Читать книгу Fafarułej czyli pastylki z pomarańczy - Jerzy Sosnowski - Страница 7

Оглавление

ROZDZIAŁ DRUGI

w którym dowiadujemy się, że więzy rodzinne mogą ulec osłabieniu, że każdy, również Jarko, może zostać bohaterem, i poznajemy założenia filmu pod tajemniczym tytułem Papaya

– Masz tu pieniądze na obiad – powiedziała Mama rzeczowo. Jarko cmoknął powietrze milimetr nad jej policzkiem, schwycił worek z kapciami, przerzucił klipę przez ramię i wyszedł. „Klipa” oznaczała torbę, teczkę albo tornister, słowem: coś, w czym nosi się podręczniki i zeszyty, ale Jarko nazywał ją, jak wszyscy rówieśnicy, klipą, więc i ja tak ją nazywam.

Ogólnie rzecz biorąc, wszystko było do kitu, te pieniądze też. Obiady rodzinne, których świętej godziny piętnastej nie zmieniła nawet śmierć Babci przed pięcioma laty, uległy tej jesieni zawieszeniu i to z dwóch jednocześnie powodów. Nie dość, że Tata znalazł się w szpitalu, to jeszcze na osiedlu przeprowadzano akurat wymianę gazu miejskiego na ziemny. Ten pierwszy przestał płynąć kilka tygodni temu, a ten drugi miał zacząć, kiedy sprawdzi się instalacje i wymieni wszystkie kuchenki w mieszkaniach. Kiedy to nastąpi – nie było wiadomo dokładnie, spodziewano się, że w każdym razie przed Wigilią.

W rezultacie Mama wracała do domu dopiero około szóstej, bezpośrednio ze szpitala, dokąd jechała prosto z pracy; Tata nie życzył sobie wizyt dzieci, twierdząc, że on sam wprawdzie wygląda jak zawsze, to znaczy jak Tata, ale na korytarzach widzi się pacjentów, którzy mogą się przyśnić. Podziałało to, rzecz jasna, na wyobraźnię Jarka – chłopak zaczął rysować po kryjomu obandażowane postaci bez rąk, nóg, nosów, oczu, a nawet bez głów, przemieszczające się na wózkach, które stanowiły skrzyżowanie foteli dentystycznych, przenośnych szubienic oraz taczek. Jego najlepszy kumpel, Andrzej Kotek, zwany Kotkoffem, odkrył kiedyś te szkice, a że sam rysował nieporównanie lepiej, machnął w odpowiedzi obrazek przedstawiający faceta z połową twarzy i mózgiem na wierzchu, leżącego w łóżku nabijanym gwoździami (niektóre przebijały go na wylot); na kołowrotek, przymocowany do ramy łóżka, tęga pielęgniarka nawijała jego jelita; cała podłoga wokół uwalana była krwią. Jarko zareagował na tę wizję jak wymarzony odbiorca Sztuki, to znaczy zemdlał, a że wszystko odbywało się na geografii, niebezpiecznej z powodu wybuchowego charakteru nauczycielki, klasa była mu wdzięczna. Kotkoff zachował przytomność umysłu i zdążył przykryć swój rysunek podręcznikiem, więc cała chwała za przedwczesne zakończenie lekcji spadła na Jarka. Nasz bohater nie miał do kumpla pretensji: o chorobie ojca nie mówił nikomu, co skądinąd wynikało z pobudek niekoniecznie szlachetnych. Jakkolwiek naprawdę martwił się o Tatę – w każdym razie odkąd podsłuchał rozmowę Mamy z Krysią i dotarła do niego nazwa jego choroby – to przecież czuł niejasno, że niebezpieczeństwo, jakie zawisło nad rodzicem, jemu samemu daje nieokreśloną przewagę nad dziecinnymi rówieśnikami, która stopniałaby szybko, gdyby osobista tajemnica zamieniła się w powszechną wiedzę na temat Jarka. Milczał więc z wyższością i podczas klasowych pogaduszek uśmiechał się z tragiczną goryczą. A przynajmniej miał nadzieję, że tak się uśmiecha. W rzeczywistości nikt nie zwrócił uwagi na jego nowy wyraz twarzy, poza Zośką, która zwierzyła się kiedyś Adeli, że jej zdaniem „Wolski się śmieje, jakby go zęby bolały”. O Zośce i Adeli będzie jeszcze mowa. W każdym razie ocucony Jarko przestał rysować pacjentów na wózkach, świadom, że nie prześcignie koszmarnej wizji przyjaciela. A klasa i tak już wkrótce wiedziała o wszystkim, bo Mama podczas październikowej wywiadówki zwierzyła się wychowawczyni z sytuacji w domu, ta w najlepszej wierze powtórzyła to matce Jolki, matka Jolki w najlepszej wierze powtórzyła to kilku innym matkom, te – swoim dzieciom, i tak to się rozeszło.

Więc obiady rodzinne ustały. Krysia jadała gdzieś w barze mlecznym, niedaleko swojego liceum, Mama, być może, nie jadała w ogóle, chyba że w pracy, a Jarko został nieoczekiwanie stałym klientem szwedzkiego baru szybkiej obsługi „Bartek”, który jak na zamówienie wyrósł po drugiej stronie ulicy, na obrzeżach tak zwanego Skwerku (w rzeczywistości olbrzymiego pola nieużytków z resztką glinianki pośrodku, gdzie niebawem miał powstać park). Konieczność wydawania codziennie piętnastu złotych na coś tak prozaicznego jak obiad nieco go drażniła, skoro łatwo było obliczyć, że po sześciodniowym poście mógłby kupić sobie nową płytę (w wersji stereo!) i jeszcze zostałoby mu dziesięć złotych na inne wydatki. Ale był prawdomównym chłopcem, a Mama co wieczór pytała go, jak było w „Bartku”. Poza tym trzeba szczerze dodać, że sześciodniowemu postowi by nie sprostał: Jarko, mimo swojej chudości, stał się od powrotu z wakacji prawdziwym głodomorem i nawet Kotkoff na widok jego potężnych kanapek przestał prosić „daj gryza”, bo od wielu tygodni nie dostał ani kęsa. W drugą stronę to nie działało, gdyż w kanapkach Kotkoffa był salceson, którego Jarko, mimo wilczego apetytu, trochę się brzydził.

O tych obiadach w „Bartku” jeszcze wam opowiem, ale tymczasem nasz bohater zbliża się do szkoły. Odbija smętnie worek z kapciami, jak gdyby to była piłka do nogi, na nadchodzących rówieśników nie patrzy, bo wie, że Kotkoff nadchodzi od innej strony, a z nikim innym nie miałby o czym mówić (chyba że z Adelą, tyle że ona na pewno od dawna siedzi już w klasie). Po zwyczajowym „Bulba!”, którym to okrzykiem witała się od niedawna młodzież szkolna, musiałaby zapaść krępująca cisza i znowu uznano by go za zarozumiałego kujona. Ale właśnie w tym momencie jego wzrok pada na główne wejście i nagle przychodzi mu do głowy Znakomity Pomysł. Oto odsłoniła mu się droga do sławy. Jeśli starczy mu odwagi, za kilka minut będzie najpopularniejszą postacią w całej szkole.

Szkoła Podstawowa imienia pewnego węgierskiego poety była zwykłą tysiąclatką, zbudowaną w systemie pawilonowym. Z góry wyglądała jak leżąca na boku litera H, której jedną nóżkę ktoś złamał i wykręcił na sztorc. Z głównego wejścia, znajdującego się pośrodku budynku, można by było pójść w lewo, do pawilonu klas starszych, w prawo, do pawilonu z pokojem nauczycielskim, półinternatem, stołówką, gabinetem dyrektora i pracownią fizyczną, albo na wprost, łącznikiem, z którego na końcu szło się w jedną stronę do klas młodszych, w drugą zaś do sali gimnastycznej (to właśnie ta wykręcona nóżka litery H). Napisałem „można by było”, ponieważ to wejście z jakiegoś powodu zarezerwowano dla nauczycieli; uczniowie musieli obchodzić cały budynek i wchodzić od podwórza, zwanego powszechnie Rekreacją. Tak było dotąd; tymczasem na początku tego roku szkolnego dyrektor Gołąbek postanowił, nie wiedzieć czemu, zliberalizować przepisy i ogłosił, że uczniowie najstarszych klas mogą wkraczać do podstawówki razem z nauczycielami, wejściem głównym. Ale nikt mu nie uwierzył, gdyż wszyscy wiedzieli, że o jednym pan dyrektor zapomniał.

Zapomniał mianowicie o istnieniu pani Wali.

Pani Wala była woźną. Ale to za mało powiedziane. Pani Wala była groźną woźną. Jeszcze za mało. Pani Wala była najgroźniejszą woźną od Bałtyku po Tatry – tak w każdym razie uważali uczniowie szkoły podstawowej imienia węgierskiego poety. W odróżnieniu od innych woźnych, odzianych w ciemnoniebieską odzież roboczą, nosiła różowy fartuch, a jej twarz miała taki sam kolor, chyba że pani Wala unosiła się gniewem (co zdarzało się wiele razy dziennie), a wtedy barwa jej oblicza przez fazę ciemnej czerwieni przechodziła w purpurę, gdy tymczasem usta, zwykle zaciśnięte w poziomą kreskę, rozwierały się jak paszcza lwa. Panią Walę słychać wtedy było w najdalszych zakątkach szkoły, nauczyciele tracili wątek, a dzieci chowały się pod ławkami i zaczynały płakać. Nie dość na tym; pani Wala chwytała wtedy to, co miała pod ręką, i przystępowała do ataku, goniąc najgorszych chuliganów aż do końca korytarza, gdzie pod ścianą okładała ich w bojowej furii – czasem nawet nogą od krzesła, którego nie zdążył skleić woźny, zwany Wujciem – ci zaś osłaniali się bezradnie przed ciosami i bełkotali przeprosiny, i tak bezużyteczne, póki pani Wala się nie zadyszała. Z panią Walą starali się nie zadzierać nawet nauczyciele, ba, nawet dyrektor. Ona zaś nie przyjęła do wiadomości nowego rozporządzenia.

Z tym to właśnie potworem postanowił ni z tego, ni z owego zadrzeć Jarko. Odprowadzany zdziwionym spojrzeniem innych uczniów, skierował się do głównego wejścia. Miało ono podwójne, szklane drzwi. W tych drugich stała pani Wala, oparta o szczotkę, i przyglądała mu się bez zainteresowania. – Czego? – zapytała krótko. Na co Jarko odparł grzecznie, że pan dyrektor ogłosił nowe zasady, z tych zaś on, jako uczeń klasy siódmej, zamierza skorzystać. Pani Wala pokraśniała lekko: – Wejście jest od Rekreacji – oświadczyła. Jak tuż przed pierwszym uderzeniem burzy wiatr zamiera, ptactwo cichnie, a zapach powietrza łagodnieje, tak złowróżbnie spokojny był jej głos, ale Jarko zerknął za siebie i zrozumiał, że nie ma już odwrotu: przed wejściem skupiła się dzieciarnia, ciekawa, co z tego wyniknie. Wycofanie się przykleiłoby mu, poza wszystkimi dotychczasowymi tytułami, jeszcze i łatkę tchórza. Więc nieco drżącym falsetem odparł, że w końcu to pan dyrektor Gołąbek jest dyrektorem i on, uczeń klasy siódmej, musi słuchać władzy zwierzchniej, nie zaś, z całym szacunkiem, szeregowego pracownika. A ponieważ pani Wala zdążyła już spurpurowieć i wykonała nieokreślony ruch miotłą, sugerujący niedwuznacznie, że niebawem przejdzie do środków przymusu bezpośredniego, usiadł grzecznie na ławce między drzwiami i oświadczył, że ma prawo i zamierza z niego skorzystać. – A ja cię nie wpuszczę, gówniarzu – brzmiała riposta. – To ja się przez panią spóźnię – odrzekł z godnością. – A spaźniaj się! – burknęła pani Wala i na nowo oparła się na szczotce.

Do szkoły wchodzili tymczasem kolejni nauczyciele; rozbawione łypnięcia, które dostrzegł, pokrzepiły nieco Buntownika. Zabrzmiał dzwonek, Jarko siedział, pani Wala stała. Jakaś postać z dziennikiem pod pachą zatrzymała się w drodze na lekcję, pomedytowała chwilę i cofnęła się do gabinetu dyrektora. Kilka minut później pojawił się sam dyrektor Gołąbek.

W odróżnieniu od różowo-purpurowej pani Wali był to mężczyzna szary od stóp do głów. Wyglądał, jakby zamiast siebie wysyłał codziennie na świat swój własny cień. Ziemista cera, nieokreślonego koloru włosy, ciemny garnitur i nieczęsto pastowane buty stwarzały wrażenie chronicznej troski, towarzyszącej szefowi placówki oświatowej, choć mężczyzna trzymał się prosto – ale w tej szlachetnej postawie więcej było gotowości zlania się z najbliższą ścianą niż chęci zaznaczenia swojego niezłomnego ja. Teraz zbliżał się z zakłopotaną miną: wiedział już, że popełnił błąd, którego na szczęście nikt nie wziął na serio, tylko ten jeden matoł. – Ja tu stoję – zaterkotała pani Wala na jego widok – bo oni wszyscy błota nanoszą, hałas robią, ktoś przecież musi pilnować porządku. – Ale sam pan dyrektor mówił... – zaczął najniewinniej Jarko. – Dobrze, dobrze – burknął dyrektor. – Pani Walu, ja mu w drodze wyjątku dzisiaj pozwalam – zacisnął dłoń na ramieniu ucznia, żeby ten już się nie odzywał, a kiedy oddalili się obaj od źródła zagrożenia, syknął szeptem: – Żeby mi to było ostatni raz.

Na najbliższym cotygodniowym apelu dyrektor Gołąbek oświadczy, że jego rozporządzenie o wchodzeniu do szkoły głównymi drzwiami spowodowało bałagan, uczniowie nie umieli z owego rozporządzenia rozumnie skorzystać i wobec tego wracamy do zwykłego korzystania z wejść od strony Rekreacji. Ale tego dnia Jarko wkraczał do klasy jako pogromca pani Wali. Nawet Czołgu zdawał się popatrywać na niego z szacunkiem. W dodatku idąc do swojej ławki, poczuł na sobie czyjś badawczy wzrok i był to wzrok Zośki. Wzrok błyszczący i nawet, można by powiedzieć, gorący – w każdym razie gorąco zrobiło się Jarkowi. To było więcej, niż się spodziewał. I tylko Kotkoff trochę popsuł mu nastrój: – Co ty, uśmiechnięty, że się Wali stawiasz? – szepnął. Określenie „uśmiechnięty”, oznaczające w tym sezonie niedostatek władz umysłowych, wymagało właściwie w odpowiedzi co najmniej żartobliwego szturchnięcia, ale trudno szamotać się z kumplem i to na samym początku lekcji polskiego.

O polonistce, pani Rylewskiej, wiedzieli od pani Madzi z półinternatu, że była w Ravensbrück i że robiono na niej eksperymenty medyczne. W rezultacie po szkole poszła plotka, że czarne włosy, które nosiła obcięte na pazia, to peruka. Wszystkie dzieci znały fotografie z Oświęcimia albo przynajmniej jeden film wojenny, pokazujący wyzwolenie obozu, i spontanicznie uważały, że dawni więźniowie kacetów do końca życia powinni być łysi. Na nic jednak zdało się zaglądanie pod loki nauczycielki, do czego delegowano niewyrośniętych jeszcze piątoklasistów. Pani Rylewska była opanowana tym szczególnym rodzajem samokontroli, który wydaje się desperacką obroną przed nieustannie zagrażającą histerią. Prawie nie podnosiła głosu, ale rozdrażniona mówiła z naciskiem, wolno wymawiając sylaby, a jej szaroniebieskie oczy zwężały się z wysiłku, żeby nie wrzasnąć. Nieliczni, którzy słyszeli jej krzyk, opowiadali, że był świdrujący, metaliczny. Nigdy się nie uśmiechała. Kiedy czytała wiersze, drżał jej głos, jakby miała się za chwilę rozpłakać. Kilka miesięcy wcześniej, z okazji Dnia Matki, wyrecytowała im utwór z refrenem: „Pochwalone bądźcie, macierzyńskie ręce” – wszyscy dławili się od śmiechu, bo nowo przyjęty uczeń nazywał się Macierzyński i od pierwszej strofy oglądał swoje dłonie z brwiami uniesionymi ze zdziwienia. Pani Rylewska zrozumiała w końcu, w czym rzecz, ale wzruszyła tylko ramionami. „Dziw-ni jes-teś-cie”, wyskandowała, a klasa zamilkła, bo w gruncie rzeczy bali się, że kiedyś i przy nich wybuchnie, i usłyszą to metaliczne świdrowanie, znane im jedynie z korytarzowych plotek.

Dziś jednak nie wyglądało na to, że coś takiego im grozi. Polonistka zaczęła omawiać Kamizelkę Bolesława Prusa, akcentując kapitalistyczny wyzysk, jakiego nie dane im było zaznać, urodzonym w Polsce Ludowej. Słucham jej, jak wy, z komfortowej pozycji ponad tym światem i przypuszczam, że ją samą trochę to nudziło. Ale Jarkowi nie przychodziło do głowy, że ktoś może nudzić, nudząc się sam. Próbował przez chwilę wyobrazić sobie odrażającego kapitalistę, ale kapitalizm to była dla niego Ameryka, w której rozdają Oscary. A właśnie przyszedł mu do głowy film wymyślonego przed kilkoma tygodniami francuskiego reżysera nazwiskiem Jean-Claude Cheri; nazywał się Cheri, bo to było bardzo po francusku. Za ten film Cheri musiał otrzymać Oscara, zwłaszcza że do głównej roli zaangażował znakomitego polskiego aktora, Jarosława Wolskiego.

Tuż przed chorobą Taty – być może tego dnia, kiedy Tata był u lekarza – Jarko poszedł z Krysią do kina na schodzący właśnie z ekranów melodramat Love Story i odkrył tam urok sytuacji, w której znany nam przebój brzmi w pierwotnym kontekście ekranowej fabuły. W istocie były to dwa przeboje, bo nie tylko tytułowy temat, ale i Zabawa w śnieżki, nadawana często przez radio. Od tej pory zaczął wyobrażać sobie, że wszystkie znane mu piosenki pochodzą tak naprawdę z filmów – które trzeba tylko wymyślić.

Ostatnio nagrał na swój magnetofon kasetowy MK-125 coś wspaniałego. Dodajmy nawiasem, że Jarko co chwila układał w głowie listy Najwspanialszych na Świecie Rzeczy i lista Najwspanialszych na Świecie Utworów Muzycznych prezentowała się aktualnie tak: 1. Urszula Dudziak: Papaja (czy jak się to pisze); 2. Abba: I do, I do, I do; 3. Ringo Star: Hare Krishna; 4. Slade: Fafarułej; 5. SBB: Z których krwi krew moja (dopiero na piątym miejscu, bo to było trochę trudne). Więc film Jean-Claude’a Cheri został zatytułowany Papaja, czy raczej Papaya; a ponieważ nikt z otoczenia Jarka nie wiedział, co to znaczy, Jarko uznał, że Papaya to nazwa planety, na której rozgrywa się akcja.

A raczej jedna trzecia akcji, bo Jean-Claude Cheri był reżyserem nowatorskim i nakręcił wielogodzinne dzieło składające się z trzech odmiennych gatunkowo części. Pierwsza była dramatem społecznym, druga komedią obyczajową, a trzecia, finałowa, miała charakter science fiction. Bohaterowie płynnie przechodzili z jednej do drugiej, co wymagało od aktorów brawurowego różnicowania środków wyrazu: widz miał się zrazu wzruszać, potem śmiać, a w końcu ekscytować. Fabularne szczegóły Jarko dopracowywał stopniowo, korzystając z chwil, kiedy nic go nie rozpraszało. Ale znowu nie dokończył dzieła, bo kapitaliści doprowadzili szybko do śmierci biednego właściciela kamizelki i zabrzmiał dzwonek.

Następna miała być matma.

Śródsłowie

Jeśli można pisać przed-mowy i po-słowia, to powinno być wolno odzywać się także wewnątrz książki, między jej słowami. A właśnie doszedłem do wniosku, że powinienem wam coś wyjaśnić. Lub, jeśli nie uda mi się tłumaczenie, zaciemnić.

W powieści Stanisława Lema Astronauci – którą Jarko przeczytał przed wakacjami, bo odkrywszy science fiction, uznał, że nie ma nic wspanialszego, i czytał z tego gatunku wszystko, co tylko wpadło mu w ręce – kosmonauci znajdują na planecie Wenus dziwny obiekt. To biała kula, emitująca tak silne pole grawitacyjne, że zakrzywia ono także promienie świetlne. Zakrzywia je do tego stopnia, że kiedy podróżnik stanie odpowiednio blisko, do jego oczu dochodzi nawet promień odbity od przeciwległej strony kuli. W rezultacie wydaje mu się, że kula otacza go ze wszystkich stron. Jeden krok, hop, i znajduje się (pozornie) w jej wnętrzu. Żeby się wyswobodzić, wystarczy nie wierzyć świadectwu zmysłów, zacisnąć powieki i się cofnąć.

Mam niejasne wrażenie, że pole grawitacyjne, które miałoby taki wpływ na światło, tym bardziej nie wypuściłoby z objęć ciała kosmonauty – ale Jarkowi to nie przeszkadzało. Jak często bywa, opowieść o Białej Kuli przyczaiła się w jego pamięci i dopiero po kilkunastu tygodniach, wróciwszy znad morza, zaczął przyglądać się z namysłem rozmaitym obiektom, wyobrażając sobie, że mają podobne właściwości. Podchodzi do baru „Bartek” i nagle jego fasada otacza go ze wszystkich stron. Zbliża się do drzewa na rogu ulicy, gdzie żegnał się z Adelą, jeśli przypadkiem szli razem aż do tego miejsca, i wtem pokrywa go kora. Albo (to byłoby zdecydowanie najgorsze) skraca sobie drogę przez plac Defilad i nagle wsysa go do wnętrza Pałac Kultury, a Jarko nie umie znaleźć z niego wyjścia.

To były tylko igraszki wyobraźni, gdy tymczasem coś podobnego zdarzyło się naprawdę: Jarkowi, mnie, a może i wam, choć na razie chyba tylko ja zdaję sobie z tego sprawę. Zresztą jestem niewątpliwie głównym winowajcą.

Jakiś czas temu napisałem książkę o Jarku i jego letnich pobytach nad morzem. Kazałem naszemu bohaterowi przeżyć powtórnie wakacje z wielu lat (wszystkich naraz). Jego wspomnienia nagromadzone w jednym miejscu wytworzyły masę o szczególnie silnej grawitacji i okazało się, że nie tak łatwo stamtąd wrócić. Myślałem, stawiając ostatnią kropkę, że Jarko od tej pory będzie dorosły, a tymczasem – zamiast powędrować spokojnie przez las do współczesności – skręcił mi do jakiejś chaty i wylądował w dawno przeżytej jesieni. Krąży teraz jak kosmonauta we wnętrzu Białej Kuli, a ja sam już nie wiem, które to okrążenie w pozornie nieprzepuszczalnym kręgu otaczających go ścian. Co gorsza, ścigają go Myślikróliki, stworzenia złe i zawzięte; a może nie tyle złe, ile zaledwie nieumiejące wybaczać (właściwie powinny prześladować mnie, bo to ja w tamtej letniej opowieści starannie pominąłem wszystko, co powołało je do istnienia, ale cóż, Jarko jest słabszy ode mnie, więc to jemu można łatwiej uprzykrzyć życie). Chwilami nawet mam wątpliwości, czy mój bohater żyje, bo w tych ekstremalnych warunkach także o normalnym biegu czasu wypada zwątpić. Czy to powidoki gasnącego umysłu, gdy przyszła na pana Jarosława Wolskiego ostatnia godzina, czy tylko niespodziewany efekt tego, że pan Jarosław któregoś wieczoru, przed zaśnięciem, zbyt intensywnie sobie coś przypomniał? Więc: w jakich warunkach tutaj trafił? I, w takim razie, gdzie właściwie rozpoczyna się ta historia? Podejrzewam, że można ją zacząć opowiadać w dowolnym momencie. Na przykład: jest lekcja wuefu. Albo przychodzi Gwiazdka. Albo Jarko, gdy zrobiło się ciepło, wyrusza na spacer w stronę dworca kolejowego Warszawa Zachodnia, bo nie może doczekać się lata i wyjazdu nad morze.

To właśnie dlatego musiałem napisać Śródsłowie. Które może być równie dobrze Posłowiem, jeśli przerwiecie w tym miejscu, albo Przedmową, jeśli tutaj akurat otworzyła wam się książka. Bardzo się obawiam, że ta historia, choć zamknięta, nie ma też końca. To także od was będzie zależeć, ale cierpliwości. Podpowiem wam, kiedy być może pojawi się okazja, żeby zrobić krok w bok, na zewnątrz; naprzeć lekko na naszego bohatera i wypchnąć go do świata, który jest naprawdę. O ile jesteście pewni, że słowu „naprawdę” odpowiada coś konkretnego.

Fafarułej czyli pastylki z pomarańczy

Подняться наверх