Читать книгу Śmiertelne maski. Akta Dresdena - Jim Butcher - Страница 6
Rozdział drugi
ОглавлениеRuszając do samochodu, skinąłem na ojca Vincenta, by szedł ze mną. Posłuchał, a ja pomaszerowałem tak szybko, że musiał się wysilić, by dotrzymać mi kroku.
– Musi pan zrozumieć – powiedział. – Będę nalegał na całkowitą dyskrecję, jeśli mam panu zdradzić szczegóły mojego problemu.
Zmarszczyłem czoło.
– Uważa mnie pan w najlepszym razie za stukniętego, w najgorszym za szarlatana. Dlaczego miałby mi pan powierzyć swoją sprawę?
Oczywiście nie miałem zamiaru mu odmawiać. Chciałem wziąć tę sprawę. A dokładniej, chciałem wziąć jego pieniądze. Moja sytuacja finansowa nie była aż tak tragiczna jak rok temu, ale to oznaczało tylko, że wierzycieli muszę odpędzać kijem bejsbolowym, a nie pałką elektryczną.
– Słyszałem, że w takich sytuacjach jest pan najlepszym detektywem w mieście – oświadczył ojciec Vincent.
Spojrzałem na niego z ukosa.
– Czy chodzi panu o coś nadprzyrodzonego?
– Nie, oczywiście, że nie. – Przewrócił oczami. – Nie jestem naiwny, panie Dresden. Ale mówiono mi, że o społeczności okultystycznej w tym mieście wie pan więcej niż dowolny prywatny detektyw.
– Aha – mruknąłem. – No tak.
Zastanawiałem się przez jakąś minutę i doszedłem do wniosku, że to pewnie prawda. Społeczność okultystyczna, o której mówił, to była typowa ekipa od New Age, patrzenia w szklaną kulę, przekładania kart tarota i wróżenia z ręki; takich osobników spotyka się w każdym większym mieście. Na ogół byli nieszkodliwi, a sporo z nich miało przynajmniej niewielkie zdolności magiczne. Wystarczy dodać szczyptę artystów od feng shui, doprawić obficie wiccanami o rozmaitych odcieniach i poziomach szczerości, domieszać kilku skromnie obdarowanych praktyków, którzy lubili łączyć swą magię z religią, grupkę wyznawców voodoo, paru santerian i niewielki dodatek satanistów, wszystko to garnirowane licznymi młodymi ludźmi, którzy lubią ubierać się na czarno, a dostanie się to, co większość określa „społecznością okultystyczną”.
Oczywiście można czasem spotkać ukrywającego się wśród nich czarownika, nekromantę, potwora albo demona. Poważni gracze, ci źli, traktują te grupy jak dziesięciolatek traktuje domek z piernika w wesołym miasteczku.
Mój system wczesnego ostrzegania uruchomił umysłową syrenę.
– Kto pana do mnie skierował, padre?
– Och, miejscowy kapłan – odparł Vincent. Wyjął z kieszeni notesik, otworzył i przeczytał: – Ojciec Forthill ze Świętej Marii od Aniołów.
Zamrugałem. Ojciec Forthill nie zgadzał się ze mną, jeśli chodzi o religię, ale był porządnym gościem. Może trochę sztywnym, jednak lubiłem go, no i byłem mu winien kilka przysług.
– Powinien pan o tym wspomnieć na samym początku.
– Weźmie pan sprawę? – spytał ojciec Vincent, kiedy szliśmy w stronę parkingu.
– Chciałbym najpierw poznać szczegóły, ale jeśli Forthill uważa, że mogę pomóc, to pomogę. Oczywiście według normalnych stawek.
– Naturalnie. – Ojciec Vincent bawił się krucyfiksem na szyi. – Mogę założyć, że oszczędzi mi pan tej gadaniny magika?
– Maga – poprawiłem.
– Jest jakaś różnica?
– Magicy zajmują się magią na scenie. Magowie zajmują się prawdziwą magią.
Westchnął.
– Nie potrzebuję iluzjonisty, panie Dresden. Potrzebuję detektywa.
– A ja nie potrzebuję, by mi pan wierzył, padre. Wystarczy, że będzie pan płacił. Na pewno się dogadamy.
Spojrzał na mnie niepewnie.
– Aha – mruknął.
Dotarliśmy do samochodu, starego volkswagena garbusa, którego nazywałem Niebieskim Chrabąszczem. Miał to, co niektórzy nazywają „charakterem”, a co ja nazywam masą niedopasowanych części. Kiedyś może i był niebieski, ale teraz w miejsce uszkodzonych w taki czy inny sposób oryginałów wmontowano mu kawałki zielonego, białego i czerwonego VW. Maskę musiałem mocować drutem, żeby nie otwierała się na nierównościach, a przedni zderzak nadal był wgnieciony i wygięty po zeszłorocznej próbie rozjechania potworów. Może jeśli robota u Vincenta okaże się dobrze płatna, będę mógł go naprawić.
Ojciec Vincent zamrugał zdziwiony.
– Co się stało? – zapytał.
– Zderzyłem się z drzewami – odparłem.
– Wjechał pan samochodem w drzewo?
– Nie. W drzewa. Liczba mnoga. A potem w kontener na śmieci. – Zerknąłem na niego z zakłopotaniem. – To były małe drzewka – dodałem.
Jego niepewna mina zmieniła się w wyraz prawdziwego niepokoju.
– Aha...
Otworzyłem drzwi po swojej stronie. Nie o to chodzi, żebym się bał, czy ktoś nie ukradnie mi samochodu. Kiedyś pewien złodziej zaproponował, że zorganizuje mi coś lepszego na specjalnych warunkach.
– Domyślam się, że o szczegółach wolałby pan porozmawiać w mniej publicznym miejscu?
– Oczywiście – przytaknął. – Gdyby mógł mnie pan zawieźć do hotelu; mam tam kilka fotografii i...
Usłyszałem szuranie butów o beton akurat na czas, bym zdążył kątem oka dostrzec strzelca, kiedy podnosił się spomiędzy dwóch samochodów w następnym rzędzie. Przyćmione światła zalśniły na lufie broni, a ja rzuciłem się przez maskę Chrabąszcza, dalej od niego. Zderzyłem się z ojcem Vincentem, który pisnął zaskoczony, potem obaj potoczyliśmy się na ziemię, a tamten zaczął strzelać.
Pistolet, kiedy wypalił, nie rozdarł powietrza hukiem gromu. Typowo pistolety tak właśnie robią. Są o wiele głośniejsze niż wszystko, na co człowiek może się natknąć w codziennym życiu. Ten pistolet nie zaryczał, nie grzmotnął, nawet nie huknął. Wydał tylko głośny dźwięk. Może taki, jakby ktoś uderzył o blat wielkim słownikiem.
Strzelec używał tłumika.
Pierwszy pocisk trafił w mój samochód i odbił się od wypukłości maski. Drugi świsnął mi nad głową, kiedy szarpałem się z ojcem Vincentem. Trzeci roztrzaskał szybę w eleganckim sportowym wozie obok.
– Co się dzieje? – wyjąkał ojciec Vincent.
– Cicho! – burknąłem.
Strzelec się przesuwał, szurając stopami na betonie; próbował obejść nasz samochód. Sięgnąłem obok reflektora Chrabąszcza i zacząłem się męczyć z drutem trzymającym maskę. Kiedy tamten się zbliżył, drut ustąpił. Maska uniosła się i sięgnąłem do wnętrza bagażnika.
Uniosłem głowę i zobaczyłem strzelca: średniego wzrostu i budowy, po trzydziestce, ciemne spodnie i kurtka; podniósł obciążony sporym tłumikiem małokalibrowy pistolet. Strzelił, ale szkoda mu było czasu, żeby porządnie wycelować. Był niecałe dwadzieścia stóp ode mnie i mimo to chybił.
Wyrwałem z bagażnika strzelbę, odsunąłem bezpiecznik i przeładowałem. Strzelec szeroko otworzył oczy, odwrócił się i rzucił do ucieczki. Raz jeszcze strzelił, rozbijając reflektor Chrabąszcza, a potem nadal strzelał, biegnąc tam, skąd przyszedł.
Odskoczyłem za samochód i schyliłem głowę. Próbowałem liczyć strzały – doszedłem do jedenastu czy dwunastu, nim pistolet ucichł. Wstałem, przyciskając kolbę do ramienia, i spojrzałem wzdłuż lufy. Strzelec uskoczył za betonowy filar i biegł dalej.
– Szlag... – syknąłem. – Wsiadaj do wozu.
– Ale... – zająknął się ojciec Vincent.
– Do wozu! – krzyknąłem.
Skręciłem drut przy masce i wsiadłem, Vincent wsunął się na miejsce pasażera, a ja wcisnąłem mu strzelbę.
– Proszę to trzymać.
Ręce mu się trzęsły. Szeroko otwierał oczy, kiedy Chrabąszcz z rykiem zbudził się do życia No, może nie z rykiem. Volkswagen garbus nie ryczy. Ale zawarczał trochę, a ja wrzuciłem bieg, zanim jeszcze ksiądz zdążył całkiem zatrzasnąć drzwi.
Kierowałem się do wyjazdu, szybko pokonując zakręty i rampy.
– Co pan robi? – zaniepokoił się ojciec Vincent.
– To był żołnierz mafii – rzuciłem. – Na pewno obstawili wyjście.
Z piskiem minęliśmy ostatni łuk i pognaliśmy do wyjazdu z parkingu. Usłyszałem, jak ktoś krzyczy zdyszany; dwaj potężni i nieprzyjaźni z wyglądu mężczyźni wysiadali właśnie z samochodu zaparkowanego po drugiej stronie ulicy. Jeden trzymał strzelbę, drugi jakiś ciężki pistolet, może desert eagle.
Tego ze strzelbą nie poznałem, ale Bandzior Trzy był wielkim gościem z rudawymi włosami, bez szyi i w tanim garniturze – Cujo Hendricks, prawa ręka i ochroniarz króla przestępczego świata Chicago, dżentelmena Johnny’ego Marcone’a.
Chrabąszcz podskoczył na krawężniku, kiedy wjechałem na chodnik, żeby ominąć szlaban. Po drodze ściąłem parę przystrzyżonych krzewów, przeskoczyłem przez krawężnik na jezdnię, szarpnąłem kierownicę w prawo i wcisnąłem gaz do dechy.
Obejrzałem się szybko i przy drzwiach wyjścia ewakuacyjnego zobaczyłem pierwszego strzelca, jak mierzy do nas z tego pistoletu z tłumikiem. Oddał jeszcze kilka strzałów, choć słyszałem tylko ostatnie, kiedy tłumik zaczął już zawodzić. Nie miał szans na czysty strzał, ale miał szczęście i moja tylna szyba rozprysnęła się do środka. Przełknąłem ślinę, skręciłem na pierwszym skrzyżowaniu na czerwonym, prawie się zderzyłem z ciężarówką U-Haul, i pojechałem dalej.
Kilka przecznic dalej tętno spadło mi na tyle, że znowu mogłem myśleć. Zwolniłem do prędkości zbliżonej do dozwolonej, podziękowałem szczęśliwym gwiazdom, że zaklęcie tłumiące rozplotło się w studio, nie w samochodzie, i opuściłem boczną szybę. Wysunąłem głowę, by sprawdzić, czy Hendricks i jego ludzie nas nie gonią, ale nikogo za nami nie zauważyłem, więc przyjąłem to na wiarę.
Wyprostowałem się i odkryłem, że lufa strzelby mierzy mi w brodę, a pobladły ojciec Vincent mruczy coś po włosku.
– Hej! – zawołałem i odsunąłem lufę. – Proszę z tym uważać. Chce mnie ojciec zabić? – Sięgnąłem ręką i przesunąłem bezpiecznik. – Proszę ją schować. Jeszcze jakiś policjant zobaczy i będziemy mieli kłopoty.
Ojciec Vincent przełknął głośno ślinę i spróbował opuścić strzelbę poniżej poziomu deski rozdzielczej.
– Ta broń jest nielegalna?
– „Nielegalna” to takie mocne określenie – mruknąłem.
– Och... – Ojciec Vincent odchrząknął nerwowo. – Ci ludzie... Ci ludzie próbowali pana zabić.
– Tak zwykle się zachowują mafijne cyngle – przyznałem.
– Skąd pan wie, kim byli?
– Pierwszy miał pistolet z tłumikiem. Porządny tłumik, metal i szkło, nie jakaś tania plastikowa butelka. – Znowu wyjrzałem przez okno. – Używał broni małokalibrowej i starał się podejść blisko, nim zaczął strzelać.
– Dlaczego to ważne?
Wydawało się, że jesteśmy czyści. Dłonie mi się trochę trzęsły i słabo się czułem.
– Bo to znaczy, że używał słabej amunicji. Poddźwiękowej. Jeśli pocisk przełamuje barierę dźwięku, to tak jakby eliminuje sens używania tłumika. Kiedy zobaczył, że jestem uzbrojony, uciekł. Ale pilnował, żeby stale mieć osłonę. I wezwał pomoc. To zawodowiec.
– Och... – powtórzył ojciec Vincent. Wyglądał blado.
– Rozpoznałem też jednego z ludzi przy wyjeździe – dodałem.
– Ktoś był przy wyjeździe?
– Tak. Paru zbirów do wynajęcia od Marcone’a. – Obejrzałem się na rozbitą szybę. – Szlag by... Dokąd jedziemy?
Ojciec Vincent otępiałym głosem podał mi adres, a ja skupiłem się na prowadzeniu; starałem się nie zwracać uwagi na mrowienie w okolicach żołądka i drżenie rąk. Nie za dobrze sobie radzę ze strzelaninami.
Hendricks... Dlaczego, u diabła, Marcone wysłał na mnie swoich oprychów? Marcone był księciem ciemnych ulic Drugiego Miasta, ale na ogół nie lubił w ten sposób stosować przemocy. Uważał, że to szkodzi interesom. Wierzyłem, że Marcone i ja zawarliśmy porozumienie... a przynajmniej zgodziliśmy się, żeby nie wchodzić sobie w drogę. Dlaczego więc zdecydował się na taki ruch?
Może przekroczyłem ostatnio jakąś granicę, o której istnieniu nie wiedziałem?
Zerknąłem na wstrząśniętego ojca Vincenta.
Nie powiedział mi jeszcze, czego chce, ale sprawa była dostatecznie ważna, by przyciągnąć do Chicago kogoś z watykańskiej kancelarii. Może też dostatecznie ważna, by zabić pewnego wścibskiego maga...
No tak... Dzień stawał się coraz ciekawszy.