Читать книгу Rycerz lata - Jim Butcher - Страница 8

Rozdział drugi

Оглавление

Podrzuciłem Billy’ego do jego mieszkania w pobliżu campusu. Nie wydaje mi się, żeby ghoul poskarżył się policji, ale na wszelki wypadek wytarłem strzelbę. Billy owinął ją w ręcznik, który trzymałem na tylnym siedzeniu, i zabrał ze sobą, obiecując, że się jej pozbędzie. Jego dziewczyna, Georgia, ta smukła i o stopę od niego wyższa, czekała na balkonie. Ubrana w szorty i szkarłatny top z bikini, ukazywała rozległe regiony imponująco opalonej skóry, z większą pewnością siebie i bardziej kokieteryjnie, niżbym ją podejrzewał jeszcze rok temu. Mój Boże, jak te dzieci szybko rosną.

Kiedy Billy wysiadł z samochodu, Georgia gwałtownie uniosła głowę znad książki i rozszerzyła nozdrza. Zniknęła w budynku i kiedy otworzyła mu drzwi, trzymała już w ręku apteczkę. Zaniepokojonym spojrzeniem objęła samochód i skinęła mi głową. Pomachałem w odpowiedzi, starając się wyglądać przyjacielsko, choć, sądząc po jej minie, udało mi się co najwyżej wyjść na gbura. Zniknęli wewnątrz, a ja odjechałem, zanim ktokolwiek mógłby się zjawić i spróbować towarzyskiej pogawędki.

Po minucie zjechałem na bok, wyłączyłem silnik i obejrzałem się we wstecznym lusterku Chrabąszcza.

Obraz mnie zaszokował. Wiem, że to zabrzmi głupio, ale w domu nie trzymam luster. Zbyt wiele rzeczy może ich użyć jako okien, albo nawet drzwi. Było to ryzyko, którego wolałem unikać. Tak więc nie patrzyłem w lustro od tygodni.

Wyglądałem jak pociąg po katastrofie.

To znaczy, bardziej niż normalnie.

Mam szczupłą pociągłą twarz, całą w ostrych kątach. Włosy prawie czarne, pasujące do ciemnych oczu. Teraz włosy były szare, a pod oczami pojawiły się fioletowe kręgi. Głębokie... Zmarszczki na twarzy, których nie skrywał kilkumiesięczny zarost, wyglądały ostro jak krawędzie wizytówki.

Byłem rozczochrany, jednak nie w seksownym stylu gwiazdy rocka, tylko raczej w stylu starego psa, którego trzeba zabrać do przystrzyżenia. Moje włosy nie wyglądały nawet symetrycznie, ponieważ spory kawałek przypalił się na krótko, gdy w pudełku z pizzą dostarczono mi niewielki ładunek zapalający – wtedy wciąż jeszcze było mnie stać na zamawianie pizzy. Skórę miałem bladą. A nawet ziemistą. Byłem niczym Śmierć, choć trochę podgrzana, jakby ktoś ją zmusił do przebiegnięcia bostońskiego maratonu. Wyglądałem na zmęczonego. Wypalonego. Zużytego.

Nienawidzę się mylić, ale zdaje się, że Billy i wilkołaki (wielkie nieba, brzmiało to jak nazwa marnego zespołu rockowego) mieli rację. Próbowałem sobie przypomnieć, kiedy ostatnio się strzygłem czy goliłem... W zeszłym tygodniu brałem prysznic.

Brałem?

Drżącymi dłońmi przetarłem twarz. Ostatnio zlewały mi się dni i noce. Spędzałem czas w pracowni pod mieszkaniem i tygodniami prowadziłem badania. Laboratorium jest w piwnicy – sporo wilgotnych kamieni i żadnych okien. Rytmy dobowe, akurat... Właściwie zupełnie zrezygnowałem z dni i nocy. Miałem zbyt wiele do przemyślenia, żeby zwracać uwagę na takie szczegóły.

Jakieś dziewięć miesięcy wcześniej moja dziewczyna o mało nie zginęła. A może nawet gorzej.

Gdy się poznaliśmy, Susan Rodriguez pracowała jako reporterka w tabloidzie „Midwestern Arcane”. Należała do tych nielicznych osób, które skłonne były na poważnie przyjąć ideę zjawisk nadprzyrodzonych. Była ciekawa każdego szczegółu, śladu dowodu, który mogła wygrzebać, aby zwrócić na te sprawy publiczną uwagę. I w tym celu poszła za mną na imprezę u wampirów.

I potwory ją dorwały.

W tym Billy też miał rację. Wampiry – Czerwony Dwór – przemieniły ją. Dokładniej mówiąc, zakaziły. Wprawdzie technicznie wciąż była człowiekiem, ale zaraziła się ich makabrycznym pragnieniem. Gdyby kiedykolwiek mu uległa, dokończyłaby tym przemiany i stała się jedną z nich. Jakaś jej część by umarła, a ona ciałem i duszą byłaby już tylko potworem.

Stąd moje badania. Szukałem jakiegoś sposobu, żeby jej pomóc. Stworzyć szczepionkę, oczyścić jej ciało. Cokolwiek. Wszystko jedno co.

Poprosiłem, żeby za mnie wyszła. Odmówiła. Wyjechała z miasta. Czytałem jej artykuły w „Arcane”, ale musiała je wysyłać do redakcji pocztą; jednak przynajmniej wiedziałem, że żyje. Prosiła, żebym jej nie szukał, i nie robiłem tego. Nie ośmieliłbym się, dopóki nie znajdę sposobu, żeby wydostać ją z tego bagna, w które ją wpakowałem. Przecież musi istnieć coś, co może jej pomóc.

Musi. Na pewno.

Pochyliłem głowę i nagle wykrzywiłem się w grymasie, który przyprawił mnie o ból mięśni twarzy. Ogarnął mnie gniew. Czułem ucisk w piersi, a ciało płonęło bezużytecznym, pozbawionym mocy płomieniem. Jestem magiem. Powinienem ochronić Susan. Powinienem ją ocalić. Powinienem jej pomóc. Powinienem być mądrzejszy, szybszy, powinienem bardziej się postarać.

Powinieneś jej powiedzieć, że ją kochasz, zanim było za późno. Prawda, Harry?

Usiłowałem powstrzymać łzy. Korzystając ze wszystkich lat doświadczeń, ćwiczeń i samodyscypliny, nakazałem sobie spokój. Gniewem nic bym nie osiągnął. Nie postąpiłbym ani o krok w stronę znalezienia leku dla Susan.

Byłem tak straszliwie zmęczony.

Nie odsłaniałem twarzy. Nie chciałem, aby ktoś z przechodniów zobaczył, jak się rozryczałem.

Dużo czasu minęło, zanim się opanowałem. Nie wiem jak dużo, ale cienie się zmieniły i mimo otwartych okien, zacząłem się przypiekać wewnątrz samochodu.

Przyszło mi do głowy, że robię głupio, siedząc w jasnym świetle dnia w wozie na ulicy, łatwy do znalezienia dla kolejnych wampirzych morderców. Byłem zmęczony, brudny i głodny, ale nie miałem pieniędzy, żeby kupić cokolwiek do jedzenia, a sądząc po słońcu, nie miałem też dość czasu, żeby wrócić do mieszkania na jakąś zupkę. To znaczy: jeśli nie chciałem się spóźnić na spotkanie z panią Sommerset.

To spotkanie było mi potrzebne. W tym Billy też miał rację. Jeśli szybko nie zacznę na siebie zarabiać, stracę biuro i mieszkanie. A niewiele magicznych badań można wykonać w kartonowym pudle w jakimś zaułku.

Czas zatem ruszyć się z miejsca. Daremnie przeczesałem palcami grzywę włosów i pojechałem do biura. Mijany zegar wskazywał, że już jestem parę minut spóźniony. To, plus mój wygląd... O rany, klientka będzie oczarowana. Dzień układał się coraz lepiej.

Moje biuro znajduje się w budynku w środkowej części miasta. Nie jest specjalnie reprezentacyjny, ale tego dnia wyglądał chyba na zbyt elegancki jak dla mnie, gdyż podstarzały strażnik na portierni rzucił mi podejrzliwe spojrzenie. Miałem szczęście, że zapamiętał mnie z wcześniejszych spotkań. Ktoś nowy pewnie wykopałby mnie i nawet nie mrugnął okiem. Skinąłem mu więc głową, uśmiechnąłem się i starałem się wyglądać na człowieka interesu. Akurat.

Po drodze na schody minąłem windę. Wisiała na niej tabliczka informująca, że urządzenie jest w naprawie. Winda nie była już taka sama od czasu, gdy gigantyczny skorpion przebił się do jednej z klatek, a ktoś, za pomocą huraganowego wichru, pchnął ją szybem do góry, by zgnieść potwora o dach. W rezultacie klatka runęła w dół aż na ziemię, robiąc mnóstwo szkód w budynku, co doprowadziło do podwyżki czynszu. U wszystkich.

Przynajmniej tak słyszałem. I nie patrzcie tak na mnie, przecież to mógł być ktokolwiek. No dobra, może nie ortodonta z trzeciego ani psychiatra z piątego. I pewnie też nie firma ubezpieczeniowa z szóstego czy księgowy z ósmego. Może nie prawnicy z samej góry. Może. Ale to przecież nie zawsze ja odpowiadam za to, że coś poszło katastrofalnie źle.

W każdym razie nikt mi niczego nie udowodnił.

Otworzyłem drzwi na klatkę i ruszyłem schodami do swojego biura na czwartym. Przeszedłem przez korytarz, mijając stłumiony gwar firmy konsultingowej, zajmującej większość mojego piętra, aż dotarłem do drzwi biura.

Na matowej szybie litery głosiły: HARRY DRESDEN – MAG. Wyciągnąłem rękę, by otworzyć, i iskierka skoczyła mi do palców, kiedy zbliżyłem dłoń na parę cali od klamki. Iskierka sięgnęła skóry, budząc lekkie nieprzyjemne uczucie. Znieruchomiałem. Chociaż klimatyzacja w budynku rzęziła, pracując na pełnych obrotach, nie było aż tak chłodno i sucho. Możecie mnie uznać za paranoika, ale nic lepiej nie pobudza ostrożności niż próba zabójstwa w biały dzień. Znowu skupiłem się na bransolecie, sięgając do rezerw lęku, by unieść osłonę, kiedy tylko będzie potrzebna. Drugą ręką lekko pchnąłem drzwi.

Moje biuro zwykle jest w miarę posprzątane. W każdym razie nie pamiętam, bym zostawił taki bałagan, jaki ujrzałem w tej chwili. Biorąc pod uwagę, jak rzadko tu ostatnio bywałem, to chyba niesprawiedliwe, że znalazło się w takim stanie. Stolik przy drzwiach, na którym trzymałem pliki broszur o tytułach typu Magia dla opornych, albo Jestem magiem – zapytaj mnie jak, stał krzywo oparty o ścianę, a broszury były rozrzucone po całej powierzchni i na podłodze. Wyczuwałem lekki odór przypalonej kawy – musiałem chyba zostawić włączony ekspres. No, nieźle... Biurko pokrywała pleśniopodobna powłoka papierów, kilka szuflad na akta było wysuniętych, a poukładane w nich teczki stały bokiem. Wentylator sufitowy rzęził i stękał przy każdym obrocie.

Ktoś wyraźnie próbował tu posprzątać. Poczta leżała równo ułożona w trzech plikach, a oba metalowe kosze na śmieci wydawały się podejrzanie puste. No jasne, Billy i kompani.

A w ruinach mojego biura stała kobieta dysponująca tego rodzaju urodą, która skłania mężczyzn, aby mordowali przyjaciół i wszczynali wojny. Stała przy moim biurku, zwrócona twarzą w stronę drzwi i ze skrzyżowanymi ramionami. Odchylając biodra lekko w bok, spoglądała ze sceptyczną miną. Miała białe włosy – nie platynowe ani jasnoblond, tylko białe jak śnieg, białe jak najlepszy marmur, spięte tak, by odsłaniać linię smukłej szyi. Nie mam pojęcia, jak przy takich włosach jej skóra zdołała wyglądać blado, ale tak właśnie było. Wargi miały barwę zmrożonej morwy, niemal szokującą na tej gładkiej pięknej twarzy. Lekko skośne oczy były w kolorze głębokiej zieleni z błękitnym odcieniem, co odkryłem, kiedy przechyliła głowę i przyjrzała mi się z uwagą. Nie była stara, nie była młoda, w ogóle nie była jakakolwiek. Tylko oszałamiająca.

Próbowałem powstrzymać szczękę od uderzenia o podłogę, więc zmusiłem mózg, żeby zajął się czymkolwiek, rozpoczynając od oceny jej garderoby. Miała na sobie grafitową garsonkę o nienagannym kroju, spódnica ukazywała nogi akurat na tyle, by trudno było nie patrzeć, a ciemne buty miały szpilki na tyle wysokie, żeby człowiekowi przychodziły do głowy różne myśli. Pod żakietem miała cielistą bluzkę z dekoltem w szpic. Dekolt sięgał tak głęboko, że chciałbym go widzieć kiedy brała wdech. Opale w srebrze błyszczały w jej uszach i migotały na szyi całą gamą kolorów, której nie spodziewałbym się po tych kamieniach – zbyt wiele szkarłatów, fioletów i głębokich błękitów. Lakier na jej paznokciach w jakiś sposób dawał ten sam połysk. Pochwyciłem zapach jej perfum: coś dzikiego, głębokiego, ciężkiego i słodkiego jak orchidee. Serce mi przyśpieszyło, a ta napędzana testosteronem część mózgu pożałowała, że nie zdążyłem się wykąpać. Albo ogolić. Dobrze przynajmniej, że nie miałem na sobie dresu.

Wykrzywiła wargi w lekkim uśmieszku, uniosła brew i, milcząc, pozwalała mi się gapić. Jedno było pewne – taka kobieta musi mieć pieniądze. Mnóstwo pieniędzy, które mógłbym wykorzystać, żeby zapłacić czynsz, kupić coś do jedzenia, może nawet trochę zaszaleć i wynająć taczki, by lepiej posprzątać mieszkanie. Zawahałem się tylko na moment, niepewny, czy prawdziwy mag z Białej Rady powinien interesować się gotówką. Szybko jednak podjąłem decyzję. Kosmiczne siły mogą się wypchać, kiedy muszę zapłacić czynsz.

– Ehm... Pani Sommerset, jak przypuszczam – wykrztusiłem w końcu. Nikt nie potrafi być tak wytworny jak ja. Jeśli się postaram, może uda mi się jeszcze o coś przewrócić, żeby dopełnić obrazu. – Jestem Harry Dresden.

– Wydaje się, że jest pan spóźniony – odparła. Miała głos pasujący do stroju: głęboki, sugestywny, dostojny. Mówiła po angielsku z akcentem, którego nie potrafiłem zidentyfikować. Może europejskim. A na pewno interesującym. – Pański asystent poinformował mnie, kiedy powinnam się zjawić. Nie lubię czekać, dlatego pozwoliłam sobie wejść. – Zerknęła na biurko i znowu na mnie. – I chyba trochę tego żałuję.

– No tak... Nie wiedziałem, że pani przyjdzie aż do... – Rozejrzałem się po biurze zniechęcony i zamknąłem za sobą drzwi. – Wiem, że wygląda to dość nieprofesjonalnie.

– Istotnie.

Podszedłem do jednego z krzeseł dla klientów, stojących przed biurkiem, i oczyściłem je pośpiesznie.

– Proszę usiąść. Może kawy albo coś innego?

– Brzmi to mało higienicznie. Czemu miałabym ryzykować? – Usiadła na samym brzegu krzesła, prostując plecy.

Obszedłem biurko, a ona śledziła mnie wzrokiem – był niczym chłodny, lecz wyczuwalny ciężar na moich ramionach. Usiadłem za biurkiem.

– Czy jest pani osobą, która często ryzykuje?

– Wolę się zabezpieczać – mruknęła. – Weźmy na przykład pana, panie Dresden. Przyszłam tu dzisiaj, aby zdecydować, czy powinnam zaryzykować, licząc na pana umiejętności. – Przerwała na chwilę, po czym dodała: – Jak dotąd wywarł pan na mnie nie całkiem doskonałe wrażenie.

Oparłem łokcie o blat i złożyłem palce w piramidkę.

– Tak. Wiem, że to wszystko powoduje, że wyglądam na...

– Na człowieka zdesperowanego – podpowiedziała. – Kogoś, kto najwyraźniej jest obsesyjnie zajęty innymi sprawami. – Skinęła głową w stronę pliku listów. – Kogoś, kto wkrótce straci biuro, jeśli nie spłaci długów. Myślę, że potrzebuje pan pracy. – Wstała. – A jeśli nie zdradza pan umiejętności zadbania o tak drobne sprawy, wątpię, czy mi się pan na coś przyda.

– Proszę zaczekać – powiedziałem, również wstając. – Proszę. Chciałbym przynajmniej pani wysłuchać. Jeśli się okaże, że mógłbym pani pomóc...

Wysunęła podbródek i natychmiast mi przerwała:

– Ale na tym polega problem, prawda? Pytanie, czy ja uważam, że może mi pan pomóc. Na razie nie pokazał pan niczego, co pozwoliłoby mi nabrać takiego przekonania. – Urwała i usiadła z powrotem. – A jednak...

Ja również ponownie usiadłem.

– Jednak?

– Słyszałam różne rzeczy, panie Dresden, o ludziach z pańskimi zdolnościami. O umiejętności spoglądania w oczy.

Przechyliłem głowę.

– Nie nazwałbym tego umiejętnością. To po prostu się zdarza.

– A jednak potrafi pan zajrzeć do czyjegoś wnętrza. Nazywa to pan spojrzeniem w duszę, prawda?

Kiwnąłem głową i zacząłem dodawać w myślach mnóstwo drobnych elementów i faktów.

– Owszem.

– Ujawniając ich prawdziwą naturę? Odkrywając prawdę o osobie, na którą pan patrzy?

– A oni widzą też mnie. Tak.

Uśmiechnęła się chłodno i pięknie.

– Więc spójrzmy na siebie, panie Dresden, pan i ja. Wtedy się dowiem, czy będzie pan dla mnie użyteczny. Z pewnością nie będzie mnie to nic kosztowało.

– Nie byłbym tego pewien. To jedna z takich rzeczy, które w człowieku zostają.

Jak blizna po wyrostku robaczkowym albo łysina. Kiedy człowiek spojrzy w czyjąś duszę, już tego nie zapomni. Nigdy. Nie podobał mi się kierunek, w jakim zmierzała ta rozmowa.

– Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.

– Ale dlaczego nie? – naciskała. – To nie potrwa długo. Prawda, panie Dresden?

– Naprawdę nie na tym polega problem.

Zacisnęła wargi w wąską linię.

– Rozumiem. A zatem bardzo przepraszam...

Tym razem to ja jej przerwałem.

– Pani Sommerset, popełniła pani błąd w ocenie.

Oczy jej zamigotały, na moment ukazując gniew, zimny i odległy.

– Tak?

Kiwnąłem głową. Otworzyłem szufladę biurka i wyciągnąłem plik kartek.

– Ostatnio miałem trudny okres.

– Nie ma pan pojęcia, jak mało mnie to obchodzi.

Wyjąłem pióro, zdjąłem nasadkę i położyłem obok pliku kartek.

– Aha. Więc przychodzi pani tutaj, bogata i piękna, niemal zbyt dobra, żeby była prawdziwa.

– I? – zapytała.

– Zbyt dobra, żeby była prawdziwa – powtórzyłem.

Wyjąłem z szuflady biurka rewolwer kaliber .44, wymierzyłem w nią i odciągnąłem kurek.

– Może mnie pani nazwać szaleńcem, ale ostatnio myślę sobie, że jeśli coś jest zbyt dobre, aby było prawdziwe, to pewnie nie jest. Proszę położyć ręce na biurku.

Uniosła brwi. Przepiękne oczy otworzyły się szerzej, na tyle, by odsłonić białka. Poruszyła rękami, przełykając przy tym ślinę, i położyła obie dłonie na blacie.

– Co pan chce osiągnąć? – spytała.

– Testuję pewną teorię. – Zarówno wzrok, jak i lufę rewolweru trzymałem wymierzone w nią. Otworzyłem kolejną szufladę. – Widzi pani, ostatnio miewam nieprzyjemnych gości, a to sprawiło, że zaczynam przewidywać, jakich kłopotów mogę się spodziewać. I chyba panią rozpracowałem.

– Nie wiem o czym pan mówi, panie Dresden, ale jestem pewna...

– Proszę zaczekać. – Pogrzebałem jeszcze chwilę w szufladzie i znalazłem to, co było mi potrzebne. Wyjąłem zwykły stary gwóźdź z prostego żelaza i położyłem na blacie.

– Co to takiego?

– Papierek lakmusowy – odparłem, potem pstryknąłem lekko gwóźdź jednym palcem. Potoczył się po powierzchni blatu w stronę jej idealnie wymanikirowanych palców.

Poruszyła się dopiero ułamek sekundy przed dotknięciem, ale wtedy aż rozmyła się od szybkości i wylądowała dwa kroki od mojego biurka, za przewróconym krzesłem, na którym przed chwilą siedziała. Gwóźdź stoczył się z blatu i brzdęknął, upadając na podłogę.

– Żelazo – powiedziałem. – Zimne żelazo. Elfy tego nie lubią.

Wszelki wyraz zniknął z jej twarzy. Przed chwilą była to arogancka wzgarda, dumna wyniosłość i ślepa pewność siebie. Te jednak rozpłynęły się, pozostawiając jej twarz zimną, piękną, odległą i pozbawioną wszelkich uczuć, wszystkiego, co można by uznać za ludzkie.

– Układ z moją chrzestną matką obowiązuje jeszcze przez kilka miesięcy – powiedziałem. – Miała mnie zostawić w spokoju przez rok i dzień. Tak się umówiliśmy. Jeżeli teraz próbuje się jakoś z tego wykręcić, to trochę się zdenerwuję.

Przyglądała mi się w milczeniu jeszcze przez kilka długich chwil. Naprawdę aż przykro było patrzeć na twarz tak piękną i tak całkowicie obcą, jakby za tymi rysami kryło się coś, co miało ze mną niewiele wspólnego i nie starało się nawet czegokolwiek zrozumieć. Ta gładka maska sprawiła, że poczułem ucisk w krtani. Musiałem się skupić, aby pistolet w mojej dłoni nie zadrżał. Wtedy zrobiła coś, co sprawiło, że stała się jeszcze bardziej obca i jeszcze bardziej przerażająca.

Uśmiechnęła się. Wolno i okrutnie niczym zębaty nóż. A kiedy się odezwała, jej głos brzmiał równie pięknie jak poprzednio, lecz był pusty, spokojny i budził strach. Mówiła i miałem ochotę pochylić się w jej stronę, by lepiej zrozumieć.

– Sprytnie – mruknęła. – Dobrze. Nie aż tak rozproszony, by nie myśleć. Tego właśnie potrzebuję.

Zimny dreszcz przebiegł mi po karku.

– Nie chcę kłopotów. Po prostu odejdź i oboje możemy udawać, że nic się nie stało.

– Ale się stało – szepnęła, a dźwięk jej głosu sprawił, że w biurze zrobiło się chłodniej. – Przejrzałeś tę zasłonę. Dowiodłeś tym swojej wartości. Jak tego dokonałeś?

– Ładunek elektrostatyczny na klamce – odparłem. – Drzwi powinny być zamknięte. Nie powinnaś być w stanie się tu dostać. Więc jakoś musiałaś się przebić i raczej omijałaś moje pytania, zamiast na nie odpowiedzieć.

Kiwnęła głową, wciąż się uśmiechając.

– Mów dalej.

– Nie masz torebki. Niewiele kobiet chodzi w garsonkach po trzy tysiące i nie nosi torebek.

– Hmm – mruknęła. – Tak. Idealnie się pan nada, panie Dresden.

– Nie wiem o czym mówisz – odparłem. – I nie chcę mieć nic wspólnego z elfami.

– Nie lubię, kiedy tak się do mnie mówi, panie Dresden.

– Musisz to jakoś znieść. Wyjdź z mojego biura.

– Powinien pan wiedzieć, panie Dresden, że moja rasa, od wielkich po małe, zmuszona jest mówić prawdę.

– To nie utrudnia wam oszustwa.

Oczy jej zamigotały i zobaczyłem jak zmieniają się źrenice: od typowych dla śmiertelników okrągłych otworków do podłużnych kocich szczelin. Już kociooka, przyglądała mi się bez mrugnięcia.

– Jeszcze nie przemówiłam. Zamierzam zaryzykować. I zamierzam postawić na pana.

– Tak? A co?

– Wymagam pańskich usług. Ukradziono coś cennego i chciałabym, żeby pan to odzyskał.

– Może podsumujmy – powiedziałem. – Chcesz, żebym odzyskał dla ciebie skradziony towar.

– Nie dla mnie – mruknęła. – Dla prawowitych właścicieli. Chcę, żeby pan wykrył i schwytał złodzieja, i żeby mnie pan oczyścił.

– Sama się tym zajmij – odparłem.

– W tej sprawie nie mogę działać całkiem sama – odparła cicho. – Dlatego wybrałam pana, żeby był pan moim emisariuszem. Agentem.

Zaśmiałem się. A to przywołało gniew na jej idealnie blade rysy. Gniew, zimny i straszny, błysnął w jej oczach i niemal zmroził śmiech w mojej krtani.

– Nie wydaje mi się – powiedziałem głośno. – Nie zawieram już żadnych umów z waszym ludem. Nawet nie wiem kim jesteś.

– Drogie dziecko – mruknęła z tonem groźby w głosie. – Ten układ został już zawarty. W zamian za swoją moc oddałeś swoje życie, swoją fortunę i swoją przyszłość.

– Tak. Ale układ był z moją matką chrzestną. I wciąż jest kwestionowany.

– Już nie – odparła. – Nawet w świecie śmiertelników istnieje koncepcja długów przechodzących z rąk do rąk. Handel długami, prawda?

Poczułem lód w brzuchu.

– O czym ty mówisz?

Uniosła wargi, ukazując zęby, ostre i białe. To nie był uśmiech.

– Twój dług, śmiertelne dziecko, został sprzedany. I ja go kupiłam. Jesteś mój. Pomożesz mi w tej sprawie.

Odłożyłem pistolet i otworzyłem górną szufladę. Wyjąłem nóż do listów – taki typowy model, płaskie ostrze i jakby spiralny uchwyt.

– Mylisz się – stwierdziłem, a ton wyparcia był aż nadto czytelny w głosie, nawet dla mnie. – Moja matka chrzestna nigdy by tego nie zrobiła. Podejrzewam, że chcesz mnie oszukać.

Uśmiechnęła się, oczy jej błyszczały.

– A zatem pozwól, że przekonam cię, że mówię prawdę.

Moja lewa dłoń uderzyła o blat. Patrzyłem zdumiony, kiedy prawa chwyciła otwieracz do listów, jak w filmie grozy. W panice usiłowałem powstrzymać tę rękę, rzucić nóż, ale mięśnie pracowały automatycznie, jakby należały do kogoś innego.

– Czekaj! – krzyknąłem.

Przyglądała mi się, chłodna i zaciekawiona.

Wbiłem nóż do listów w grzbiet dłoni, mocno. Biurko jest dosyć tanie, więc stalowy szpic łatwo przekłuł ciało między kciukiem a palcem wskazującym, i wbił się w drewno, przybijając mnie do blatu. Ból pomknął wzdłuż ramienia, a z rany popłynęła krew. Próbowałem z tym walczyć, ale wpadłem w panikę; nie byłem w stanie zapanować nad organizmem. Z ust wymknął mi się jęk. Chciałem wyrwać nóż, wyciągnąć go z dłoni, ale ręka skręciła się tylko i zgięła go w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara.

Ból był straszny. Nie byłem nawet w stanie nabrać tchu, żeby krzyknąć.

Dopiero ta kobieta, ta elfka, wyciągnęła rękę i odgięła moje palce, a potem zdecydowanym gestem wyjęła ostrze i rzuciła na zalane krwią biurko.

– Magu, wiesz to równie dobrze jak ja. Gdybyś nie był ze mną związany, nie miałabym nad tobą takiej władzy.

W tej chwili byłem świadomy tylko bólu w dłoni, ale jakaś przytomniejsza część umysłu zdawała sobie sprawę, że to prawda. Elfy nie mogą tak po prostu udawać władców marionetek. Trzeba im na to pozwolić. Mojej chrzestnej matce Lei pozwoliłem na to wiele lat temu, kiedy byłem młodszy i głupszy. W zeszłym roku udało mi się wywalczyć pewne ustępstwo, wymusić zawieszenie działań, co powinno mnie chronić przez rok i dzień.

Jednakże teraz przekazała cugle komuś innemu. Komuś, kogo ten układ już nie dotyczył.

Spojrzałem na nią. Ból i nagły gniew zmieniły mój głos w niski chrapliwy warkot.

– Kim jesteś?

Kobieta przejechała lśniącym paznokciem przez plamę krwi na biurku. Uniosła palec do warg i dotknęła go językiem. Uśmiechnęła się wolniej, bardziej zmysłowo, ale równie obco.

– Mam wiele imion – szepnęła. – Ale ty możesz mnie nazywać Mab. Królową powietrza i ciemności. Władczynią Zimowego Dworu Sidhe.

Rycerz lata

Подняться наверх