kontroli (i szaleństwa) swego pana stały się bardziej śmiałe. Niemniej te okruchy przeszłości należały do tego miejsca. W przeciwieństwie do intruza. To on był tu nieproszonym gościem, nie one.
Intruz przeszedł przez obserwatorium, kierując się do schodów, podczas gdy za jego plecami starszy mężczyzna pojawił się, by ponownie odtworzyć swe czynności, nastawić astrolabium na planetę, która od tamtej chwili dawno już znalazła się w innym obszarze nieba.
Intruz ruszył w dół wieży, mijał następne piętra, schodził kolejnymi schodami i przemierzał coraz to nowe korytarze. Wszystkie drzwi stały przed nim otworem, nawet te zamknięte na klucz, zabite na głucho czy zapieczętowane przez rdzę. Kilka słów, dotyk albo gest – i wszystkie zamknięcia puszczały, rdza osypywała się rudym pyłem, a zawiasy znów były nowe. Jedno czy dwa zaklęcia ochronne wciąż jeszcze lśniły mocą, potężne mimo upływu lat. Intruz zatrzymał się przed nimi i zastanawiał się chwilę, szukając w pamięci odpowiedniego przeciwzaklęcia. Wypowiadał właściwe słowo, robił stosowny ruch dłońmi i unicestwiał pozostałości dawnej magii, usuwając przeszkodę ze swej drogi. Im dalej szedł, tym mocniej niepokoiły się zjawy i tym bardziej stawały się aktywne. Wydawało się, że zyskawszy publiczność, te odpryski z przeszłości pragną odegrać wszystko do samego końca, jeśli tylko je to stąd uwolni. Jeśli nawet kiedyś posiadały głos, to czas im go odebrał i teraz na korytarzach wieży pojawiały się jedynie milczące wizerunki.
Nieproszony gość minął wspomnienie kamerdynera w ciemnej liberii – kruchego staruszka, który szurając, dreptał powoli pustym korytarzem ze srebrną tacą w dłoniach, nosił przy tym klapki na oczy niczym koń. Intruz przeszedł przez pustą bibliotekę, gdzie zobaczył stojącą doń tyłem zielonoskórą kobietę, zajętą wertowaniem starożytnego tomu. W sali bankietowej natknął się na muzyków przygrywających bezdźwięcznie tancerzom wirującym w gawocie.
Po przeciwnej stronie płonęło miasto. Bezgłośny pożar bezskutecznie próbował pochłonąć kamienne ściany i zbutwiałe gobeliny. Intruz przeszedł przez bezdźwięczne płomienie, ale rysy jego twarzy ściągnęły się w wyrazie napięcia, gdy po raz kolejny zobaczył, jak potężny Wichrogród płonie wokół niego. W jednym z pomieszczeń trzech młodych mężczyzn siedziało przy okrągłym stole, opowiadając kłamstwa, których już nikt nie pozna. Na blacie i pod nim rozrzucone były metalowe kufle. Intruz stał i przyglądał się temu wspomnieniu, zanim widmowi biesiadnicy nie zamówili następnej kolejki. Wtedy potrząsnął głową i podjął swą wędrówkę. Niemalże dotarł do najniższego z pięter i wyszedł na niski balkon, który wisiał niepewnie, czepiając się ściany niczym gniazdo os nad głównym wejściem. I wtedy na rozległym dziedzińcu między głównym wejściem a ruiną stajni pojawiła się jedna zjawa, samotna i oddzielona od pozostałych. Nie poruszała się jak tamte, tylko trwała niepewnie, czekając. Zniewolony skrawek przeszłości. Skrawek czekający tu na intruza.
Nieruchoma zjawa była duchem młodego człowieka o włosach nieuczesanych i naznaczonych białym pasmem jak u skunksa. Szczękę młodzieńca porastały świeże kępki włosów starające się ze wszystkich sił udawać brodę. Chłopak miał u stóp worek podróżny, a w dłoni zapieczętowany czerwoną pieczęcią list, który trzymał, jakby jego życie od tego zależało.
To tak naprawdę nie był duch, intruz to wiedział, aczkolwiek ten, którego zjawa przedstawiała, mógł już zginąć, polec w walce pod obcym słońcem. Niemniej wizerunek był wspomnieniem, okruchem przeszłości uwięzionym niczym owad w bursztynie. Czekał na przybycie intruza.
Ten zaś przysiadł na kamiennej balustradzie i spojrzał w dal, poza granice dziedzińca, poza zewnętrzny mur, poza pierścień wzgórz. Wokół panowała cisza i wydawało się, że nawet góry wstrzymują swój oddech, czekając na niego.
Intruz uniósł dłoń i zaintonował inkantację. Początkowo rymy były powolne i ciche, potem stały się głośniejsze i jeszcze głośniejsze, aż w końcu strzaskały ciszę. W oddali wilki posłyszały ten głos i uniosły pyski, by mu zawtórować.
A młodzieniec ze wspomnień – stojący na dziedzińcu, jakby mu stopy utknęły w błocie – odetchnął głęboko, zarzucił na ramię swój worek pełen tajemnic i powlókł się do głównego wejścia Wieży Medivha.