Читать книгу Fafarułej czyli pastylki z pomarańczy - Jerzy Sosnowski - Страница 8
ОглавлениеROZDZIAŁ TRZECI
w którym przedstawione zostają uroki ćwiczeń
gimnastycznych oraz martyrologia szalików
Nauczycielem wuefu chłopców był w szkole Jarka pan Kozik. Tak naprawdę nazywał się Koźlik, Jacek Koźlik. Ale „Kozik” nie było przezwiskiem, po prostu z powodu niestarannej wymowy pedagoga część rodziców, a nawet część nauczycieli była przekonana, że tak właśnie brzmi jego nazwisko.
Pan Kozik był chudym, trzydziestoletnim mężczyzną o szokująco długich włosach, sięgających mu aż do kołnierzyka koszulki polo, i starannie przystrzyżonej brodzie. Miewał okresy wzmożonej aktywności na zmianę z okresami widocznego zniechęcenia. W rezultacie uczniowie znali dwa oblicza pana Kozika. W wersji pierwszej, której nie lubili, Kozik ruszał się energicznie, zaganiał podopiecznych do szatni okrzykiem „tempo, tempo!”, a na pełne niepokoju pytania: „Co będziemy robili?” odpowiadał z irytującym błyskiem w oku: „Dzisiaj gimnastyka ogólnorozwojowa”. Oznaczało to smutne czterdzieści pięć minut na drabinkach lub materacach, nie daj Boże z piłkami lekarskimi.
W wersji drugiej pan Kozik robił się sympatyczny. Siedział mianowicie w swojej kanciapie i sączył kefir, a ponieważ hałas w sali gimnastycznej przyprawiał go o cierpienie, niezależnie od pogody wyrzucał przez szparę w przymkniętych drzwiach futbolówkę, a z głębi pomieszczenia rozlegało się jego słabe wołanie: „No to pograjcie sobie!”. I wtedy urządzano Mecz.
Najpierw trzeba było podzielić się na drużyny. Zajmowali się tym dwaj kapitanowie: zazwyczaj był to Trawka, niekwestionowany nawet przez Czołgu mistrz dryblingów, i sam Czołgu. Łapali się za ręce i kręcili przez chwilę w kółko, ale myliłby się ten, kto by sądził, że postanowili się pobawić jak dziewczynki, bo to był Rytuał. W pewnym momencie spocone dłonie wyślizgiwały się i kapitanowie, niesieni siłą odśrodkową, rozbiegali się na kilka kroków. Kiedy już się zatrzymali, ruszali sobie na spotkanie, jakby odmierzali stopami odległość: najpierw ty stawiasz swoją stopę, a teraz ja swoją, a teraz ty swoją... aż dochodzili do wspólnego punktu, gdzie jeden nadeptywał palce drugiego i wygrywał w ten sposób pierwszeństwo w wyborze zawodnika. Zwykle był to nieduży Wilczur, bo mimo skromnego wzrostu uchodził za najlepszego bramkarza. Wtedy drugi kapitan wskazywał Mokrego. Na to pierwszy – Gluta, który był prawie tak dobry w pomocy jak Mokry. Na to drugi – Ryśka, zwanego Foremanem, chyba że drugim kapitanem był Czołgu, wówczas z całą pewnością Foreman trafiał do przeciwnej drużyny. Foreman siódmą klasę powtarzał po raz trzeci, golił się, a dla Czołgu stanowił spory problem. Zaraz opowiem, na czym ten problem polegał, ale dokończmy jeszcze wybór drużyn, bo na samym końcu, kiedy na boisku było już tylko dwóch niezrzeszonych, Zyzio i Jarko, któryś z kapitanów z ciężkim sercem wybierał mniejsze zło, i czasem to był Jarko, a czasem Zyzio. Obaj uchodzili podczas meczu za żywe bomby zegarowe i kazano im stawać na prawej obronie, gdzie, jak uważano, zrobią najmniej szkody.
Jarko mimo to uwielbiał grać w nogę. Słowo „grać” nie jest może adekwatne; powiedzmy lepiej, że uwielbiał Uczestniczyć. Zaczęło się to, co prawda, od konfliktu – jeszcze w pierwszej klasie. Podczas inauguracyjnego meczu piłka przeleciała przez linię obrony przeciwnika i trafiła do Trawki, który tam już na nią czekał; minął zwodem bramkarza i strzelił gola. Jarko, który od wielu miesięcy oglądał z Tatą transmisje telewizyjne ze spotkań Legii i Górnika i znał Przepisy, w odruchu sprawiedliwości zawołał, że Trawka był przecież na spalonym. Na to podszedł do niego łagodny zazwyczaj Mirek (niepodobny zupełnie do swego bliźniaka Irka) i oświadczył krótko: „Jak jeszcze raz wspomnisz o spalonym, to cię pierdyknę”. W ten sposób Jarko dowiedział się, że w szkole przepis o spalonym nie obowiązuje, a gdy wkrótce rozpoznano, że raczej nie należy mu podawać piłki, chyba że chce się ją stracić, niczego już mu nie brakowało do szczęścia. Z pasją biegał skrajem boiska w tę i z powrotem, trzymając się na wszelki wypadek z dala od centrum akcji, entuzjastycznie ściskał kolegów, którzy strzelali gole dla jego drużyny; a kiedy nacierali przeciwnicy, zawsze można było wstawić gdzieś nogę, wybić na chybił trafił w pole (to mu się udawało), słowem: w obronie miał wrażenie jakiej takiej przydatności. Pewnego razu zapomniał zabrać z domu trampek na wuef i rad nierad wystąpił w pionierkach z grubą wibramową podeszwą: nie było napastnika, który by zaryzykował zbliżenie się do obutego w ten sposób defensora. Poza tym w razie sporów najgłośniej krzyczał, że był faul albo że go nie było, jeśli faulował kolega z drużyny. Krótko mówiąc: wystarczyło przetrwać chwilę upokorzenia na początku, gdy we dwóch z Zyziem czekali zmiłowania, żeby potem przez trzy kwadranse być Razem z Resztą.
Na jego sytuację nieoczekiwany wpływ wywarło zresztą pojawienie się w klasie Foremana. Bo to było tak: hierarchia wśród chłopców ustaliła się już dawno. Niekwestionowanym przywódcą został Czołgu – niewysoki, krępy blondyn z długimi rękami, który w razie bitki nie rzucał się, jak inni, do czegoś w rodzaju zapasów, tylko wymierzał bokserskie ciosy, po których niejeden mleczak (kiedy jeszcze mieli mleczaki) wylatywał z ust adwersarza. Wszyscy się go trochę bali, bo był nieopanowany i nie odpuszczał najmniejszej zniewagi. Nawet gdy zaprowadzono ich kiedyś na szczepienie i Czołgu, pierwszy w kolejce, dostał histerii na widok igły, jego pozycja nie uległa zachwianiu, bo dwóch niewczesnych żartownisiów potraktował sierpowym i pozostali doszli do wniosku, że w gabinecie lekarskim nie wydarzyło się nic zabawnego. Zaraz za Czołgu sytuował się w hierarchii Trawka, ze względu na zasługi sportowe, a także dlatego, że bijąc się z Irkiem (zupełnie niepodobnym do swego bliźniaka Mirka), z zimną krwią przejechał mu butem po nodze. Wszyscy wiedzieli, że Irek kilkanaście dni wcześniej oblał się w domu wrzątkiem i z tej właśnie nogi zdjęli mu akurat bandaż. Potraktowanie w ten sposób świeżej oparzeliny było dowodem na męskie okrucieństwo i chociaż dziewczynki (kilka z nich przyglądało się z daleka zajściu) nie odzywały się do Trawki przez kilka dni, w oczach chłopców jego notowania wzrosły. Ten sam pojedynek zepchnął Irka na trzecie miejsce, jego bliźniaka zaś, Mirka, na czwarte; Mirek nie bił się prawie w ogóle, ale było wiadomo, że w razie czego Irek przyłoży jego prześladowcy, więc pozycje obu braci ściśle się ze sobą wiązały. Dalej był peleton: zaliczali się do niego Glut i Mokry, i Felek Macierzyński, zwany Maciorą, i Kotkoff, i misiowaty, ale przez to trudny do obalenia Pelek, a na końcu niezbyt mocny, ale zwinny Wilczur. Trochę poza tą hierarchią krążył Władysław, który trafił do nich w piątej klasie, kiedy nie zdał: starszy o rok, był niby od nich silniejszy, lecz dbał o to, co Kotkoff – zmuszony przez rodziców do uczenia się angielskiego z płyt – określał jako „splędid ajzolejszyn”. Zdaniem Jarka był to po prostu wariat. Kiedyś Jarko, zainspirowany niezbyt dokładnie zrozumianą kolejną nowelą pozytywistyczną na liście lektur, podszedł przed klasówką z fizyki do Władysława i w poczuciu, że oświeca lud, zapytał go, czemu ten się nie uczy. Wyobrażał sobie Jarko, że w odpowiedzi usłyszy coś w rodzaju „to dla mnie za trudne” i wtedy uprzejmie poinformuje kolegę, że może mu pomóc. Ale Władysław popatrzył na niego z rozbawieniem i odparł: A bo wiesz, mnie to wszystko strasznie nudzi. Po czym wyjął ze swojej klipy kokon jedwabnika (zwinął go z pracowni biologicznej) i dodał: – O, to jest ciekawe, a w dodatku smaczne. – I nadgryzł. Jarko prawie się porzygał, bo w powstałej dziurze zobaczył napoczęty przez kolegę odwłok.
Nie muszę chyba dodawać, że na końcu tej hierarchii byli znani nam już Jarko i Zyzio. Jarko na pewno by uściślił: najpierw Jarko, potem Zyzio. Dla Zyzia Jarko czuł szczerą wdzięczność, bo kiedy wszyscy mu już dogryźli, zawsze mógł Zyziowi spuścić łomot i przekonać się, że przecież nie jest najsłabszy.
Tak to wyglądało, aż przed paroma tygodniami pojawił się w klasie Rysiek. Rolę „przerośniętego” znali już w wykonaniu Władysława, ale Foreman nie strugał wariata, nie zabiegał o żadne splędid, tylko bez ceregieli zajął miejsce przywódcy stada. Wszyscy przyjęli ten fakt bez szemrania, bo Foreman miał same zalety: palił, używał wulgarnych wyrazów, chodził na filmy dozwolone od osiemnastu lat i streszczał je dosadnie – wyglądało na to, że są to same pornosy – miał na policzkach siny zarost i owłosione nogi. Tylko Czołgu się stawiał, ale Foreman dał mu parę razy w zęby i sława bokserskich możliwości Czołgu znacznie przyblakła. Przy czym Foreman nie dbał o formalne przejawy swojej pozycji, na przykład nigdy nie przyjmował funkcji kapitana podczas dzielenia się drużyn przed meczem. Natomiast, kiedy kapitana już wybrano, podchodził do niego i podpowiadał mu dalsze kandydatury. I bardzo często pierwszym, na którego wskazywał palcem, mówiąc: „tego bierz, tego”, był... Jarko. Dziś znowu się to powtórzyło: „weź go, weź Komputerka” – kusił Rysiek Trawkę, a kiedy ten spojrzał na kolegę z niedowierzaniem, dodał: „No co, nie wiesz, jak załatwił Walę i dyra?”.
Jarko, konsekwentnie zwany przez Foremana Komputerkiem, miał do tych przejawów sympatii stosunek złożony. Kiedy po jego zbyt lekkim podaniu Czołgu przejął niestety piłkę i strzelił im bramkę, Foreman podszedł do niego i spokojnie powiedział: „Komputerek, nie ustawiaj bokiem stopy, bo masz słabą nogę i zawsze ktoś gałę przejmie, tylko wal z czuba, nie bokiem, a czubem, z całej siły, zobacz” – i wykonał zamach mięsistym udem. Prawie nie domagał się zeszytów, żeby odpisać zadania domowe (no, może raz czy dwa); gdy perorował na przerwie, zdarzało mu się zapytać ni z tego, ni z owego: „Dobrze mówię, Komputerek, nie?”, na co Jarko kiwał uprzejmie głową, nawet jeśli tak naprawdę sądził inaczej. Jego pozycja wyraźnie się poprawiła: koledzy szybko zorientowali się, że Jarko jest pod ochroną. Jednocześnie jakby odsunęli się od niego jeszcze bardziej. Nasz bohater nie potrafił nazwać swoich wrażeń, ale czuł niejasno, że przy Ryśku zaczął odgrywać rolę, której nie wybierał i nie jest nawet pewien, czy mu się ona podoba.
Tymczasem trwał mecz. Czołgu, jak zwykle, robił, co mógł, żeby rozdrażnić Foremana. Gdy ten prowadził piłkę, kopał go po kostkach. Ironicznie komentował zagrania wroga. Wiedział, że póki piłka w grze, Foreman nie zdecyduje się porzucić swojej drużyny, żeby oddać się prywatnemu wymierzaniu sprawiedliwości. W pewnej chwili Trawka został podcięty przez Mokrego i nikt nie podjął dyskusji, kiedy Trawka zaczął krzyczeć: – Faul był, faul! – Foreman ustawił piłkę do wykonywania rzutu wolnego, tylko Czołgu, szczerząc zęby w uśmiechu, nie chciał odejść na przepisową odległość dziewięciu kroków. – No co, stoję w murze – odparł, gdy zaczęto domagać się, by odszedł dalej. Między nim a piłką było najwyżej dwa i pół metra. – Doobra tam – machnął ręką Foreman, zrobił duży rozbieg, minął piłkę i z całej siły, z czuba – tak jak pokazał Jarkowi – kopnął Czołgu w krocze.
Przez chwilę nic się nie działo. Czołgu wytrzeszczył tylko oczy (Jarko, który stał nieopodal, nigdy nie sądził, że ma takie wielkie). Potem schwycił się za przyrodzenie, a ciszę przeciął wysoki pisk – i Czołgu zwalił się na boisko. Zwinięty w kłębek wierzgał nogami i wył. Wyglądało to Przerażająco i Jarko nawet chciał zawołać pana Kozika, ale Foreman złapał go za ramię. – Zostaw, przejdzie mu – mruknął i zaczął na skraju boiska żonglować piłką. Pozostali gracze zbliżyli się do Czołgu ostrożnie, prawie jak do trupa, choć trup jeszcze się ruszał. Maciora potrząsnął go za ramię i zapytał: – Co ci jest? (zabrzmiało to dość głupio). – Ponieważ tamten wciąż tarzał się po tartej cegle, którą wysypane było boisko, Mokry i Pelek złapali go pod pachy i przenieśli na trawnik za bramką; być może przyświecała im myśl, że w ten sposób Kontuzjowany znika z pola widzenia pana Kozika, gdyby ów chciał oderwać się od kefiru i wyjrzeć przez okna sali gimnastycznej. Kotkoff podszedł do Jarka: – Pewnie mu jaja poszły. Nie będzie mógł mieć dzieci – orzekł z zadumą. Jarko miał wrażenie, że ten akt przemocy, boleśniejszy – jak było widać i słychać – niż inne, wprowadził wszystkich w stan jakiegoś zamroczenia.
W końcu i Rysiek zainteresował się swoją ofiarą. Kucnął nad Czołgu, który już się nie darł, tylko płakał cicho. – Weźcie go pod ramię – zaordynował po namyśle. – Ty i ty. – Pokazał na Mokrego i Gluta, wyższego niż Pelek. – I potrząśnijcie. – Mało ci jeszcze? – zapytał flegmatycznie Trawka. – Może jaja mu pękły, a będą go do tego trząść. – Nic mu nie pękło – zdenerwował się wreszcie Foreman. – Najwyżej mu wpadły z powrotem do brzucha. Trzeba go potrząsnąć, to wlecą z powrotem do moszny i będzie dobrze. – Mówił z takim przekonaniem, że Mokry i Glut wymienili się spojrzeniami, a potem niechętnie spełnili polecenie. Czołgu protestował jękliwie, ale w końcu zakwilił po kolejnym wstrząsie i ucichł. Foreman niemal pieszczotliwie złapał go za brodę: – Lepiej ci? – zapytał. – Lepiej – burknął Czołgu; Jarko odnotował mimochodem, że mówi znowu grubym głosem, co potraktował jako dobry prognostyk dla męskości kolegi. – No, to poskacz jeszcze, aż ci całkiem przejdzie. I nie zadzieraj ze mną więcej.
Przerwa w meczu trwała na tyle długo, że zabrzmiał tymczasem dzwonek. Była to ich ostatnia lekcja. Czołgu powlókł się, kulejąc, okrężną drogą przez parking szkolny, obok ogródka pani od biologii. Może zdawał sobie sprawę, że ból minie, a gdyby spotkał jakiegoś nauczyciela i zeznał, co się stało, zyskałby trudno zmywalną opinię donosiciela (Jarko mógłby mu coś o tym powiedzieć: w piątej klasie poskarżył pani Rylewskiej, że Trawka zmył się przed klasówką, zostawiając pod ławką teczkę; zdawało mu się, że występuje w obronie Zasad, ale Tata, któremu opowiedział ze zdziwieniem o reakcji klasy, wyprowadził go z błędu i wyraźnie był zły. Od tej pory Jarko starał się pamiętać, że Zasady bywają rozmaite i nieraz zderzają się ze sobą). Reszta chłopców, jakby w jednej chwili odczarowana, rzuciła się z radosnym krzykiem w stronę ogrodzenia.
Było to jedno z niewielu ćwiczeń gimnastycznych, które Jarko opanował, biegł więc razem z innymi. Odkąd w drugiej klasie spadł z równoważni i trochę się potłukł, miał ograniczone zaufanie do sytuacji, w której nie może wspierać się na obu stopach, nie mówiąc o staniu na rękach, zwisie na drabince nogami do góry i tak dalej. Teraz jednak z satysfakcją cisnął klipę na drugą stronę (rąbnęła w ziemię wśród innych klip, wzniecając kurz), wdrapał się na szczyt ogrodzenia, złapał silnie za wieńczącą je metalową poprzeczkę i skoczył głową w dół. W locie przerzucił nogi nad siatką i zwolnił uchwyt, żeby wylądować twardo po drugiej stronie (w sali gimnastycznej prawdopodobnie nie dałby się do tego namówić). Z lewej i prawej koledzy robili to samo. Byli wolni.
Nad ich głowami rozpościerało się czyste niebo, pewnie ostatni raz tego roku. Drzewa już się trochę zażółciły, wiał lekki wiatr. Rozchodzili się niespiesznie; Jarko miał najbliżej, bo teren szkoły graniczył z jego podwórkiem. Na obiad w „Bartku” było za wcześnie. Przez chwilę sądził, że potowarzyszą mu Irek i Mirek, bo mieszkali na tej samej klatce, ale obaj zdecydowali jednomyślnie pójść najpierw do sklepu, zwanego Bunkrem, gdzie za złotówkę można było kupić oranżadę w proszku. Poszedł więc sam.
Ograniczony udział w meczach piłki nożnej Jarko lubił powetować sobie w domu. Tego samego dnia wieczorem zdjął z blatu biurka zalegające tam zeszyty, a na oczyszczonym w ten sposób boisku umieścił żółte plastikowe bramki (resztka jakiejś gry planszowej, którą Tata przywiózł z Węgier) oraz zawodników. Dla osób postronnych ci zawodnicy byli nieco dziwni, siedzieli bowiem na motocyklach. Dawno temu, kiedy był dzieckiem, Jarko dostał całe pudełko żużlowców z numerami na plecach. Początkowo bawił się nimi w Wyścig Pokoju, ale wkrótce odkrył, że jeśli ukręci się piłkę z plasteliny, przednie koła motorów mogą doskonale służyć jako narzędzia to zatrzymujące piłkę, to toczące ją, to wreszcie ekspediujące dalekimi strzałami. Odkąd w telewizji obejrzał Mistrzostwa Świata w RFN, na których Polska o mało nie zdobyła pucharu, urządzał regularnie mistrzostwa klubowe, w których występowały tak znakomite drużyny, jak Rvuan Kuala Lumpur, RHA Mexico City, fiński zespół Kaantinaho Haapamäki i jedyna w tym gronie znana dorosłym – Chelsea. Z Polski brała udział w zawodach drużyna Zorza Warszawa, która swą nazwę zawdzięczała zegarkowi Jarka, marki Zarja, czyli po rosyjsku „zorza”. A czołowym napastnikiem Zorzy był oczywiście genialny piłkarz, Jarosław Wolski.
Czołgu, Trawka, a pewnie nawet Kotkoff dostaliby kolki ze śmiechu. Ale tu ich nie było. Jedynym problemem pozostawała Mama, która z rosnącym niepokojem obserwowała, jak jej syn traci czas na dziecinne zabawy, a przecież mógłby w tym czasie robić coś, co Rozwija. Możliwe zresztą, że główny powód jej niechęci był inny: czasem piłka, strzelona Panu Bogu w okno, ginęła gdzieś poza obrzeżami stadionu i Jarkowi nie udawało się jej odszukać. Zaraz lepił więc z plasteliny następną; niestety poprzednia zawsze odnajdywała się: rozdeptana i przyklejona do kapcia Mamy, zostawiała za Mamą ślady na parkiecie. Dlatego najlepiej było urządzać mecze pod nieobecność rodziców, ale z drugiej strony prawdziwie stadionowy charakter stwarzało dopiero wieczorami Sztuczne Oświetlenie z lampy nad biurkiem. Krysia, ucząca się za plecami Jarka do matury, była nieszkodliwa.
Właśnie rzut rożny wykonywał genialny napastnik zespołu z Kuala Lumpur (czasem, jeśli się dobrze przymierzyło, plastelinowa kuleczka odbijała się od łebka motocyklisty i wpadała do bramki obok zaskoczonego golkipera), gdy pojawiła się Mama. Wróciła przed chwilą ze szpitala i choć nie zdradziłaby się dzieciom ze swoich mrocznych przeczuć, miała wrażenie katastrofy. – Zajmij się czymś konkretnym – powiedziała zamiast tego do syna, który nawet nie odwrócił się na jej kroki. – Jesteś już prawie dorosły, a zabawkami się bawisz. – Pani Wolska wolałaby w tych okolicznościach, żeby był całkiem dorosły. Tknięta nagłym domysłem cofnęła się do przedpokoju i wtedy dopiero Jarko zdrętwiał, bo usłyszał pytanie: – A GDZIE SZALIK?!
Kiedy awantura ucichła, Jarko siedział zgnębiony nad zawodnikami Rvuan Kuala Lumpur oraz ich rywalami z drużyny Babette Bordeaux; jedni i drudzy byli już tylko żałosnymi plastikowymi figurkami, którymi bawi się nieodpowiedzialny nastolatek. – Ja chyba naprawdę jestem nienormalny – siąknął nosem, niby do siebie, a tak naprawdę do Krysi, która oddaliła się na kryzysowy kwadrans do łazienki, a teraz znowu usiadła nad podręcznikiem do historii. – Który szalik zgubiłeś? Ten w paski? – szepnęła siostra, bo drzwi ich pokoju były zawsze otwarte, a co najwyżej przymknięte, tymczasem Mama nie powinna słyszeć ich konspiracyjnej wymiany zdań. – Eee, gdzie tam – westchnął przygnębiony Jarko – ten w paski zgubiłem jeszcze wiosną. Ten zielony. – Ten zielony w krateczkę? Szkoda – wyrwało się Krysi. – Ten w kratkę zgubiłem dwa tygodnie temu. Teraz posiałem ten w mazaje. Może został w szatni. Zapomniałem tam pójść po wuefie, ciepło było. – A kurtka? – dopytała rzeczowo siostra. – O, kurka. Kurtkę też zostawiłem. Dobrze, że Mama szukała tylko szalika. Ale nie, no, kurtka na pewno tam wisi – pocieszył się Jarko, teraz już całkiem przybity, bo przecież rano może być zimno i wtedy się Wyda.
Mecz Rvuan Kuala Lumpur – Babette Bordeaux przełożono z powodu złej pogody.
Najwspanialsze na Świecie Reprezentacje Narodowe: 1. Holandia, 2. Brazylia, 3. RFN, 4. Polska, 5. Argentyna.
Ciąg dalszy w wersji pełnej