Читать книгу Inne rozkosze - Jerzy Pilch - Страница 4
II
ОглавлениеKohoutkowi zawsze wydawało się, że urodziny Omy były świętem większym od wieczerzy wigilijnej, od wielkopiątkowego postu, od wielkanocnego śniadania, większym od zakończenia roku, od noworocznego obiadu, większym od Pamiątki reformacji.
W listopadowe popołudnie, w dzień urodzin, domownicy i goście zasiadali za stołem. Oma, ubrana w granatową suknię z surówki oraz narzucony na ramiona kożuszek, z poważną miną, bez cienia uśmiechu, słuchała toastów. Matka Kohoutka, żona Kohoutka i niektóre z zaproszonych pań krążyły pomiędzy jadalnią a kuchnią, wnosząc kolejne dania. Pani Wandzia grała na skrzypcach. Śpiewano pieśni ze starych kancjonałów. Doktor Oyermah wygłaszał przemowę za przemową.
Urodziny Omy były wstępem, rozwinięciem i zakończeniem wielkiego całorocznego wypracowania. Już nazajutrz niektóre z nietkniętych dań wracały do zamrażarek. Zapasowe, naszykowane na wszelki wypadek obrusy matka raz jeszcze prasowała i układała na ich wiekuistych miejscach w bieliźniarce. Narysowany przez ojca na brystolu plan stołu, miejsca, gdzie kto ma siedzieć, oraz spisany na arkuszu papieru kancelaryjnego scenariusz obchodów urodzin Omy: część religijna, modlitwa, numery pieśni, toasty, przemówienia oraz kolejność dań, wszystko to starannie zwijano, składano i chowano w kredensie. Chowano na krótko, na okamgnienie, na rok zaledwie. Na rok, który z oszałamiającą prędkością przetaczał się wraz ze swoimi upałami, deszczami i śnieżycami nad dachem domu.
W niecałe dwa tygodnie po urodzinach Omy zaczynał się adwent i ze zdwojoną energią szykowano się do świąt. Kohoutek budził się nieraz o tej najciemniejszej porze i już o czwartej nad ranem, w czerniach kruczej nocy, rozświetlanej jedynie pojedynczymi światłami rozpościerającego się w dolinie uzdrowiska, słyszał odgłosy dochodzące z kuchni; dochodziły też stamtąd zapachy pieczonych ciast. Święta zbliżały się i mijały w niesamowitym pośpiechu. Domownicy zasiadali do wieczerzy wigilijnej, kładli się spać, o świcie sadzano Omę w fotelu na biegunach, otulano ją kocami i pledami, i czyniąc z wiekowego mebla rodzaj świątecznego wehikułu, rodzaj sań godowych, wieziono naszą nieśmiertelną choć ledwo się ruszającą Omę na jutrznię. Był bożonarodzeniowy obiad, przed sylwestrem matka Kohoutka piekła pączki, Nowy Rok i karnawał trwały, zdawać by się mogło, nie dłużej jak godzinę, ani się człowiek obejrzał, przychodził wielki post. Lasy na zboczach gór dalej były zamarznięte, nie poruszyła się ani jedna gałązka, ani jedno źdźbło przeistoczonej w lód trawy, ale był już wielki post, szły przygotowania do świąt Wielkiejnocy, zaraz po świętach wybuchała wiosna, my starzy ewangelicy, a zarazem prawdziwi narratorzy tej historii nie możemy się powstrzymać, by nie powiedzieć, iż wiosna na Śląsku Cieszyńskim ma w sobie raptowność reformacji, nagłe upały wzdłuż i wszerz przemierzały te ziemie niczym innowiercze ognie. Matka Kohoutka o świcie wychodziła do ogrodu i wracała o zmierzchu, by zająć się jedzeniem. W ciągu wiosny i lata wypadało co najmniej kilkanaście uroczystych obiadów, urodziny ojca Kohoutka, urodziny matki pani Wandzi, zjawiali się nieoczekiwani goście, letnicy pytali o pokoje do wynajęcia, na kilka dni przyjeżdżał doktor Sztwiertnia z córkami, ziemia pod stopami była sucha i ruchoma jak igliwie, zapach mieszanych lasów łączył się z zapachem olejków do opalania, paliła się Barania Góra i z okien na strychu widać było kłęby dymu i pomarańczowe języki ognia. Wszyscy mieszkańcy stali na szczytach okolicznych gór i przyglądali się dorocznemu pożarowi, jedynie zagubione w wysokiej luterańskiej trawie pary pogrążonych w zgubnych żądzach katolików nie mogły się od siebie oderwać i, znieruchomiałe, dosłownie u naszych stóp, czekały na koniec widowiska. Sierpień był już chłodniejszy, dno rzeki powoli ciemniało, we wrześniu, w najpiękniejsze dni, zdarzały się przymrozki, a o zmierzchu, gdy wciągnęło się głęboko powietrze, czuło się w jego zapachu obecność pierwszych śniegów zaczajonych w niebiosach. Zbliżały się urodziny Omy. Trawa w ogrodzie, który był kiedyś dziedzińcem wielkiej rzeźni, żółkła. Urodziny Omy zbliżały się z każdym dniem.
Czas, odkąd Kohoutek pamięta, był zawsze oczekiwaniem na jej urodziny, które miały się odbyć za rok. Za pół roku. Za miesiąc. Za tydzień. Jutro.