Читать книгу Śmiertelne maski. Akta Dresdena - Jim Butcher - Страница 7

Rozdział trzeci

Оглавление

Ojciec Vincent pokierował mnie do motelu, kawałek na północ od lotniska O’Hare. Motel należał do krajowej sieci – tani, ale czysty, z rzędami drzwi wychodzących na parking. Przejechałem na tyły, dalej od ulicy. Zmarszczyłem czoło. To nie wyglądało na miejsce, w którym by się zatrzymał ktoś taki jak Vincent.

Ksiądz wyskoczył z samochodu praktycznie nim zaciągnąłem hamulec, podbiegł do najbliższych drzwi i zniknął wewnątrz, kiedy tylko poradził sobie z zamkiem.

Wszedłem za nim. Vincent zamknął drzwi, przekręcił klucz i przez chwilę majstrował przy żaluzjach, nim też je zaciągnął. Skinieniem głowy wskazał mały stolik.

– Proszę usiąść.

Usiadłem więc, wyciągając nogi. Ojciec Vincent wysunął szufladę prostej komody i wyjął ściągniętą gumką tekturową teczkę. Potem usiadł naprzeciwko mnie i zdjął tę gumkę.

– Kościół chciałby odzyskać skradzioną własność – oznajmił.

Wzruszyłem ramionami.

– To chyba robota dla policji.

– Śledztwo trwa i w pełni współpracuję z tutejszą policją. Ale... Jakby to grzecznie wyrazić... – Zmarszczył czoło. – Historia jest dobrą nauczycielką.

– Nie ufa pan policji – domyśliłem się. – Jasne.

Skrzywił się.

– Sam pan wie, że w przeszłości zdarzały się dziwne powiązania między chicagowską policją a rozmaitymi postaciami z podziemia.

– Teraz zdarzają się głównie w filmach, padre. Może pan nie słyszał, ale cała ta afera z Alem Capone skończyła się już jakiś czas temu.

– Możliwe – zgodził się. – A może nie. Ja tylko robię wszystko co w mojej mocy, żeby odzyskać skradziony przedmiot. A to obejmuje także zaangażowanie niezależnego i dyskretnego detektywa.

Aha. Czyli nie ufał policji i chciał, żebym pracował dla niego na boku. Dlatego spotykamy się w tanim motelu, a nie w miejscu, w którym naprawdę się zatrzymał.

– Co miałbym dla pana znaleźć?

– Relikwię – odparł.

– Co takiego?

– Artefakt, panie Dresden. Antyk będący w posiadaniu Kościoła już od kilku stuleci.

– Ach, tak... – mruknąłem.

– Tak. To delikatny i starożytny przedmiot. Sądzimy, że nie jest należycie chroniony. Dlatego należy koniecznie odzyskać go jak najprędzej.

– A co się z nim stało?

– Został skradziony trzy dni temu.

– Skąd?

– Z katedry Świętego Jana Chrzciciela w północnych Włoszech.

– Daleko stąd.

– Przypuszczamy, że artefakt został przewieziony tutaj, do Chicago, w celu sprzedaży.

– Dlaczego?

Wyjął z teczki i podał mi dużą błyszcząca fotografię, czarno-białą. Przedstawiała leżące na bruku mocno poharatane zwłoki. Krew zebrała się w szczelinach między kamieniami, tworzyła też niewielkie kałuże na ziemi wokół ciała. Myślę, że był to mężczyzna, choć trudno powiedzieć. Twarzy i szyja zostały pocięte dosłownie w paseczki: ostre, gładkie, proste cięcia. Robota profesjonalnego nożownika. Fuj.

– Ten człowiek to Gaston LaRouche. Jest przywódcą zorganizowanej grupy złodziei, używającej nazwy Myszy Kościelne. Specjalizują się w okradaniu katedr i sanktuariów. Jego ciało znaleziono rankiem, następnego dnia po kradzieży, w pobliżu niewielkiego lotniska. W neseserze miał klika fałszywych amerykańskich dowodów tożsamości oraz bilety lotnicze pozwalające mu dotrzeć tutaj.

– Ale tego czegoś nie było.

– No właśnie. – Ojciec Vincent wyjął jeszcze dwie fotografie. Także były czarno-białe, ale bardziej ziarniste, jakby kilka razy powiększone. Obie przedstawiały kobiety: średniego wzrostu i budowy, ciemne włosy, ciemne okulary.

– Zdjęcia z obserwacji? – domyśliłem się.

Przytaknął.

– Interpol. To Anna Valmont i Francisca Garcia. Uważamy, że pomogły LaRouche’owi przy rabunku, a potem zamordowały go i uciekły z kraju. Interpol dostał informację, że Valmont widziano na tutejszym lotnisku.

– Wie pan, kim jest nabywca?

– Nie. – Vincent pokręcił głową. – Ale to jest właśnie moje zlecenie. Chcę, żeby odnalazł pan pozostałe Myszy Kościelne i odzyskał artefakt.

Marszcząc czoło, przyjrzałem się fotografiom.

– Tak. Oni też na to liczą.

– O co panu chodzi? – Vincent zamrugał zdziwiony.

– O kogoś. – Pokręciłem niecierpliwie głową. – Niech pan popatrzy na to zdjęcie. LaRouche nie zginął w tym miejscu.

– Dlaczego pan tak uważa? – zdziwił się Vincent.

– Za mało krwi. Widziałem już rozszarpanych i wykrwawiających się ludzi. Krwi jest wtedy diabelnie dużo. – Zawahałem się i dodałem: – Proszę wybaczyć mój francuski.

Ojciec Vincent się przeżegnał.

– Więc dlaczego ciało znalazło się w tym miejscu?

Wzruszyłem ramionami.

– Załatwił go zawodowiec. Proszę się przyjrzeć tym cięciom. Bardzo metodyczne. Ten człowiek musiał być nieprzytomny albo odurzony, bo trudno jest utrzymać w bezruchu kogoś, któremu tnie się nożem twarz.

Ojciec Vincent przycisnął dłoń do brzucha.

– Och...

– Czyli macie trupa, znalezionego gdzieś na środku ulicy, który praktycznie nosi na szyi tabliczkę z napisem: „Towar jest w Chicago”. Albo ktoś był niewiarygodnie głupi, albo próbował pana tu doprowadzić. Zabójca był profesjonalistą. Ktoś chciał, żeby te zwłoki były wskazówką.

– Ale kto zrobiłby coś takiego?

Wzruszyłem ramionami.

– Pewnie dobrze będzie się dowiedzieć. Ma pan jakieś lepsze zdjęcia tych kobiet?

– Nie. – Pokręcił głową. – I nigdy nie były aresztowane. Nie ma ich w policyjnych rejestrach.

– Czyli są dobre w tym, co robią. – Wziąłem zdjęcia. Ktoś dopiął do nich spinaczem niewielkie dossier: listy znanych pseudonimów, lokalizacji... Nic specjalnie użytecznego. – To nie będzie szybka sprawa.

– Warte wysiłku cele rzadko są szybko osiągalne. Czego pan potrzebuje ode mnie, panie Dresden?

– Zaliczki. Tysiąc wystarczy. I jeszcze opis tego artefaktu, im dokładniejszy, tym lepiej.

Ojciec Vincent kiwnął głową i wyjął z kieszeni plik banknotów spiętych zwyczajną metalową klamrą. Odliczył i wręczył mi dziesięć portretów Bena Franklina.

– Artefakt to podłużny płat płótna, długi na czternaście stóp trzy cale, szeroki na trzy stopy siedem cali. Materiał tkany ręcznie, splot ukośny, trzy na jeden. Jest na nim pewna liczba plam i przebarwień...

Uniosłem rękę, marszcząc czoło.

– Chwileczkę. Mówił pan, że gdzie został skradziony?

– Z katedry Świętego Jana Chrzciciela – odparł.

– W północnych Włoszech?

Przytaknął.

– Ściślej mówiąc, z Turynu? – spytałem.

Przytaknął znowu.

– Ktoś ukradł ten nieszczęsny Całun Turyński? – domyśliłem się.

– Tak.

Oparłem się i jeszcze raz obejrzałem zdjęcia. To zmieniało sytuację. Bardzo zmieniało.

Całun. Pogrzebowy całun, użyty przez Józefa z Arymatei, by owinąć ciało Chrystusa po Ukrzyżowaniu. Przez duże U. Legenda głosi, że Chrystus był nim owinięty w chwili zmartwychwstania, a jego wizerunek, jego krew, utrwaliły się na płótnie.

– O rany... – powiedziałem.

– Co pan wie o Całunie, panie Dresden?

– Niewiele. Całun pogrzebowy Chrystusa. W latach siedemdziesiątych przeprowadzili testy i nikt nie potrafił przekonująco temu zaprzeczyć. Niewiele brakowało, by spłonął kilka lat temu, kiedy w katedrze wybuchł pożar. Znane są opowieści o jego mocy uzdrawiania, albo że parę aniołów wciąż go pilnuje. I jeszcze kilka, których w tej chwili nie pamiętam.

Ojciec Vincent oparł dłonie na blacie i pochylił się.

– Panie Dresden. Całun to może najważniejsza relikwia Kościoła. Jest potężnym symbolem wiary, w który wielu ludzi szczerze wierzy. Ma także pewne znaczenie polityczne. Dla Rzymu jest sprawą absolutnie najwyższej wagi, bo powrócił pod nadzór Kościoła tak szybko, jak to tylko możliwe.

Przyglądałem mu się przez chwilę, próbując dobrać odpowiednie słowa.

– Czy będzie ojciec urażony, jeśli zasugeruję, że jest całkiem możliwe, że Całun jest, hm... znaczący w sensie magicznym?

Vincent na moment zacisnął wargi.

– Nie mam złudzeń w tej kwestii. To tylko kawał płótna, nie latający dywan. Jego znaczenie wynika jedynie z historycznej i symbolicznej wartości.

– Uhm... – wymruczałem.

Niech to piekielne dzwony, wiele razy magiczna moc płynęła właśnie z takich przedmiotów. Całun jest stary, uważany za niezwykły, ludzie w niego wierzą. To wystarczy, żeby samo w sobie dało mu jakiś rodzaj mocy.

– Niektórzy mogą uważać inaczej – zauważyłem.

– Oczywiście – przyznał. – Właśnie dlatego pańska wiedza o lokalnych grupach okultystycznych może się okazać bezcenna.

Zamyślony, kiwnąłem głową. To mogła być całkiem zwyczajna historia. Ktoś mógł zwinąć spleśniałe stare płótno, żeby je sprzedać jakiemuś czubkowi, który wierzy, że to magiczne prześcieradło. Możliwe, że Całun jest tylko symbolem, antykiem, starożytną pamiątką, poza tym bez szczególnie wielkiego znaczenia.

Oczywiście istnieje także możliwość, że Całun jest autentykiem. Że naprawdę dotykał Syna Bożego, kiedy ten powrócił z martwych. Odepchnąłem tę myśl.

Niezależnie od „jak” i „dlaczego”, Całun był obiektem szczególnym, w sensie magicznym, a to mogło prowadzić do nowej – i paskudnej – rozgrywki. Ze wszystkich dziwnych, mrocznych czy złych sił, które mogłyby porwać Całun, nie przychodziła mi na myśl ani jedna, która zrobiłaby z nim coś miłego. Ta sprawa może dotyczyć konfliktu wszelkiego rodzaju nadprzyrodzonych interesów.

Jednakże nawet odrzucając taką możliwość, zwykły pościg za Całunem był i tak śmiertelnie groźną zabawą. Być może w sprawę wmieszany jest już Johnny Marcone, a także chicagowska policja – a prawdopodobnie Interpol i FBI. Pomijając siły nadprzyrodzone, jeśli chodzi o zwykłe szukanie ludzi, gliny robiły to naprawdę skutecznie. Była spora szansa, że w ciągu paru dni zlokalizują złodziei i odbiorą im Całun.

Spoglądałem to na zdjęcia, to na gotówkę. I myślałem, ile rachunków mógłbym zapłacić za miłe i solidne honorarium wypłacone uprzejmie przez ojca Vincenta. Przy odrobinie szczęścia może nawet nie będę musiał się w tym celu narażać.

Akurat. Już w to wierzę.

Schowałem pieniądze do kieszeni. Potem zabrałem też fotografie.

– Jak mogę się z panem skontaktować?

Ojciec Vincent zapisał na hotelowym papierze numer telefonu.

– Proszę. To moja centrala na czas, kiedy jestem w mieście.

– No dobrze. Niczego konkretnego nie mogę obiecać, ale zobaczę, co da się zrobić.

Ojciec Vincent wstał.

– Dziękuję, panie Dresden. Wie pan, ojciec Forthill bardzo dobrze się o panu wyrażał.

– To porządny gość – przyznałem i też wstałem.

– A teraz proszę wybaczyć, mam jeszcze kilka spotkań.

– Jasna sprawa. Proszę, to moja wizytówka, gdyby chciał się pan skontaktować.

Wręczyłem mu wizytówkę, uścisnąłem dłoń i wyszedłem. Przy Chrabąszczu zatrzymałem się jeszcze, otworzyłem bagażnik i włożyłem do środka strzelbę; oczywiście najpierw wyjąłem nabój z komory i upewniłem się, że jest zabezpieczona. Wyjąłem drewniany walec długości mniej więcej mojego przedramienia, pokryty rzeźbionymi runami i symbolami, który pozwalał mi o wiele bardziej precyzyjnie ogniskować magię. Marynarkę rzuciłem na strzelbę i wygrzebałem z kieszeni srebrną bransoletę, z której zwisało dwanaście malutkich tarcz w stylu średniowiecza. Zapiąłem ją na lewej ręce, na prawą dłoń wsunąłem srebrny pierścień. Wsiadłem i ułożyłem obok siebie eksplozywną różdżkę.

Miałem na głowie nową sprawę, zabójcę mafii i wyzwanie księcia Ortegi. Wolałem się upewnić, że nie dam się znowu złapać ze spuszczonymi spodniami – w sensie magicznym, oczywiście.

Zabrałem Chrabąszcza do domu. Wynajmuję mieszkanie w suterenie, w wielkiej, skrzypiącej i starej kamienicy. Zanim tam dotarłem, minęła już północ i w lutowym powietrzu pojawiły się drobne plamki mokrego śniegu, który nie przetrwa na chodniku. Powoli zanikał dopływ adrenaliny z programu Larry’ego Fowlera, a potem z ataku wynajętych oprychów. Czułem się zmęczony, obolały i niespokojny. Wysiadając z samochodu, postanowiłem od razu iść do łóżka, wstać wcześnie i popracować nad sprawą Vincenta.

Nagłe wrażenie zimnej, falującej energii i dwa głuche uderzenia na schodach prowadzących w dół, do mojego mieszkania, skłoniły mnie do zmiany planów.

Wyjąłem różdżkę i przygotowałem bransoletę na lewym przegubie, zanim jednak zdążyłem podejść do schodów, dwie postacie wyleciały z nich i wylądowały ciężko na zamarzniętym gruncie obok żwirowego parkingu. Walczyły, przetaczały się, wreszcie jedna z nich wsunęła nogi pod drugą, będącą na wierzchu, i pchnęła. Druga postać przeleciała ze dwadzieścia stóp i wylądowała na żwirze, z głuchym uderzeniem i sapnięciem wydychanego powietrza. Poderwała się szybko i rzuciła do ucieczki.

Z tarczą w pogotowiu, podszedłem, zanim pozostały na miejscu intruz zdążył się podnieść. Pchnąłem do różdżki wolę i runy na niej rozjarzyły się szkarłatem. Ogień spłynął do czubka, jaskrawy jak flara. Powstrzymałem jednak atak; zbliżyłem się i wyciągnąłem różdżkę w stronę obcego.

– Rusz się tylko, a cię usmażę.

Czerwony blask oświetlił kobietę.

Miała na sobie dżinsy, czarną skórzaną kurtkę, białą koszulkę i rękawiczki. Długie czarne włosy spięła z tyłu w koński ogon. W ciemnych, nieco skośnych oczach pod długimi rzęsami tlił się płomień. Na pięknej twarzy miała wyraz znużonego rozbawienia.

Serce załomotało mi z bólu i podniecenia.

– No cóż – odezwała się Susan, spoglądając mi w twarz ponad skwierczącą różdżką. – Słyszałam, że faceci nie lubią spotykać swoich byłych, ale ty chyba przesadzasz.

Śmiertelne maski. Akta Dresdena

Подняться наверх