Читать книгу Front burzowy - Jim Butcher - Страница 6

Rozdział pierwszy

Оглавление

Usłyszałem, jak do drzwi mojego biura zbliża się listonosz, pół godziny wcześniej niż zwykle. Nie brzmiało to normalnie. Kroki miał cięższe, bardziej energiczne, i pogwizdywał. Ktoś nowy. Gwizdał tak aż do samych drzwi, a potem umilkł na chwilę. Roześmiał się.

I zapukał.

Skrzywiłem się. Moja poczta trafia zwykle do szczeliny w drzwiach, chyba że list jest polecony. Otrzymuję dość ograniczoną liczbę poleconych i nigdy nie niosą dobrych wieści. Wstałem z fotela i otworzyłem.

Nowy listonosz, który wyglądał jak piłka do koszykówki z rękami, nogami i opaloną łysiejącą głową, chichotał, widząc napis na szybie drzwi. Spojrzał na mnie i wskazał napis kciukiem.

– Żartuje pan?

Przeczytałem napis (ludzie czasem go przerabiają) i pokręciłem głową.

– Nie, jestem całkiem poważny. Mogę dostać swoją pocztę?

– Aha, no tak, imprezy, pokazy, takie rzeczy.

Zerknął za mnie, jakby się spodziewał, że zobaczy białego tygrysa albo jakieś skąpo odziane asystentki, defilujące po moim jednopokojowym biurze.

Westchnąłem. Nie byłem w nastroju do drwin. Sięgnąłem po list, który trzymał w ręce.

– Nie, nic takiego. Nie występuję na przyjęciach.

Przytrzymał kopertę i z zaciekawieniem przechylił głowę.

– Więc co? Jakieś wróżby, karty, kryształowe kule i takie rzeczy?

– Nie, nie jestem medium.

Pociągnąłem za list. Trzymał go mocno.

– Więc kim pan jest?

– A co mówi napis na drzwiach?

– Tu jest napisane: „Harry Dresden. Mag”.

– To ja – przyznałem.

– Prawdziwy mag? – zapytał, uśmiechając się szeroko, jakby uczestniczył w jakimś żarcie. – Zaklęcia i napoje magiczne? Demony i inkantacje? Chytry i skory do gniewu?

– Nie aż taki chytry. – Wyrwałem mu kopertę z ręki i spojrzałem znacząco na listę. – Mogę podpisać odbiór?

Uśmiech zniknął z twarzy, zastąpiony zmarszczonym czołem. Listonosz podał mi listę i podpisałem odbiór przesyłki – kolejne upomnienie od mojego gospodarza.

– Pan jest wariatem – powiedział. – Wariatem i tyle. – Zabrał kartki i dodał: – Życzę miłego dnia.

Patrzyłem jak odchodzi.

– Typowe – mruknąłem i zamknąłem drzwi.

Nazywam się Harry Blackstone Copperfield Dresden. Możecie mnie wzywać na własne ryzyko. Jestem magiem i mam biuro niedaleko centrum Chicago. Możecie mnie znaleźć w książce telefonicznej pod „Magowie”. Wierzcie lub nie, ale jestem tam jedyny. Moje ogłoszenie wygląda mniej więcej tak:

HARRY DRESDEN – MAG

Odnajdywanie rzeczy zagubionych.

Śledztwa paranormalne. Konsultacje, porady.

Ceny konkurencyjne.

Żadnych napojów miłosnych, sakiewek bez dna, przyjęć ani innych rozrywek.

Zdziwilibyście się ilu ludzi dzwoni do mnie tylko po to, by spytać, czy to na poważnie. Z drugiej strony, gdybyście widzieli to, co ja widziałem, gdybyście wiedzieli połowę tego, co ja wiem, bylibyście zdumieni, jak ktokolwiek może uważać mnie za niepoważnego.

Koniec XX wieku i początek nowego milenium doprowadził do czegoś w rodzaju renesansu zjawisk paranormalnych w publicznej świadomości. Media, nawiedzone domy, wampiry – co kto sobie życzy. Ludzie wciąż nie traktowali ich poważnie, ale to wszystko, co obiecywała nam nauka, jakoś się nie spełniło. Choroby wciąż stanowiły problem. Podobnie jak głód. Przemoc i wojna także nadal były problemami. Mimo postępów techniki, rzeczy nie zmieniły się tak, jak wszyscy mieli nadzieję i jak wierzyli.

Wizerunek nauki, największej religii XX wieku, został trochę zbrukany obrazami wybuchających promów kosmicznych, zdeformowanych dzieci narkomanek i generacji zadowolonych z siebie Amerykanów, którzy pozwolili, by telewizja wychowywała ich potomstwo. Ludzie szukali czegoś innego – myślę, że zwyczajnie nie wiedzieli czego. I chociaż raz jeszcze otwierali oczy na świat magii i wiedzy tajemnej, które były z nimi przez cały czas, wciąż sądzili, że to jednak rodzaj żartu.

W każdym razie miałem za sobą nieciekawy miesiąc, a właściwie dwa nieciekawe miesiące. Czynsz za luty wpłaciłem w połowie marca i wyglądało na to, że za ten miesiąc będzie jeszcze bardziej spóźniony.

Jedyne zlecenie miałem w zeszłym tygodniu, kiedy pojechałem do Branson w stanie Missouri, żeby zbadać być może nawiedzony dom piosenkarza country. Nie był nawiedzony. Mój klient nie ucieszył się tą wiadomością, a jeszcze mniej się ucieszył moją sugestią, żeby odstawił wszelkie substancje odurzające, zażywał więcej ruchu, dłużej sypiał i przekonał się, czy to nie pomoże mu bardziej niż egzorcyzmy. Dostałem zwrot kosztów podróży, honorarium za godzinę pracy i wróciłem w przekonaniu, że było to uczciwe, słuszne i bardzo niepraktyczne podejście. Później usłyszałem, że wynajął jakieś pozbawione skrupułów medium, które wykonało ceremonię z dużą liczbą kadzideł i czarnych świec. Ludzie tacy są.

Skończyłem czytać książkę i rzuciłem ją do pudła ZAŁATWIONE. Stos przeczytanych i odrzuconych książek o pomiętych kartkach i pogiętych grzbietach leżał w kartonowym pudle z boku biurka. Bardzo źle traktuję książki. Zerknąłem na stos nieprzeczytanych, myśląc, za co się zabrać w następnej kolejności, skoro i tak nie mam nic do roboty, kiedy zadzwonił telefon.

Popatrzyłem na aparat nieco niechętnie. Nam, magom, niesamowicie wychodzi smętna zaduma.

Po trzecim dzwonku, gdy uznałem, że nie będzie to wyglądać na przesadną gorliwość, podniosłem słuchawkę i powiedziałem:

– Dresden.

– Och. Czy to, eee... Harry Dresden. Eee, mag?

Powiedziała to tonem przepraszającym, jakby straszliwie się obawiała, że mnie obrazi.

Nie, pomyślałem. To Harry Dresden, ten, no... mak. Harry mag mieszka piętro niżej.

Gderliwość jest przywilejem magów. Nie jest to jednak przywilej niezależnych konsultantów, którzy spóźniają się z czynszem, więc zamiast powiedzieć coś złośliwego, rzuciłem do słuchawki:

– Tak, proszę pani. W czym mogę pomóc?

– Ja, eee... – odparła. – Nie jestem pewna. Zgubiłam coś i myślałam, że może mógłby mi pan pomóc.

– Szukanie zagubionych przedmiotów to moja specjalność – zapewniłem. – A czego mam szukać?

Nastąpiła chwila nerwowego milczenia.

– Mojego męża – odparła.

Głos miała odrobinę chrapliwy, jak cheerleaderka, która pracowała podczas długiego turnieju, ale lata ciążyły na nim dostatecznie mocno, by zakwalifikować właścicielkę jako osobę dojrzałą.

Uniosłem brwi.

– Wie pani, tak naprawdę nie jestem specjalistą od osób zaginionych. Kontaktowała się pani z policją lub prywatnym detektywem?

– Nie – rzuciła szybko. – Oni nie mogą. Znaczy, nie kontaktowałam się. Ojej, wszystko jest takie skomplikowane. Chyba nie chciałabym opowiadać o tym przez telefon. Przepraszam, że zajęłam panu czas, panie Dresden.

– Chwileczkę – przerwałem jej szybko. – Nie powiedziała pani, jak się nazywa.

Nastąpiła kolejna nerwowa pauza, jakby sprawdzała jakieś notatki, nim odparła:

– Proszę mnie nazywać Moniką.

Ludzie, którzy cokolwiek wiedzą o magach, nie lubią się nam przedstawiać. Są przekonani, że jeśli mag usłyszy ich imię z ich własnych ust, może to wykorzystać przeciwko nim. Prawdę mówiąc, mają rację.

Starałem się być tak grzeczny i nieszkodliwy, jak tylko potrafiłem. Chciała się już rozłączyć z czystego niezdecydowania, a ja potrzebowałem jakiegoś zlecenia. Jeśli się przyłożę, to pewnie zdołam odnaleźć tego mężulka.

– No dobrze, Moniko – powiedziałem, starając się mówić tonem spokojnym i przyjaznym. – Jeżeli uważasz, że twoja sytuacja jest delikatnej natury, mogłabyś zajrzeć do mojego biura, by o tym porozmawiać. Jeśli się okaże, że mogę ci pomóc, zrobię to. Jeżeli nie, skieruję cię do kogoś, kto jest w tym lepszy. – Zacisnąłem zęby i udałem, że się uśmiecham. – Bez żadnych opłat.

To, że nie wezmę od niej pieniędzy, załatwiło sprawę. Zgodziła się odwiedzić mnie w biurze i powiedziała, że zjawi się za godzinę, co pozwoliło przewidywać jej wizytę na drugą trzydzieści. Mnóstwo czasu, żeby wyjść, zjeść jakiś lunch, a potem wrócić na spotkanie.

Telefon zadzwonił znowu, niemal w tej samej chwili, w której odłożyłem słuchawkę; aż podskoczyłem. Przyjrzałem mu się. Nie ufam elektronice. Cokolwiek wyprodukowane po latach czterdziestych jest podejrzane i chyba nie za bardzo mnie lubi. Co tylko chcecie: samochody, radia, telefony, telewizory, magnetowidy – żadna z tych rzeczy nie zachowuje się wobec mnie przyzwoicie. Nie lubię nawet używać automatycznych ołówków.

Odezwałem się z tą samą fałszywą uprzejmością, jaką przywołałem dla Moniki Zaginiony-Mąż.

– Mówi Dresden. W czym mogę pomóc?

– Harry, jesteś mi potrzebny w Madisonie w ciągu dziesięciu minut. Możesz się zjawić?

Głos na drugim końcu linii także należał do kobiety – chłodny, energiczny i rzeczowy.

– Och, porucznik Murphy – rzuciłem tonem wręcz ociekającym sacharyną. – Też się cieszę, że panią słyszę. To już tyle czasu. Tak, wszyscy mają się dobrze. A pani rodzina?

– Daj sobie spokój, Harry. Mam tu dwa ciała i chcę, żebyś się rozejrzał.

Natychmiast otrzeźwiałem. Karrin Murphy była szefem wydziału dochodzeń specjalnych w centrum Chicago, de facto delegatem komisarza policji do badania wszelkich przestępstw uznanych za niezwykłe. Ataki wampirów, grasujące trolle, czy porwania dzieci przez elfy nie pasowały zbytnio do policyjnych raportów, ale czasem ludzie bywali atakowani, dzieci porywane, majątek bywał uszkodzony lub niszczony. I ktoś musiał się tym zająć.

W Chicago i właściwie w całej okolicy tą osobą była Karrin Murphy, a ja byłem jej chodzącą biblioteką spraw nadprzyrodzonych i płatnym konsultantem wydziału policji. Ale dwa ciała? Dwa zgony z nieznanych przyczyn? Jeszcze nigdy nie zajmowałem się dla niej czymś takim.

– Gdzie jesteś? – spytałem.

– Hotel Madison przy Dziesiątej, szóste piętro.

– To piętnaście minut piechotą od mojego biura – stwierdziłem.

– Czyli możesz tu być za piętnaście minut. Dobrze.

– Hm... – zacząłem. Monika Bez-Nazwiska miała się tu zjawić za czterdzieści pięć minut. – Mam tak jakby umówione spotkanie.

– Dresden, ja mam tu tak jakby dwa trupy bez żadnych tropów, bez podejrzanych, a zabójca biega gdzieś luzem. Twoje spotkanie może zaczekać.

Opuściła mnie cierpliwość. Czasami to robi.

– Właściwie nie może – stwierdziłem. – Ale coś ci powiem. Przejdę się tam do ciebie i rozejrzę, a potem wrócę tak, żeby zdążyć.

– Jadłeś już lunch? – spytała.

– Co?

Powtórzyła pytanie.

– Nie.

– To nie jedz. – Zapadła krótka cisza, a potem odezwała się znowu, tak jakby zielonkawym tonem: – To źle wygląda.

– Jak bardzo źle, Murph?

Głos jej złagodniał, i to przeraziło mnie bardziej niż mogłyby wszystkie wizje krwi czy gwałtownej śmierci. Murphy była wzorem twardej dziewczyny i była dumna z tego, że nigdy nie okazuje słabości.

– Bardzo źle, Harry. Proszę cię, pośpiesz się. Ludzi ze śledztw specjalnych aż świerzbią ręce, żeby się już do tego dorwać, a wiem, jak nie lubisz, kiedy dotykają czegoś na miejscu zbrodni, zanim się rozejrzysz.

– Już idę – zapewniłem. Wstałem i zacząłem wkładać płaszcz.

– Szóste piętro – przypomniała mi. – Tam się spotkamy.

– Dobra.

Zgasiłem światło w biurze, podszedłem do drzwi i zamknąłem je za sobą. Zmarszczyłem czoło. Nie byłem pewien, ile czasu zajmie mi praca dla Murphy, a nie chciałem stracić spotkania z Moniką Tylko-Żadnych-Pytań. Dlatego otworzyłem znowu drzwi, wziąłem kartkę papieru, pinezkę i napisałem: „Wychodzę na krótko. Wrócę na spotkanie o 2.30. Dresden”.

Kiedy skończyłem, ruszyłem schodami w dół. Rzadko korzystam z windy, choć biuro mam na czwartym piętrze. Jak już mówiłem, nie ufam maszynom. Zawsze się psują, kiedy ich potrzebuję.

Poza tym, gdybym był kimś, kto w tym mieście używa magii, by zabijać po dwoje ludzi naraz, i nie chciałbym być złapany, postarałbym się dopilnować, aby zniknął jedyny praktykujący mag, którego policja ma na składzie. Swoją szansę na schodach oceniałem o wiele lepiej niż w ciasnym wnętrzu windy.

Paranoja? Prawdopodobnie. Ale to, że jestem paranoiczny, nie znaczy, że gdzieś nie czai się niewidzialny demon, który chce wygryźć mi twarz.

Front burzowy

Подняться наверх