Читать книгу Front burzowy - Jim Butcher - Страница 7

Rozdział drugi

Оглавление

Karrin Murphy czekała na mnie przed Madisonem. Ona i ja stanowiliśmy prawdziwe studium kontrastów. Ja jestem wysoki i szczupły, ona raczej niska i krępa. Ja mam ciemne oczy i włosy, a ona blond loki Shirley Temple i dziecięco błękitne oczy. Ja mam twarz wąską o kanciastych rysach, z orlim nosem i ostrym podbródkiem, a jej twarz jest zaokrąglona i gładka, ze słodko zadartym noskiem, którego można by się spodziewać u cheerleaderki.

Było chłodno i wietrznie, jak zwykle w marcu, więc miała na sobie długi płaszcz, który krył jej spodnium. Murphy nigdy nie nosiła sukienek, choć podejrzewam, że miała ładne muskularne nogi gimnastyczki. Była zbudowana funkcjonalnie, a na dowód tego w jej gabinecie stało kilka pucharów z zawodów aikido. Włosy ścinała na wysokości ramion i teraz wiosenny wiatr rozwiewał je gwałtownie. Nie nosiła kolczyków, a makijaż był w dostatecznej jakości i ilości, by trudno było określić, czy w ogóle go nakłada. Kojarzyła się raczej z ulubioną ciotką lub kochającą matką niż z twardym detektywem wydziału zabójstw.

– Nie masz żadnej innej kurtki, Dresden? – spytała, kiedy wszedłem w zasięg głosu.

Kilka policyjnych radiowozów stało zaparkowanych nieprzepisowo przed budynkiem. Przez pół sekundy patrzyła mi w oczy, a potem szybko odwróciła głowę. Musiałem jej przyznać, że to i tak dłużej niż większość ludzi. Tak naprawdę nie było to niebezpieczne, chyba że trwało co najmniej kilka sekund, ale przyzwyczaiłem się, że każdy, kto wiedział, że jestem magiem, bardzo wyraźnie starał się nie patrzeć mi w twarz.

Teraz przyjrzałem się mojemu czarnemu brezentowemu płaszczowi z ciężką półpelerynką, wodoszczelną podszewką i tak długimi rękawami, że wystarczały na moje ręce.

– A co z tym jest nie tak?

– Wygląda, jakbyś go wyniósł z planu El Dorado.

– I co?

Prychnęła, co brzmiało niedelikatnie u tak drobnej kobiety, odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę frontowych drzwi hotelu.

Dogoniłem ją i nieco wyprzedziłem.

Przyśpieszyła. Ja też. Ścigaliśmy się tak aż do drzwi, coraz szybciej, przez kałuże, które zostały po wczorajszym deszczu.

Mam dłuższe nogi, więc dotarłem pierwszy. Otworzyłem przed nią drzwi i uprzejmie skinąłem, by przeszła. To był nasz tradycyjny wyścig. Być może wyznaję staroświeckie wartości, ale pochodzę z dawnej szkoły myślenia. Moim zdaniem mężczyźni powinni traktować kobiety nie jako po prostu niższych i słabszych mężczyzn z biustem. Spróbujcie mnie przekonać, że myśląc tak, jestem złym człowiekiem. Ja lubię traktować kobietę jak damę, otwierać przed nią drzwi, płacić za wspólne posiłki, przynosić kwiaty – tego typu rzeczy.

Piekielnie wkurzało to Murphy, która – żeby dotrzeć tak wysoko jak dotarła – musiała ostro i nie zawsze czysto walczyć z najtwardszymi facetami w Chicago. Spojrzała na mnie gniewnie, kiedy odstąpiłem na bok i przytrzymałem drzwi, ale w jej wzroku było coś uspokajającego, jakieś odprężenie. Ten nasz rytuał dziwnie ją uspokoił, choć zwykle uważała go za irytujący.

Aż tak źle to wygląda na tym szóstym piętrze?

W milczeniu ruszyliśmy windą w górę. Zdążyliśmy poznać się dostatecznie dobrze, by takie chwile milczenia nie były krępujące. Wyczuwałem, co się dzieje z Murphy, i instynktownie dostrzegałem jej zmiany nastroju, sposobu myślenia – coś, co odkrywam, kiedy znam kogoś przez dłuższy czas. Nie wiem, czy to naturalny, czy może nadprzyrodzony talent.

Ten instynkt podpowiadał mi, że Murphy jest teraz napięta jak struna fortepianu. Jej twarz nie zdradzała niczego, ale było coś w układzie jej ramion i szyi, jakaś sztywność karku, która mi to uświadomiła.

A może tylko przerzucałem na nią własny niepokój? Ograniczona przestrzeń windy budziła moją nerwowość. Oblizałem wargi i rozejrzałem się po wnętrzu kabiny. Cienie – mój i Murphy – padały na podłogę i wyglądały niemal tak, jakby były tam rozciągnięte. Coś w nich budziło moją podejrzliwość, jakieś irytujące drobne przeczucie, które stłumiłem, uznając je za efekt zdenerwowania. Spokojnie, Harry.

Murphy gwałtownie wypuściła powietrze, kiedy winda zwolniła, a potem znów nabrała tchu, zanim jeszcze drzwi zdążyły się otworzyć, jakby planowała wstrzymywać oddech przez cały czas pobytu na piętrze i odetchnąć dopiero kiedy znów wrócimy do windy.

Krew pachnie w szczególny sposób, ma taki lekki metaliczny odór, a kiedy otworzyły się drzwi windy, powietrze było nim wypełnione. Coś ścisnęło mnie w żołądku, ale mężnie przełknąłem ślinę i ruszyłem za Murphy korytarzem. Minęliśmy dwóch policjantów, którzy rozpoznali mnie i gestem nakazali przejść bez okazywania małej laminowanej karty, którą dało mi miasto. Owszem, nawet w dużej miejskiej komendzie jak chicagowska, zwykle nie wzywali całej hordy konsultantów (o ile pamiętam, w dokumentach widnieję jako konsultant od parapsychologii), ale jednak – bardzo nieprofesjonalnie ze strony chłopców w mundurkach.

Murphy weszła pierwsza. Za drzwiami numer jeden zapach krwi był silniejszy, ale nie zauważyłem niczego strasznego. Pierwszy pokój apartamentu wyglądał jak zwyczajny salon, urządzony w głębokiej czerwieni i złocie, jakby z planu filmu z lat trzydziestych – kosztowny z wyglądu, ale jakoś fałszywy. Fotele pokrywała ciemna skóra, a stopy zagłębiały się w grubą płachtę dywanu koloru rdzy. Aksamitne zasłony były zaciągnięte i chociaż paliły się wszystkie światła, pomieszczenie nadal wydawało się odrobinę za ciemne, zbyt zmysłowe w swych fakturach i barwach. Nie był to pokój, w którym można usiąść i przeczytać książkę. Zza drzwi po prawej stronie dochodziły jakieś głosy.

– Zaczekaj tu chwilę – poleciła Murphy, a potem przeszła przez te drzwi tam, gdzie, jak sądziłem, znajdowała się sypialnia.

Przespacerowałem się wokół salonu, głównie z zamkniętymi oczami, zauważając pewne fakty. Skórzana kanapa. Dwa skórzane fotele. Zestaw stereo i telewizor na czarnej przeszklonej szafce. Butelka szampana, grzejąca się na stojaku podtrzymującym kubełek pełen wody, która jeszcze wczoraj była lodem, a obok dwa puste kieliszki. Na podłodze leżał czerwony płatek róży, kontrastujący z dywanem (ale w takim pokoju, co by nie kontrastowało?).

Trochę z boku, pod osłoną jednego ze skórzanych foteli, zauważyłem skrawek atłasu. Schyliłem się i jedną ręką, starając się niczego nie dotykać, uniosłem pokrycie fotela. Leżały tam czarne atłasowe majteczki – maleńki trójkąt z koronką odchodzącą z rogów; jeden pasek zwisał, jakby ktoś go szarpnął i zerwał. Perwersyjne.

Zestaw stereo był bardzo nowoczesny, choć niezbyt kosztownej firmy. Wyjąłem z kieszeni ołówek i gumką nacisnąłem PLAY. Delikatna zmysłowa muzyka wypełniła pokój: ciche basy, wyraźny rytm perkusji, wokaliza i ciężki oddech kobiety w tle. Muzyka trwała jeszcze kilka chwil, a potem zaczęła przeskakiwać o jakieś dwie sekundy do tyłu, raz po raz powtarzając ten sam fragment. Skrzywiłem się. Jak już mówiłem, działam tak na maszyny. Ma to jakiś związek z tym, że jestem magiem i operuję magicznymi siłami. Im bardziej delikatna i nowoczesna jest maszyneria, tym większa szansa, że coś się w niej popsuje, kiedy tylko się zbliżę. Ksero potrafię zlikwidować z odległości pięćdziesięciu kroków.

– Miłosne gniazdko. – Usłyszałem męski głos, przeciągający znacząco słowo „miłosne”. – I co ty na to, Tajemniczy Przybyszu?

– Witam, detektywie Carmichael – powiedziałem, nie odwracając się.

Dość wysoki nosowy głos Carmichaela wyraźnie odróżniał się od innych. Detektyw był partnerem Murphy i upartym sceptykiem, przekonanym, że jestem zwykłym szarlatanem, który kradnie miastu ciężko zarobione pieniądze.

– Zachował pan te majteczki, żeby zabrać je sobie do domu, czy po prostu je pan przeoczył?

Odwróciłem się i spojrzałem na niego. Był niskim, łysiejącym mężczyzną z nadwagą, miał paciorkowate przekrwione oczy i cofnięty podbródek. Nosił pomiętą marynarkę i poplamiony jedzeniem krawat, a wszystko to służyło zamaskowaniu ostrego jak brzytwa intelektu. Był twardym gliną, absolutnie bezlitosnym, jeśli chodzi o ściganie zabójców.

Podszedł do fotela i spojrzał w dół.

– Całkiem nieźle, Sherlocku – pochwalił. – Ale to tylko wstęp. Poczekaj, aż zobaczysz główną atrakcję. Przygotuję ci wiadro.

Odwrócił się i pchnięciem gumki na własnym ołówku wyłączył popsuty odtwarzacz.

Spojrzałem na niego, szeroko otwierając oczy, żeby wiedział, jaki jestem przerażony, a potem wyminąłem go i wszedłem do sypialni.

I pożałowałem.

Patrzyłem, odruchowo zapamiętywałem szczegóły, i dyskretnie zatrzasnąłem drzwi do tej części mojego umysłu, która zaczęła wrzeszczeć w chwili, kiedy wszedłem do pokoju.

Musieli zginąć ostatniej nocy, ponieważ pojawiło się już stężenie pośmiertne. Leżeli na łóżku; ona siedziała na nim okrakiem, ciało wyginała do tyłu jak tancerka, a kontury jej piersi tworzyły piękną linię. On rozciągnięty pod nią, szczupły, mocno zbudowany, z rękami rozłożonymi na boki, dłonie chwytały i zaciskały w palcach jedwabną pościel. Gdyby to była erotyczna fotografia, tworzyliby przepiękną scenę.

Tyle że ich żebra po lewej stronie klatki piersiowej sterczały ze skóry jak poszarpane, połamane noże. Krew tętnicza tryskała z ciał aż do lustra i sufitu razem ze zmiażdżoną, galaretowatą masą, która była pewnie tym, co pozostało z ich serc. Stając nad nimi, mogłem zajrzeć w te jamy w ich ciałach i zauważyłem szarą już otulinę płuc i brzegów żeber, które najwyraźniej jakaś siła wypchnęła na zewnątrz i połamała.

Zdecydowanie ograniczało to potencjał erotyczny.

Łóżko stało na samym środku pokoju, tworząc pewien subtelny akcent. Sypialnię udekorowano podobnie jak salon: dużo czerwieni i aksamit – wystrój nieco przesadny, chyba że spogląda się na to w świetle świec. Rzeczywiście, świece stały w lichtarzach na ścianach, wypalone teraz do ogarków.

Zbliżyłem się do łóżka i obszedłem je dookoła. Dywan chlupał trochę pod nogami. Ta mała wrzeszcząca część mózgu, bezpiecznie zamknięta za drzwiami samokontroli i ścisłego szkolenia, bełkotała coś przerażona. Starałem się ją ignorować. Naprawdę się starałem. Ale gdybym szybko nie wyszedł z tego pokoju, zacząłbym chyba płakać jak mała dziewczynka.

Dlatego pośpiesznie ustalałem szczegóły. Kobieta miała dwadzieścia kilka lat, w świetnej kondycji, a przynajmniej myślę, że w niej była. Trudno powiedzieć. Włosy kasztanowe, obcięte na pazia, wydawały się farbowane. Powieki uchylone, trudno było określić, jakiego koloru miała oczy, tyle że nie ciemne. Zielonkawe?

Mężczyzna około czterdziestki, z taką budową ciała, jaka jest efektem całego życia ćwiczeń. Na prawym bicepsie miał tatuaż, skrzydlaty sztylet, lekko teraz przesłonięty satynową pościelą. Miał też blizny na kostkach, głębokie, nie tylko na naskórku, a na podbrzuszu widniała wyraźna wąska nierówna blizna, jak sądzę ślad rany od noża.

Wokół leżały rozrzucone ubrania: jego garnitur, jej lekka obcisła czarna sukienka i para szpilek. Stały też dwie nierozpakowane torby podróżne, ustawione równo z boku, pewnie przez portiera.

Uniosłem głowę. Carmichael i Murphy przyglądali mi się w milczeniu.

Wzruszyłem ramionami.

– I co? – zapytała Murphy. – Mamy tu do czynienia z magią czy nie?

– Albo to, albo był to naprawdę nieprawdopodobny seks – odparłem.

Carmichael prychnął.

Ja też zaśmiałem się słabo, i tylko tyle trzeba było tej wrzeszczącej części mojego mózgu, żeby gwałtownie otworzyła drzwi, za którymi ją zamknąłem. Coś skręciło mi żołądek, który zafalował gwałtownie; potykając się, wybiegłem z pokoju. Carmichael dotrzymał słowa, przy drzwiach postawił blaszane wiadro. Opadłem na kolana i zwymiotowałem.

Potrzebowałem tylko paru sekund, żeby znów nad sobą zapanować, ale nie chciałem już wracać do tej sypialni. Nie musiałem więcej oglądać tego, co tam zaszło. Nie chciałem patrzeć na dwoje martwych ludzi, których serca dosłownie eksplodowały w piersiach.

Aby to osiągnąć, ktoś użył magii. Użył magii, by skrzywdzić inną osobę, łamiąc Pierwsze Prawo. Biała Rada dostanie zbiorowej apopleksji. To nie było działanie złego ducha czy wrogiej istoty, ani też atak jednego z wielu stworów z Nigdynigdy, jak wampiry czy trolle. To był zaplanowany świadomy czyn czarownika, maga, istoty ludzkiej, potrafiącej sięgnąć do fundamentalnych energii samej kreacji i życia.

To było coś gorszego niż morderstwo. To była zboczona ohydna perwersja, jakby ktoś zatłukł innego człowieka Bottocellim, zmieniając piękno w totalną destrukcję.

Trudno to wytłumaczyć, jeśli ktoś nigdy nie miał z czymś takim do czynienia. Magia tworzona jest przez życie, przede wszystkim przez świadomość, inteligencję i emocje ludzkiej istoty. Zakończenie życia tą samą magią, która się z niego narodziła, było aktem ohydnym, i w jakimś sensie niemal kazirodczym.

Wyprostowałem się, oddychając głęboko; drżałem, a w ustach czułem smak żółci. Po chwili z sypialni wyszli Carmichael i Murphy.

– No dobra, Harry – powiedziała. – Mów, co wiesz. Co tam zobaczyłeś?

Chwilę trwało, zanim zebrałem myśli.

– Weszli tu. Wypili trochę szampana. Chwilę tańczyli i obściskiwali się przy odtwarzaczu. A potem przeszli do sypialni. Spędzili tam mniej niż godzinę. Trafiło ich, kiedy zbliżali się do szczytu.

– Niecałą godzinę – powtórzył Carmichael. – A skąd to wiesz?

– Płyta ma godzinę i dziesięć minut muzyki. Można odjąć parę minut na tego szampana i tańce. Muzyka grała, kiedy ich znaleźliście?

– Nie – odparła Murphy.

– Więc nie była ustawiona w pętlę. Biorąc pod uwagę ten pokój i wystrój, domyślam się, że chcieli muzyki, żeby wszystko było idealnie.

Carmichael parsknął skrzywiony.

– Nic, czego już wcześniej sami nie wykryliśmy – zwrócił się do Murphy. – Lepiej niech wymyśli coś lepszego.

Murphy rzuciła mu spojrzenie, które mówiło „zamknij się”, a potem odezwała się cicho:

– Potrzebuję czegoś więcej, Harry.

Przeczesałem palcami włosy.

– Są tylko dwa sposoby, żeby ktoś zrobił coś takiego. Pierwszy to ewokacja. Najbardziej bezpośrednia, spektakularna i hałaśliwa metoda wyrażenia magii czy czarów. Eksplozje, płomień, takie rzeczy. Ale wątpię, żeby zrobił to ewokator.

– Dlaczego? – spytała Murphy.

Słyszałem, jak ołówek zgrzyta po kartkach notesu, który zawsze miała przy sobie.

– Ponieważ musisz widzieć albo dotknąć tego miejsca, gdzie ma nastąpić efekt – odparłem. – Zasięg tylko w polu widzenia. A to znaczy, że ten ktoś musiałby być tutaj, w tym pokoju, razem z nimi. Przy czymś takim trudno ukryć ślady. Zresztą, każdy, kto ma dostateczne umiejętności, by rzucić takie zaklęcie, miałby też dość rozumu, żeby użyć pistoletu. To łatwiejsze.

– A druga możliwość? – spytała Murphy.

– Taumaturgia. Jako w górze, tak i na dole. Trzeba sprawić, że coś wydarzy się w małej skali, i przelać w to dość energii, by zdarzyło się także w wielkiej.

Carmichael parsknął.

– Co za bzdury...

Głos Murphy też był pełen sceptycyzmu.

– A jak to by działało, Harry? Można to by załatwić z innego miejsca?

Kiwnąłem głową.

– Zabójca potrzebuje czegoś, co połączy go z ofiarami. Włosy, paznokcie, próbki krwi. Coś w tym stylu.

– Jak przy laleczkach voodoo?

– Dokładnie tak samo.

– Na włosach tej kobiety jest świeża farba – zauważyła Murphy.

Kiwnąłem głową.

– Może gdybyś znalazła miejsce, gdzie się czesała, mogłabyś coś wykryć. Nie wiem.

– Czy mógłbyś powiedzieć mi coś jeszcze, co mogłoby mi się przydać?

– Tak. Zabójca znał ofiary. I wydaje mi się, że to była kobieta.

Carmichael prychnął.

– Nie wierzę, że muszę tu siedzieć i słuchać tego wszystkiego. Dziewięć razy na dziesięć zabójca zna ofiarę.

– Zamknij się, Carmichael – rzuciła Murphy. – Dlaczego tak uważasz, Harry?

Wstałem i przetarłem twarz dłońmi.

– Tak to działa. Kiedy robisz coś, używając magii, to wychodzi z twojego wnętrza. Magowie muszą się skupić na tym, czego próbują dokonać, zwizualizować, uwierzyć, żeby się udało. Nie możesz sprawić, że zdarzy się coś, co nie jest częścią ciebie. Zabójczyni mogłaby zamordować oboje i upozorować wypadek, ale wolała to zrobić właśnie w ten sposób. A, żeby zrobić to w taki sposób, musiała pragnąć ich śmierci z bardzo osobistych powodów, chciała sięgnąć do ich wnętrza właśnie tak. Może z zemsty. Może szukamy kochanki lub żony. Argumentem jest także moment śmierci: w trakcie uprawiania seksu. To nie jest przypadek. Emocje tworzą dla magii coś w rodzaju kanału, ścieżki, którą można wykorzystać, by się do kogoś dostać. Ta osoba wybrała chwilę, gdy byli razem i pełni żądzy. Miała jakieś próbki, których użyła do zogniskowania woli. I zaplanowała to wszystko z góry. Takich rzeczy nie robi się obcym.

– Bzdet – mruknął Carmichael, ale tym razem było to jak rzucone odruchowo przekleństwo niż coś skierowane wprost do mnie.

Murphy spojrzała gniewnie.

– Ciągle mówisz „ona” – stwierdziła. – Ale dlaczego, u licha, tak ci się wydaje?

Skinąłem w stronę pokoju.

– Ponieważ nie możesz zrobić czegoś takiego, nie mając w sobie mnóstwa nienawiści – wyjaśniłem. – Kobietom nienawiść wychodzi lepiej niż mężczyznom. Potrafią lepiej ją zogniskować, uwolnić. Do diabła, czarownice są po prostu bardziej złośliwe od magów. A to wygląda mi na jakiś rodzaj kobiecej zemsty.

– Ale mężczyzna też mógłby to zrobić? – upewniła się Murphy.

– No... – Zawahałem się.

– Rany, jesteś szowinistycznym wieprzem, Dresden. Czy to coś, do czego tylko kobieta byłaby zdolna?

– No... Nie. Nie wydaje mi się.

– Nie wydaje ci się? – burknął Carmichael. – Ależ ekspert.

Gniewnie zmarszczyłem brwi.

– Tak naprawdę nie mam w głowie wszystkich szczegółów tego, co byłoby potrzebne, by zmusić czyjeś serce do eksplozji, Murph. Ale gdy tylko znajdę okazję, na pewno dam ci znać.

– A kiedy będziesz mógł mi coś powiedzieć? – spytała Murphy.

– Nie wiem. – Uniosłem rękę, powstrzymując kolejny komentarz. – Nie mogę podać czasu, Murph. Po prostu się nie da. Nie wiem czy w ogóle potrafię to zrobić, a tym bardziej jak długo mi to zajmie.

– Za pięćdziesiąt dolarów na godzinę lepiej, żeby to nie trwało zbyt długo – warknął Carmichael.

Murphy rzuciła mu gniewne spojrzenie. Nie całkiem się z nim zgadzała, ale też nie protestowała zbyt otwarcie.

Wykorzystałem okazję, żeby odetchnąć kilka razy i uspokoić się nieco. W końcu spojrzałem na nich znowu.

– No dobra. Kim oni są? Ofiary.

– Nie musisz tego wiedzieć – burknął Carmichael.

– Ron – uspokoiła go Murphy. – Chętnie napiłabym się kawy.

Carmichael popatrzył na nią. Nie był wysoki, lecz wyrastał nad nią groźnie.

– Daj spokój, Murph. Ten gość szarpie się na łańcuchu. Nie wierzysz chyba, że powie ci cokolwiek, czego warto wysłuchać?

Murphy z lodowatą wyższością przyglądała się paciorkowatym oczom w spoconej twarzy partnera, co jest naprawdę trudne do zrealizowania wobec kogoś o sześć cali wyższego.

– Bez śmietanki, dwie kostki cukru.

– Szlag – mruknął Carmichael.

Rzucił mi zimne spojrzenie (chociaż nie całkiem patrząc mi w oczy), a potem wbił dłonie w kieszenie spodni i wymaszerował z pokoju.

Murphy, krocząc bezgłośnie, odprowadziła go i zamknęła drzwi. Salonik natychmiast stał się ciemniejszy i bardziej ciasny, a wyszczerzony upiór odpustowej intymności tańczył w zapachu krwi i wspomnieniach dwóch ciał w sąsiednim pokoju.

– Kobieta nazywa się Jennifer Stanton. Pracowała dla Aksamitnej Komnaty.

Gwizdnąłem. Aksamitna Komnata była firmą dostarczającą kosztownych dam do towarzystwa. Kierowała nią kobieta imieniem Bianca. Trzymała swoje stadko pięknych, czarujących, inteligentnych dziewcząt i wynajmowała je najbogatszym ludziom w okolicy za setki dolarów na godzinę. Bianca sprzedawała ten typ damskiego towarzystwa, jaki większość mężczyzn widuje tylko w telewizji albo w kinie. Wiedziałem też, że jest wampirzycą o znaczących wpływach w Nigdynigdy. Miała Moc, przez duże M.

Już wcześniej próbowałem wytłumaczyć Murphy, o co chodzi z Nigdynigdy. Do końca nie zrozumiała, ale pojęła tyle, że Bianca jest wredną wampirzycą, która czasem prowadzi potyczki o swoje terytorium. Oboje wiedzieliśmy, że jeśli jest w to wplątana jedna z jej dziewcząt, to i ona musi być wplątana.

Murphy od razu przeszła do rzeczy.

– Czy to element jednego ze sporów terytorialnych Bianki?

– Nie – odparłem. – Chyba że ma jakiegoś ludzkiego czarownika. Wampir, nawet wampir-czarownik, nie potrafiłby wykonać takiego numeru poza Nigdynigdy.

– A może ma jakiś konflikt z ludzkim czarownikiem? – pytała dalej Murphy.

– Możliwe, ale to do niej nie pasuje. Nie jest aż tak głupia. – Nie powiedziałem Murphy, że Biała Rada zadbała, by wampiry, które zabawiały się ze śmiertelnymi magami, nie żyły dość długo, by się tym pochwalić. Ze zwykłymi ludźmi staram się nie rozmawiać o Białej Radzie. Tego się po prostu nie robi. – Poza tym, gdyby jakiś człowiek chciał uderzyć w Biancę, atakując którąś z jej dziewcząt, zabiłby dziewczynę, a klienta zostawił przy życiu, żeby rozpowszechnił tę opowieść i wystraszył innych.

– Hmm – mruknęła Murphy. Nie była przekonana, ale zanotowała to, co powiedziałem.

– A kim był ten mężczyzna? – spytałem.

Murphy przyglądała mi się spokojnie przez chwilę, po czym powiedziała:

– Tommy Tomm.

Zamrugałem zdziwiony, dając znać, że nie ujawniła mi tajemnicy stulecia.

– Kto?

– Tommy Tomm – powtórzyła. – Ochroniarz Johnny’ego Marcone’a.

Teraz nabrało to sensu. „Dżentelmen” Johnny Marcone był zbirem, który wdrapał się na szczyt, kiedy w wewnętrznych starciach rozpadła się rodzina Vargassi. Po długich latach bezlitosnych walk i krwawych zmagań z Vargassimi, policja uznała Marcone’a za swego rodzaju błogosławieństwo. Dżentelmen Johnny nie tolerował żadnych wyskoków w swojej organizacji, nie lubił też działających w mieście wolnych strzelców. Złodziejom, rabusiom bankowym i handlarzom narkotyków, którzy nie należeli do jego organizacji, zawsze zdarzała się jakaś wsypa i trafiali w ręce policji, albo po prostu znikali i nikt już więcej o nich nie słyszał.

Marcone miał na zbrodnie wpływ cywilizujący – tam, gdzie działał, była to raczej kwestia skali, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Był niezwykle przebiegłym biznesmenem, zatrudniał cały oddział prawników, chroniących go przed wymiarem sprawiedliwości barykadą depozytów, papierów i nagrań. Gliniarze nigdy o tym nie mówili, ale czasem wydawało się, że niechętnie go ścigają. Marcone stał się o wiele lepszy niż alternatywa – anarchia w przestępczym świecie.

– Słyszałem, że miał swojego żołnierza – powiedziałem. – Wygląda na to, że już go nie ma.

Murphy wzruszyła ramionami.

– Na to wychodzi.

– Więc co teraz zrobisz?

– Pewnie pociągnę wszystko klasycznie. Pogadam z Biancą, potem z Marcone’em, ale już teraz wiem, co mi powiedzą. – Zamknęła notes i z irytacją pokręciła głową.

Przyglądałem się jej przez chwilę. Wyglądała na zmęczoną. Powiedziałem jej to.

– Jestem zmęczona – odparła. – Zmęczona tym, że patrzą na mnie, jakbym była wariatką. Nawet Carmichael, mój partner, uważa, że przeginam z tym wszystkim.

– Cała reszta na komendzie też tak uważa?

– Większość tylko marszczy brwi i stuka palcami w czoło, kiedy myślą, że nie widzę. Moje raporty odsyłają do akt bez czytania. Reszta to ci, którzy trafili na coś niesamowitego i są śmiertelnie przerażeni. Nie chcą uwierzyć w cokolwiek, czego jako dzieci nie obejrzeli w programach popularnonaukowych.

– A co z tobą?

– Ze mną? – Murphy uśmiechnęła się, a to wygięcie warg było tak wyraźnie kobiece, że nadało jej wygląd zbyt ładny na taką twardzielkę. – Świat rozpada się w szwach, Harry. Uważam, że ludzie są zbyt aroganccy i wierzą, że mniej więcej w zeszłym stuleciu poznaliśmy już wszystko, co było do poznania. Do diabła. Mogę uwierzyć w to, że dopiero teraz zaczynamy znowu widzieć rzeczy ukryte w ciemności. Przemawia to do mojego wewnętrznego cynizmu.

– Chciałbym, żeby wszyscy tak myśleli – stwierdziłem. – To by ograniczyło liczbę głupawych telefonów.

Wciąż uśmiechała się do mnie złośliwie.

– A wyobrażasz sobie świat, w którym wszystkie stacje radiowe grałyby ABBĘ?

Roześmialiśmy się oboje. Boże, temu pomieszczeniu naprawdę przydało się trochę radości.

– Słuchaj, Harry... – dodała Murphy z uśmiechem. Widziałem, jak w jej głowie kręcą się małe trybiki.

– Tak?

– Mówiłeś, że spróbujesz wymyślić, jak zabójca tego dokonał. I że nie jesteś pewien, czy to potrafisz.

– Tak?

– Wiem, że to bzdura. Dlaczego mnie okłamałeś?

Zesztywniałem. Jezu, była dobra. A może po prostu ja nie jestem dobrym kłamcą.

– Posłuchaj, Murph – odparłem. – Są rzeczy, których po prostu się nie robi.

– Czasami ja też nie chcę zaglądać w mózgi tego robactwa, które ścigam. Ale trzeba robić to co konieczne, żeby skończyć robotę. Wiem, o co ci chodzi, Harry.

– Nie – stwierdziłem krótko. – Nie wiesz.

Rzeczywiście nie wiedziała. Nie miała pojęcia o mojej przeszłości, Białej Radzie ani o wiszącym mi nad głową Mieczu Damoklesa. Przez większość czasu potrafię udawać, że też o nich nie wiem.

W tej chwili Radzie wystarczyłby dowolny pretekst, by uznać mnie winnym naruszenia jednego z Siedmiu Praw Magii, a wtedy miecz opadnie. Jeśli zacznę układać przepis na zabójczy czar, a oni się o tym dowiedzą, może się to okazać tym właśnie pretekstem.

– Murph – powiedziałem – nie mogę próbować rozgryźć tego zaklęcia. Nie mogę nawet zbierać tych składników, które są mi potrzebne, by tego dokonać. Po prostu nie rozumiesz.

Spojrzała na mnie gniewnie, ale nie patrząc mi w oczy. Nie spotkałem dotąd nikogo, kto by potrafił zrobić taki numer.

– Och, rozumiem. Rozumiem, że mam na wolności zabójcę, którego nie mogę złapać na gorącym uczynku. Rozumiem też, że wiesz coś, co może pomóc, a przynajmniej możesz coś znaleźć. I rozumiem, że jeśli teraz zakręcisz kranik, to podrę twoją wizytówkę w aktach na posterunku i wyrzucę ją do śmieci.

Niech to szlag. Dzięki konsultacjom dla policji spłacałem sporo moich rachunków. No dobra, większość moich rachunków. Myślę, że mógłbym jej współczuć. Gdybym tak samo jak ona działał po omacku, też denerwowałbym się jak diabli. Murphy nie wiedziała nic o zaklęciach, rytuałach i talizmanach, ale aż za dobrze znała ludzką nienawiść i przemoc.

Przecież nie chodzi o to, że zamierzałem zajmować się czarną magią, przekonywałem sam siebie. Mam tylko odkryć, jak tego dokonano. To istotna różnica. Pomagam policji w śledztwie, nic więcej. Może Biała Rada to zrozumie.

Tak, akurat... A może któregoś dnia wybiorę się do muzeum sztuki, żeby się uchlać.

Sekundę później Murphy szarpnęła haczyk. Zuchwale spojrzała mi w oczy na całą sekundę, zanim się odwróciła. Twarz miała zmęczoną, szczerą i pełną godności.

– Muszę wiedzieć wszystko, co możesz mi powiedzieć, Harry. Proszę.

Klasyczna dama w nieszczęściu. Jak na jedną z tych liberalnych kobiet, robiących karierę, dobrze wiedziała, jak pociągnąć za moje staroświeckie sznurki.

Zacisnąłem zęby.

– No dobra. Zajmę się tym jeszcze dzisiaj.

No, chłopie. To na pewno spodoba się Białej Radzie. Trzeba będzie dopilnować, żeby się o niczym nie dowiedzieli.

Murphy kiwnęła głową i nie patrząc na mnie, odetchnęła. A potem dodała:

– Wyjdźmy stąd.

Podeszła do drzwi. Tym razem nie próbowałem się z nią ścigać.

Kiedy wyszliśmy, mundurowi wciąż stali leniwie w korytarzu na zewnątrz. Nie było widać Carmichaela. Ludzie z kryminalistyki czekali zniecierpliwieni, aż wyjdziemy. A potem zabrali swoje plastikowe worki, pęsety, lampy i inne drobiazgi, i mijając nas rzędem, weszli do pokoju.

Murphy przygładziła dłonią zmierzwione włosy, gdy czekaliśmy, aż starożytna winda dotrze ze słodką powolnością do siódmego piętra. Zobaczyłem na jej ręce złoty zegarek, co przypomniało mi o pewnym fakcie.

– Zaraz, hej – rzuciłem. – Która godzina?

Sprawdziła.

– Druga dwadzieścia pięć. Czemu?

Zakląłem pod nosem i zwróciłem się w stronę schodów.

– Jestem spóźniony na spotkanie.

Niemal sfrunąłem po schodach – mam w tym sporą praktykę. Truchtem wpadłem do lobby. We frontowych drzwiach udało mi się wyminąć obładowanego bagażem portiera i biegiem skręcić na chodnik. Mam długie nogi, które szybko pokonują odległość. Biegłem pod wiatr, a czarny płaszcz rozwiewał się za mną.

Od mojego budynku dzieliło mnie kilka przecznic. Pokonałem mniej więcej połowę odległości, kiedy zwolniłem do marszu. Nie chciałem zjawiać się na spotkanie z Moniką Zaginiony-Mąż, dysząc niczym miech, z rozwianym włosem i twarzą ociekającą potem.

Zimą byłem mało aktywny, więc mocno się zdyszałem. A to zajęło mnie tak bardzo, że nie zauważyłem ciemnoniebieskiego cadillaca, dopóki nie zatrzymał się obok mnie. Wysiadł z niego dość potężny mężczyzna. Miał jasnorude włosy, gruby kark i twarz, która wyglądała, jakby ktoś w dzieciństwie spłaszczył ją, wielokrotnie uderzając deską – całą, z wyjątkiem krzaczastych brwi. Miał też wąskie niebieskie oczka, które zwęziły się jeszcze bardziej, kiedy na niego spojrzałem.

Zatrzymałem się, cofnąłem i odwróciłem. Kolejnych dwóch mężczyzn, wysokich jak ja i sporo cięższych, wyhamowywało właśnie. Wyraźnie biegli za mną i byli poirytowani. Jeden kulał trochę, a drugi miał włosy ścięte po wojskowemu i ustawione w szpic jakimś żelem. Poczułem się, jakbym znowu był w liceum, otoczony przez niechętnych mi członków drużyny piłkarskiej.

– W czym mogę panom pomóc? – spytałem. Rozejrzałem się, szukając policjanta, ale pewnie wszyscy byli przy Madisonie. Każdy lubi się pogapić.

– Wsiadaj do wozu – powiedział ten z przodu, a jeden z pozostałych otworzył tylne drzwi.

– Lubię spacery. Dobrze mi robią na serce.

– Jeżeli nie wsiądziesz, to źle ci to zrobi na nogi – warknął mężczyzna.

Z wnętrza samochodu dobiegł męski głos:

– Proszę, panie Hendricks. Niech pan będzie bardziej uprzejmy. Panie Dresden, czy może pan się do mnie na chwilę przyłączyć? Miałem nadzieję, że podwiozę pana z powrotem do biura, lecz pańskie gwałtowne wyjście sprawiło mi problem. Może zechce mi pan towarzyszyć przez resztę drogi?

Schyliłem się, żeby spojrzeć na tylne siedzenie. Przyglądał mi się z uśmiechem mężczyzna o przystojnej, spokojnej twarzy, ubrany w sportową marynarkę i levisy.

– A pan jest? – spytałem.

Uśmiechnął się szerzej i mógłbym przysiąc, że błysnęły mu oczy.

– Nazywam się Johnny Marcone. Chciałbym omówić z panem pewien interes.

Przyglądałem mu się przez chwilę, a potem przesunąłem wzrok na bardzo dużego i nadmiernie umięśnionego pana Hendricksa. Ten warknął coś pod nosem i zabrzmiało to dokładnie tak jak Cujo, zanim rzucił się na kobietę w samochodzie. Nie czułem się na siłach, żeby stawiać opór Cujo i obu jego kumplom.

Więc usiadłem na tylnym siedzeniu cadillaca obok Dżentelmena Johnny’ego Marcone’a.

Dzień okazał się bardzo, ale to bardzo pracowity. No i wciąż byłem spóźniony na spotkanie.

Front burzowy

Подняться наверх