Читать книгу Prawie was utraciłam - Jessica Strawser - Страница 6
1
SIERPIEŃ 2016
ОглавлениеViolet już nie pamiętała, kiedy ostatnio było jej tak dobrze. Niewiele brakowało, a poczułaby z tego powodu wyrzuty sumienia, bo przecież przez te trzy lata, od kiedy na świecie pojawił się Bear[1], wydarzyło się w jej życiu mnóstwo wspaniałych chwil. Macierzyństwo wiązało się z koniecznością wykonywania tak wielu czynności – zwykle dających nie lada satysfakcję, z rzadka ogłupiających, czasami nawet przerażających w intensywności odczuwania miłości do kogoś tak maleńkiego i bezbronnego, całkowicie od niej zależnego – lecz odpoczynek do nich nie należał.
Każda chwila minionych lat prowadziła jednak tutaj: nad niebieskozielony ocean południowej Florydy, lśniący teraz przed jej oczami, rozlewający się po plaży łagodnymi falami, z pelikanami nurkującymi w wodzie, z nią, siedzącą właśnie tutaj, chłonącą otaczające widoki, z książką w jednej dłoni, ze słodką piña coladą w drugiej, a w najbliższym otoczeniu niezwykła, błoga cisza od chwili, gdy Finn zabrał Beara na górę, do hotelowego pokoju na codzienną drzemkę. Uśmiechnęła się na wspomnienie synka budującego chwilę wcześniej zamki z piasku, wydającego z siebie dźwięki imitujące zderzenia, gdy przepychał swoją wywrotkę przez kopce z piasku, które chwilę wcześniej sam pieczołowicie usypał, a także na wspomnienie miny Finna, gdy wyszedł z propozycją, że to on dzisiaj weźmie Beara na drzemkę – mieszanki czułości i czegoś, czego nie umiała zdefiniować, jakby zmuszał się, żeby nie odwracać wzroku… On również to odczuł: to, jak bardzo obojgu ulżyło, gdy w końcu udało im się wyrwać na pierwsze od lat wspólne wakacje. Dzisiaj wieczorem, gdy położą Beara spać, zabiorą ze sobą na balkon dopiero co zakupioną butelkę pinot grigio. Wreszcie będzie mogła ułożyć głowę w tym doskonale wyprofilowanym miejscu na jego ramieniu, gdy zasiądą razem, by podziwiać lśnienie światła księżyca na falującej powierzchni oceanu.
Życie było takie przyjemne!
Poczuła nieodpartą chęć, żeby choć na chwilę wrócić do dnia, w którym spotkała Finna. To stało się właśnie tam, gdzie plaża się poszerza, dokładnie po drugiej stronie molo. Oboje poczuli nagły przepływ energii pomiędzy sobą, coś, co ich do siebie przyciągnęło – coś takiego zdarza się tylko raz w życiu – a potem, od chwili, kiedy rzuciła swoją walizkę na łóżko po powrocie do domu, aż ściskało ją w dołku ze smutku na myśl, że nigdy więcej go nie zobaczy. Ogarnęło ją dojmujące uczucie pustki i beznadziei, uczucie nieco niemądrej, acz szczerej tęsknoty za kimś, kogo widziała jedynie przelotnie. Marzyła o tym, by móc cofnąć czas i powiedzieć swojemu poprzedniemu wcieleniu, że niczym nie trzeba się martwić. W końcu wszystko dobrze się skończyło.
Kostki domina. To był ten sam złożony łańcuch reakcji składający się z nieznacznych ruchów, który przychodził jej na myśl, gdy komukolwiek zdarzyło się zapytać ją, jak doszło do tego, że się w końcu zeszli. Minęły długie lata ciszy w eterze pomiędzy ich pierwszym a drugim spotkaniem, bez wątpliwości pełne niewykorzystanych okazji, zmarnowanych szans, niewypowiedzianych słów, nieodebranych połączeń. Nawet jako dzieci przechodzili ciągle gdzieś tam obok siebie jak statki we mgle. Ich połączenie się w parę stanowiło historię, której opowiadania domagali się wszyscy wciąż i wciąż na nowo. Byli zapraszani na przyjęcia – „…a to jest Violet i jej mąż Finn. Nie pozwólcie im się ulotnić, dopóki nie opowiedzą wam historii o tym, jak się spotkali. To prawdziwy bestseller!” – zobowiązywano ich już na wstępie, a potem nadchodziła odpowiedź, że to musiało być przeznaczenie. Zrządzenie losu. Kismet.
Violet nie była wcale taka pewna, że ich historia jakoś szczególnie różni się od wielu innych. Spróbujcie spytać którąkolwiek parę o historię początków ich miłości, a dowiecie się, jak wiele wydarzeń poszło dokładnie tak, jak pójść miało – albo dokładnie odwrotnie: kończyło się niczym – zanim mogli się wreszcie zejść. Gdyby to a to wydarzyło się o czasie, a to i to poszło tamtego dnia źle, a to i tamto doszło do skutku dzięki: biletowi na koncert łamane przez jazdę łamane przez dwadzieścia dolarów, i gdyby telefony komórkowe wynaleziono nieco wcześniej, i przez jakąkolwiek liczbę wszystkich przeciwności losu, które akurat się objawiły – lub wręcz przeciwnie: nie zaistniały – w przeciągu najbliższych godzin, dni, tygodni, a nawet lat, i gdyby wreszcie nie zaczęły się krzyżować wciąż i wciąż ich ścieżki, i gdyby pewnego razu wszystko dobrze się nie poukładało, nigdy nie byliby razem.
Przeznaczenie – ludzie uwielbiali tak to nazywać.
Jednak Violet wyobrażała to sobie jako kostki domina.
Jakimś sposobem znaleźli się oboje w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie. Na jej drodze stanął Finn.
Wciąż nie mogła uwierzyć swojemu szczęściu.
Nie tylko dlatego, że Finn okazał się tym właśnie Finnem, lecz także dlatego, że dał jej ich Małego Miśka. Kogoś najdroższego na świecie. Macierzyństwo zarzuciło jej na szyję swoje pulchne, malutkie, pachnące balsamem dla dzieci rączki i nie chciało puścić pomimo faktu, że narodziny Beara pociągnęły za sobą niezbyt korzystną kulminację zdarzeń – tak naprawdę to ta właśnie historia sprawiała, że ludziom opadały szczęki z wrażenia. Wystąpił u niej krwotok poporodowy, lecz dopiero kilka godzin po radosnym powitaniu Beara w ich małym świecie. Lekarzom ledwo udało się zatamować krwawienie. O mało nie umarła.
Jakiż to był cud obudzić się następnego dnia i zobaczyć Finna bladego jak ściana, który jednak zachował stoicki spokój, choć tak bardzo to nim wstrząsnęło!
Czuję się doskonale – powiedziała do niego, naśladując sposób mówienia swojej babci, który zawsze go rozśmieszał, lecz on tylko splótł palce swoich dłoni z jej palcami i pochylił się, dotykając czołem ich złączonych rąk. Ogarnęło ją wzruszenie. Być kochaną tak, jak kochał ją Finn! Być obdarzoną tak pięknym chłopcem i mimo wszystko przeżyć ten poród! Mieć wreszcie własną rodzinę, coś, czego nie zaznała od wypadku swoich rodziców, kiedy była dzieckiem. Nigdy jeszcze nie czuła się tak spełniona.
Bear i Finn stali się teraz dla niej całym światem. Gdy tylko Bear wyrósł na dorodnego brzdąca, który stanął na własnych nóżkach, Violet rzuciła pracę. Był to odważny krok – nigdy wcześniej nie spodziewała się, że mogłaby to zrobić. Kolejne dni jej życia wypełniły przygody, polegające na poszukiwaniach wciąż nowych ekscytujących liści i kamyków, oraz ciągłe próby nakarmienia małego czymkolwiek innym niż serowe faruki czy nuggetsy z kurczaka. Biegała z kubkami niekapkami, które jakoś nigdy nie miały umytych odpowiadających sobie części, pośród małych samochodzików, które (miała wrażenie) zawsze stały tam, gdzie ona akurat chciała postawić stopę. Nadawała otaczającemu ją chaosowi pewien porządek tylko po to, żeby nie irytować Finna kompletnym bałaganem, kiedy wracał do domu po pracy. Najczęściej jednak po prostu przyglądała się z zachwytem Bearowi. Czasami, kiedy Finn wyszedł rano do pracy, siadała razem z chłopcem przy malutkim kuchennym stole, jadła mrożone wafle i oglądała program dla dzieci na kanale PBS Kids. Wtedy, spoglądając w dół na swoją piżamę i kapcie, myślała sobie, że nigdzie na świecie nie ma takiego miejsca, w którym wolałaby się teraz znaleźć.
Oprócz plaży. Choć rzadko, zdarzało się jej jednak fantazjować o odrobinie czasu w samotności na plaży, z piña coladą w ręce, gdy jedyne okrzyki dochodzące do jej uszu wydawałyby krążące nad głową mewy.
No i w końcu się tutaj znalazła, na tej swojej wymarzonej plaży, z tą wyjątkową chwilą tylko dla siebie – i dalej nie była w stanie myśleć o niczym i nikim innym oprócz Beara.
Próbowała bez powodzenia przekonać samą siebie, że przydałoby się jej jeszcze trochę więcej czasu w samotności. Zaczęła się zastanawiać, czy powinien zaniepokoić ją fakt, że zupełnie utraciła umiejętność wyłączania trybu „mama”. Problem polegał jednak na tym, że zwyczajnie to lubiła. Naprawdę potrzebowała tej małej przerwy – lecz o wiele bardziej kręciła ją nowość tych kradzionych chwil niż to, że nic się wokół niej nie działo.
Ogarnęła ją przemożna chęć powrotu na górę, aby obudzić Beara z drzemki i podać mu dużą porcję lodów (na to prawie nigdy nie pozwalała mu w domu) – usiąść obok niego na balkonie i obserwować małe samolociki ciągnące za sobą banery reklamowe, oferujące bufety ze wszystkimi owocami morza, jakie tylko nadają się do jedzenia, czy dwa bilety do parków wodnych w cenie jednego – falujące za nimi jak syrenie ogony. Finn zwrócił jej uwagę na to, że im bardziej tandetna była reklama za samolotem, tym bardziej podobała się Bearowi.
I tylko to się w życiu liczy, nieprawdaż? – oświadczyła z lekkim roztargnieniem, ciągle przeżywając zawrót głowy spowodowany ich pierwszym dniem spędzanym tutaj jako rodzina. – Dlatego właśnie mamy dzieci!
Wiem, wiem – odrzekł Finn. – Żeby patrzeć na świat ich oczami, z dziecięcą niewinnością i zachwytem.
O nie! – dorzuciła. – Raczej, żeby zostać miłośnikami tandety.
To był kiepski żart, ale rozśmieszył Finna. Wczoraj wydawał jej się nieco zbyt wyciszony – pewnie ze zmęczenia. Wypił tyle kaw na lotnisku i podczas ich późniejszego powolnego przedzierania się przez korki północnej części Miami na miejsce, do Sunny Isles, że potem przewracał się z boku na bok w łóżku przez pół nocy, i nie lada wyczynem okazało się wywołanie uśmiechu na jego twarzy.
Teraz, na widok gigantycznego banera z różowym flamingiem, powiewającego za niebezpiecznie małym w stosunku do niego czerwonym samolocikiem, warkoczącym nad jej głową, wstała i się przeciągnęła. Strząsnęła piasek ze swojego nowego superdrogiego plażowego ręcznika od Ralpha Laurena (prezent od babci na wyjazd) i wrzuciła książkę wraz z opróżnionym kielichem do zewnętrznej kieszeni plażowej torby, stanowiącej komplet z ręcznikiem. Podjęła próbę złożenia leżaka, walcząc z jego opornymi podłokietnikami, i w końcu zdecydowała się pozostawić go na plaży – przecież niebawem tu wrócą, a nawet jeśli dojdą do wniosku, że Bear ma już dość słońca na dziś, Finn na pewno nie będzie miał nic przeciwko, żeby zejść na dół i zabrać leżak. Zawsze chętnie spełniał prośby, które do niego kierowała.
Suchy, gorący piasek sypał się spod jej stóp, kiedy podążała ku bramce w ogrodzeniu, którym wydzielono teren przy hotelowym basenie. Już zaczęła sobie wyobrażać buzię Beara, umorusaną lodami czekoladowymi, i jego słodki, lepki uśmiech od ucha do ucha, wywołujący niewielkie dołeczki w policzkach.
Kiedy winda dotransportowała ją na ósme piętro, oznajmiając to głośnym „ding”, Violet zatrzymała się na chwilę przed drzwiami, nasłuchując. Panowała cisza. Uśmiechnęła się. Wciąż jeszcze spał – nie umknął jej żaden szczegół. Przeciągnęła przez czytnik w drzwiach kartę wejściową, która przynajmniej tym razem zadziałała przy pierwszej próbie, weszła cicho do pokoju i stanęła jak wryta z wytrzeszczonymi ze zdziwienia oczami.
Przez ułamek sekundy myślała, że jej karta jakimś cudem otworzyła drzwi niewłaściwego pokoju. Już miała wyartykułować w popłochu jakieś przeprosiny w stronę kogokolwiek, kto znajdował się w środku, w pokoju nie zauważyła jednak śladów niczyjej obecności. Nie było tu ani otwartych walizek, ani rozpakowanych właśnie T-shirtów, ani klapek plażowych, ani suszących się kostiumów kąpielowych, żadnych buteleczek z balsamami do opalania, kolorowych magazynów, przekąsek ani dziecięcych zabawek, których pełno znajdowało się w ich pokoju.
I wówczas – z przedpokoju, w którym się zatrzymała – dostrzegła damską torebkę leżącą na stole, i nagle zdała sobie sprawę, że ta torebka należy do niej.
Weszła głębiej do pokoju i zajrzała do łazienki po prawej. Były tam wszystkie jej kosmetyki, ułożone porządnie na marmurowym blacie przy umywalce, ale nic więcej. Brakowało bałaganu z zestawu do golenia Finna, szkieł kontaktowych i płynu do nich oraz okularów, pasty do zębów o smaku gumy do żucia Beara, sprzedawanego tylko na receptę kremu przeciw egzemie, a także dziecięcego grzebyka.
– Jest tu kto?!
Skonsternowana przeszła do pokoju ze wspólną częścią dzienną i sypialną. Tu zastała to samo. Wszystkie jej rzeczy leżały w miejscach, w których je pozostawiła, lecz zniknął wszelki ślad po mężu i po synku, zupełnie jakby nigdy ich tam nie było. Jakby przez cały ten czas stanowili wyłącznie wytwór jej wyobraźni.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 Bear (ang.) – niedźwiedź; obecnie w USA panuje moda na nadawanie chłopcom imion pochodzących od zwierząt; do najpopularniejszych należą: Bear, Leo – Lew i Wolf – Wilk.