Читать книгу Życie na maksa. Autobiografia - Jenson Button - Страница 7

Оглавление

1

Pomyślicie, że zmyślam, ale moje najwcześniejsze wspomnienie naprawdę dotyczy samochodów. Dokładnie mówiąc, samochodów zabawkowych. Miałem ich całe mnóstwo: corgi, matchboksy, hotwheelsy. Na schodach łączących parter z piętrem naszego domu znajdował się duży podest, na którym urządzałem wyścigi moich autek. Wytyczałem tor z kilkoma zakrętami i wystawiałem ciężarówki do nierównej walki ze sportowymi modelami Lamborghini oraz bolidami F1; od czasu do czasu ciężarówkom udawało się nawet wyjść zwycięsko z tej rywalizacji. Z dołu dolatywał zapach przygotowywanego w kuchni jedzenia, z pokojów moich sióstr dobiegały odgłosy muzyki, a ja siedziałem na podeście schodów i tworzyłem świat, w którym ciężarówka mogła prześcignąć Lamborghini. Urodziłem się w roku 1980 i moje wspomnienia z lat osiemdziesiątych wypełnione są takimi scenami, dźwiękami i zapachami. To właśnie z nimi kojarzy mi się rodzinny dom.

A skoro już o moim rodzinnym domu mowa, to stał on przy ulicy Northcote Crescent w miasteczku Frome, którego nazwę wymawia się „frum” albo „from”, jeśli posługujecie się akcentem z hrabstwa Somerset (ja sam nie mówię z tamtejszym akcentem, no chyba że ktoś mnie o to poprosi – wtedy służę uprzejmie). Northcote Crescent było pierwszą ulicą, na jaką natykaliście się, wjeżdżając do miasta. Uliczka pięła się w górę, a następnie zakręcała i zawracała do głównej drogi. Po jednej stronie Northcote Crescent stały niskie domki parterowe, a po drugiej – nowoczesne jak na tamte czasy, wolnostojące domy o dwóch kondygnacjach.

Pierwszy z tych piętrowych domów (formalnie rzecz biorąc, pierwszy dom we Frome) należał do nas, do rodziny Buttonów. Moja mama, Simone, w połowie Brytyjka, a w połowie Południowoafrykanka, była w młodości piękną dziewczyną, na widok której kierowcy zatrzymywali na ulicach samochody; z biegiem czasu przedzierzgnęła się w dojrzałą kobietę o jeszcze bardziej wyrafinowanej urodzie. W moich wspomnieniach z wczesnego dzieciństwa widzę ją w jasno oświetlonej, wypełnionej zapachami kuchni, zajętą gotowaniem i pieczeniem.

Mama pewnie mnie za to ofuknie („Przecież wcale nie spędzałam każdej chwili w kuchni, Jense – dlaczego napisałeś coś takiego w swojej książce?”), ale właśnie tak ją zapamiętałem, przynajmniej na początku lat osiemdziesiątych. Mama zawsze uważała mrożonki za diabelski wynalazek i dlatego codziennie serwowała nam na obiad „prawdziwe” jedzenie; w niedziele przechodziła samą siebie, przygotowując pieczeń, którą podawała z ziemniakami zapiekanymi w gęsim smalcu, ze wszystkimi możliwymi dodatkami. Była niezwykle troskliwa i serdeczna, niemal nigdy nie zdarzało jej się okazywać zniecierpliwienia ani podnosić głosu. Dopiero całkiem niedawno po raz pierwszy usłyszałem z jej ust niecenzuralne słowa – chociaż muszę zaznaczyć, że używa ich wyłącznie wtedy, gdy mówi o innych kierowcach F1.

Kiedy zacząłem startować w F1, moja mama pojawiała się na torze, żeby mi kibicować. Najbardziej lubiła Grand Prix Wielkiej Brytanii. To był „jej” wyścig. Gdy zakończyłem karierę, stwierdziła: „Skoro już nie startujesz, daję sobie spokój z oglądaniem F1”. Ale prawda jest taka, że wciąż ogląda każdą transmisję. „Nie mogę się powstrzymać. Sama nie wiem czemu, bo w czasie wyścigów okropnie się denerwuję. Ale i tak je oglądam”.

Często się zastanawiam, czy za młodu nie nadużywałem dobroci mojej mamy. A skoro taka myśl w ogóle przyszła mi do głowy, to znaczy, że w głębi serca wiem, że tak właśnie było. Wydaje mi się, że wszyscy nadużywaliśmy jej dobroci. Bywaliśmy w stosunku do niej opryskliwi; nie okazywaliśmy jej szacunku, na jaki zasługiwała. Nieraz zdarzało mi się powiedzieć mamie coś nieprzyjemnego, chociaż wiedziałem, że zranię tym jej uczucia. Potem zadawałem sobie pytanie: Po co ja to mówiłem? Myślę, że takie rzeczy zdarzają się w każdej rodzinie. Uwagi ze strony naszych bliskich irytują nas często bardziej – w każdym razie inaczej – niż takie same uwagi wypowiadane przez ludzi, z którymi nie jesteśmy tak mocno związani. Reagujemy nerwowo, warczymy na bliską nam osobę, a potem dopadają nas wyrzuty sumienia. Dlaczego pozwoliłem, by taki drobiazg wyprowadził mnie z równowagi?

Dziś staram się spędzać z mamą tyle czasu, ile tylko mogę. Ponieważ jednak mieszkamy daleko od siebie – ja z moją dziewczyną w Los Angeles, a mama w Somerset – nie widujemy się tak często, jak bym chciał. Siostry także już dawno wyprowadziły się z domu, a w dodatku założyły własne rodziny (ja wciąż mam pod tym względem sporo do nadrobienia), więc mama czuje się pewnie czasem nieco samotna.

Pora przedstawić wam moje trzy siostry. Najstarsza z nich, Tanya, była bardzo pewna siebie i miała zadziorny charakter. Wkrótce po swoich osiemnastych urodzinach postanowiła się usamodzielnić; miałem zaledwie pięć lat, gdy wyfrunęła z gniazda. Samantha, moja średnia siostra, również nie dawała sobie w kaszę dmuchać – nie radziłbym wam z nią zadzierać. Najmłodsza z moich sióstr, Natasha, była dla odmiany niezwykle serdeczna i łagodna, być może nawet zbyt łagodna. Kiedy idziecie do szkoły, dobrze jest mieć oparcie w starszym rodzeństwie. Niestety wszystkie moje siostry skończyły naukę, zanim jeszcze poszedłem do pierwszej klasy. W szkole nie miałem więc z nich żadnego pożytku.

Nadrabiały to z nawiązką w domu, gdzie zachowywały się wobec mnie jak trzy młode, nieco postrzelone mamuśki, zabawiając mnie i rozpieszczając bez umiaru. Byłem oczkiem w głowie zarówno sióstr, jak i mamy. Wiele lat później przylgnęło do mnie miano złotego chłopca F1, ale już w dzieciństwie byłem złotym chłopcem Northcote Crescent.

Siostry uwielbiały mnie przebierać. Pewnego dnia – chciałbym w tym miejscu podkreślić, że zdarzyło się to tylko ten jeden jedyny raz – wystroiły mnie w dziewczęce ubrania i zaczęły nazywać „Jennifer”. Nie jestem pewien, co sądził o tym tata – przypuszczalnie w ogóle nie zwrócił na to uwagi – ale mama była szczerze rozbawiona. W końcu sama zawsze powtarzała, że wyglądam jak dziewczynka. Jedna z jej ulubionych anegdot z mojego dzieciństwa to opowieść o tym, jak kiedyś szła ze mną ulicą i została zagadnięta przez jednego z przechodniów, który zapytał, jak ma na imię „to małe dziewczątko”. Dodajmy, że „dziewczątko” miało wtedy na sobie koszulę w kratkę i spodnie ogrodniczki. Mama twierdzi, że powodem nieporozumienia były moje włosy. W dzieciństwie zawsze strzyżono mnie na pazia, a mama nie przepuszczała żadnej okazji, by poprawić mi fryzurę. Szczególnie długie i męczące były zabiegi fryzjerskie, jakim poddawała mnie przed wyjściem do szkoły. Przez to samo przechodziły moje siostry. Mama zawsze trzęsła się nad nami niczym troskliwa kwoka nad swoimi pisklętami. Kiedy jechaliśmy w odwiedziny do naszej ciotki, mama odpowiednio wcześniej zatrzymywała auto, a my musieliśmy wysiąść i ustawić się w szeregu, żeby mogła nas uczesać i upewnić się, że dobrze się prezentujemy.

Jedno nie ulega wątpliwości: dorastanie w otoczeniu tak wielu kobiet sporo mnie nauczyło o przedstawicielkach przeciwnej płci. Zapewne dzięki temu już od najmłodszych lat cieszyłem się ich sympatią. Moja mama lubi opowiadać o tym, jak kilka moich przedszkolnych koleżanek stanowczo odmawiało wejścia do budynku przedszkola, dopóki ja nie pojawiłem się na miejscu. Ale bycie oczkiem w głowie tylu kobiet miało także swoje minusy. Mama i siostry bywały czasem nadopiekuńcze, przez co zanadto przyzwyczaiłem się do cieplarnianych warunków panujących w domu – i kiedy w końcu poszedłem do szkoły, nie było mi łatwo odnaleźć się w nowym środowisku.

Poza mną w naszym domu był jeszcze jeden mężczyzna: mój tata, John Button. Miał ogorzałą twarz, błyszczące oczy, a na jego ustach zawsze błąkał się uśmiech. Z wyglądu przypominał skrzyżowanie Roda Stewarta z Krokodylem Dundee. Dochodzę do wniosku, że jego pogodny charakter idealnie pasował do takiej aparycji.

Tata był we Frome znaną personą. Po części dlatego, że na przestrzeni lat był właścicielem kilku salonów samochodowych, ale przede wszystkim ze względu na fakt, że startował w zawodach rallycrossowych. Rallycross to wyścigi na zamkniętym torze, na którym rywalizują podrasowane i odpowiednio zmodyfikowane samochody osobowe. Nie jest to szczególnie popularna dyscyplina sportu, a przynajmniej nie cieszyła się dużą popularnością za czasów mojego taty. Tata nie odnosił też żadnych spektakularnych sukcesów. Dwukrotnie zajął drugie miejsce w zawodach rozgrywanych w 1976 roku: Embassy RAC-MSA British Rallycross Championship oraz TEAC Lydden Hill Rallycross Championship; było to jego największe osiągnięcie. Mimo braku sukcesów o występach mojego taty na torze zawsze było głośno – wszystko za sprawą przykuwającego uwagę samochodu. Był to podrasowany Volkswagen Garbus, ochrzczony mianem „stonki” z powodu charakterystycznego, czarno-żółto-czerwonego wzoru, w jaki tata pomalował jego karoserię. Dzięki „stonce” całe miasto wiedziało, kim jest John Button. Jego nazwisko regularnie pojawiało się w lokalnej gazecie – jeśli nie w kontekście wyścigów, to w związku z działalnością jego salonu samochodowego. Tata uwielbiał być w centrum uwagi.

Urodził się w 1943 roku na londyńskim East Endzie; jego młodość przypadła na czasy, w których Londynem trząsł gang braci Kray. Jako młody chłopak zatrudnił się w lokalnym warsztacie samochodowym. Zajmował się tam detailingiem, czyli wyjątkowo dokładnym czyszczeniem i polerowaniem aut; poddany takim zabiegom samochód lśnił potem jak nowy. Na tej samej ulicy, na której pracował mój tata, mieścił się komis samochodowy, należący do gościa nazwiskiem Bernie Ecclestone. Bernie był pod wrażeniem efektów pracy mojego taty i chciał zatrudnić go w swoim komisie, ale tata nie skorzystał z oferty. Działo się to na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Kiedy wiele lat później zacząłem jeździć w F1, okazało się, że Bernie – będący wówczas szefem F1 – doskonale pamięta mojego tatę. Za każdym razem, gdy spotykali się w padoku, wspominali ze śmiechem dawne czasy.

Mój staruszek był uosobieniem obrotnego chłopaka z East Endu: zanim zajął się handlem samochodami, imał się różnych innych zajęć, przez pewien czas był nawet menadżerem zespołów muzycznych. Zawsze szukał okazji do zrobienia dobrego interesu. Był mistrzem w zachwalaniu samochodów. „Może nie jest najszybszy, może nie jest najpiękniejszy…” – tu następowała krótka pauza, podczas której tata spoglądał na auto pełnym czułości wzrokiem – „…ale jest niezawodny”. Tak jak wszyscy handlarze używanymi samochodami, potrafił też zgrabnie odpicować każdy wóz. Jedną z jego ulubionych sztuczek było domalowywanie paska wzdłuż bocznej części nadwozia i wmawianie klientom, że auto pochodzi z limitowanej edycji, co pozwalało mu podbić cenę o dodatkowy tysiąc funtów. „Nie spotka pan na drodze wielu takich maszyn”, zapewniał. „Mogę to panu zagwarantować”.

Przez pewien czas sprzedawał w swoim salonie polskie samochody marki FSO – prawdopodobnie najbrzydsze wozy, jakie jeździły wówczas po naszych drogach. Aby przyciągnąć klientów, wymyślił specjalną promocję: kup samochód FSO, a dostaniesz wczasy gratis. Koszt takich wczasów wynosił mniej więcej 100 funtów, ale tata podniósł cenę samochodu o dwa tysiące i zachwalał tę ofertę jako okazję życia. Przygotował nawet okolicznościową ekspozycję: wysypał przed jednym z aut stertę piasku i dla lepszego efektu dorzucił wiaderko, łopatkę oraz plażową piłkę. Voilà! Plaża w salonie samochodowym. Klienci byli zachwyceni. „Proszę bardzo, oto najbrzydszy samochód pod słońcem, nie licząc Łady Riva. Dodaję do niego wczasy, których cenę zawyżyłem o dwa tysiące procent”. „Wspaniale! Gdzie mamy podpisać?”

Brzmi to jak czyste wariactwo, ale tata miał wyjątkowy dar przekonywania. Mówi się czasem, że ktoś ma gadane – w przypadku mojego staruszka umiejętność ta szła w parze z cockneyowskim urokiem chłopaka ze wschodniego Londynu.

Tata bywał surowy (przynajmniej w porównaniu z mamą, którą potrafiłem owinąć sobie wokół palca), ale nigdy, przenigdy nie unosił się gniewem – chociaż muszę przyznać, że czasem miewał dziwaczne pomysły i zachowywał się w sposób kompletnie dla mnie niezrozumiały. Kiedy byłem małym chłopcem, miałem gokarta na pedały – był to model wyposażony w ręczny hamulec. Jeździłem nim wszędzie, gdzie się tylko dało. Uwielbiałem tego gokarta. A tata pewnego dnia po prostu wyrzucił go na śmietnik.

Nie pamiętam, dlaczego to zrobił – może doszedł do wniosku, że jestem już za duży na taką zabawkę? A może zrobił to po to, by mnie za coś ukarać? Faktem jest, że gokart był zupełnie sprawny, a ja z całą pewnością jeszcze z niego nie wyrosłem. Wyrzucenie go było więc co najmniej dziwne.

Tata był cukrzykiem, a jednym z objawów cukrzycy jest huśtawka nastrojów – być może to właśnie było przyczyną tamtego niezrozumiałego zachowania. Tak czy inaczej, tego rodzaju incydenty zdarzały się niezwykle rzadko. Na co dzień mój tata był fantastyczny. Ubóstwiałem go.

Tak właśnie wyglądała nasza rodzina. Nie byliśmy zamożni, ale nie byliśmy też biedni. Mogliśmy pozwolić sobie na to, by co roku spędzać wakacje na Majorce; na dobrą sprawę niczego nam nie brakowało. Nasze życie powinno być idyllą.

I byłoby, gdyby nie pewien drobny szkopuł. Jeśli przyjrzeć się każdemu z naszych rodziców z osobna, byli po prostu cudowni. Mama: uosobienie macierzyństwa, zawsze gotowa przytulić nas i ucałować. Tata: nieco surowszy i odrobinę impulsywny, ale równie wspaniały jak mama. Oboje byli dla mnie parą superbohaterów.

Problem polegał na tym, że wzajemnie się nie znosili.

Życie na maksa. Autobiografia

Подняться наверх