Читать книгу Rycerz lata - Jim Butcher - Страница 9

Rozdział trzeci

Оглавление

Żołądek podjechał mi do gardła.

Królowa elfów.

Królowa elfów stała w moim biurze. Patrzyłem na królową elfów. Rozmawiałem z królową elfów.

A ona trzymała mnie za gardło.

No, świetnie. A już myślałem, że moje życie i tak jest w stanie krytycznym.

Strach czasem dosłownie wydaje się lodowatą wodą. Może być uczuciem chłodu, które się przełyka, które spływa po krtani i rozprzestrzenia się po klatce piersiowej. Odbiera oddech, zmusza serce do wysiłku, choć nie ma ku temu powodu, a potem rozlewa się na brzuch i biodra, zostawiając za sobą drżenie. Potem kieruje się do ud i kolan (czasami z krępującym przystankiem po drodze) odbierając siłę mięśniom prążkowanym, które sądzą, że człowiek powinien je wykorzystać i uciekać ile sił w nogach.

Przełknąłem ten strach, wciąż patrząc na zabójczo piękną elfkę po drugiej stronie biurka.

To rozbawiło Mab.

– Tak – mruknęła. – Dość mądry, żeby się bać. Rozumiem to, przynajmniej częściowo. Jakie to uczucie, wiedzieć to, co ty wiesz, dziecko?

Mój głos zabrzmiał niepewnie i ciszej, niż planowałem.

– Mniej więcej takie, jakiego doznaje Tokio, kiedy Godzilla wychodzi na brzeg.

Mab przechyliła głowę, spoglądając z tym samym uśmiechem. Może nie złapała odniesienia. A może nie spodobało się jej porównanie do trzydziestometrowego jaszczura. A może właśnie się podobało. To znaczy, skąd niby miałem wiedzieć? Mam dostatecznie dużo kłopotów, odgadując, o co chodzi ludzkim kobietom.

Unikałem wzroku Mab. Nie obawiałem się już spojrzenia w duszę – żeby nastąpiło, obie strony muszą ją mieć. Ale wiele może się wydarzyć, jeśli kontakt wzrokowy trwa zbyt długo – to przenosi wszelkiego rodzaju emocje i odczucia. Wpatrywałem się więc w podbródek Mab, dłoń płonęła mi bólem i milczałem, bo byłem przerażony.

Nienawidzę się bać. Nienawidzę tego bardziej niż czegokolwiek na świecie. Nienawidzę tego poczucia bezradności. I nienawidzę, kiedy ktoś się nade mną znęca, a Mab równie dobrze mogłaby trzymać mnie za gardło i żądać, bym jej oddał swoje drobne na drugie śniadanie.

Królowa elfów to złe wieści. Bardzo złe wieści. To jakby wezwać jakiegoś brodatego starego boga albo stanąć przeciwko Białej Radzie. Miałem nikłą szansę, że spotkam kiedykolwiek kogoś, kto ma tyle czystej mocy, co Mab. Mógłbym starać się wymierzyć jej jakiś magiczny cios, próbować jakoś ją unieszkodliwić, ale nawet gdybyśmy zaczynali z równej pozycji, wątpię, czy choć zmierzwiłbym jej włosy. Ona natomiast trzymała mnie na uwięzi, na magicznym łączu. Mogła nim przerzucić przez moje osłony właściwie cokolwiek, a ja nie mógłbym na to nic poradzić.

Tacy przeciwnicy doprowadzają mnie do szału, a znany jestem z tego, że w chwilach gniewu popełniam różne głupstwa.

– Odpuść sobie – powiedziałem ze złością. – Nie dogadamy się. Kończmy tę sprawę i załatw mnie. Zamknij drzwi, wychodząc.

Moja reakcja jej nie poruszyła. Skrzyżowała ręce i wymruczała:

– Cóż za gniew. Cóż za ogień. Tak. Zeszłej jesieni widziałam, jak udało ci się doprowadzić do pata ze swoją chrzestną matką, Leanansidhe. Ilu śmiertelnych dokonałoby tak wiele? Śmiały. Bezczelny. Podziwiam taką siłę, magu. Potrzebuję takiej siły.

Na ślepo szukałem na biurku, aż trafiłem na pudełko chusteczek higienicznych i zacząłem opakowywać ranę cienką bibułką.

– Naprawdę nic mnie nie obchodzi, czego potrzebujesz – powiedziałem. – Nie mam zamiaru być twoim emisariuszem czy kimkolwiek. Chyba że zechcesz mnie zmusić, a wtedy wątpię, czy się na coś przydam. Więc rób, cokolwiek masz zamiar zrobić, i wynoś się z mojego biura.

– Ale powinno to pana obchodzić, panie Dresden – odparła Mab. – Albowiem bezpośrednio to pana dotyczy. Wykupiłam pański dług, żeby złożyć pewną ofertę. Dam panu szansę na uwolnienie się od zobowiązań.

– Tak, akurat. Daruj sobie. Mnie to nie interesuje.

– Możesz mi dać tę przysługę, magu, albo mogą mi dać ciebie. Na kolację. Nie chciałbyś być wolny?

Spojrzałem na nią podejrzliwie, a w moim umyśle tańczyły wizje mojej osoby na stole, przypieczonej i z jabłkiem w ustach.

– Co masz na myśli, mówiąc: „wolny”?

– Wolny – powiedziała, owijając wokół tego słowa swe wargi barwy mrożonych jagód, tak że musiałem to zauważyć. – Wolny od wpływów sidhe, od zobowiązań względem Leanansidhe, a teraz względem mnie.

– I cała sprawa będzie zapomniana, a my pójdziemy każde swoją drogą?

– Dokładnie tak.

Zerknąłem na swoją zranioną dłoń i zmarszczyłem brwi.

– Nie sądziłem, że cenisz koncepcję wolności.

– Nie powinieneś zbyt wiele zakładać, magu. Podziwiam wolność. Pragnie jej każdy, kto jej nie ma.

Odetchnąłem głęboko i usiłowałem spowolnić tempo uderzeń serca. Nie mogłem pozwolić, by rządziły mną strach albo gniew. Instynkt krzyczał, aby skoczyć po pistolet i przynajmniej próbować walczyć, ale musiałem myśleć jasno. To jedyny sposób, żeby uwolnić się od elfa.

Oferta Mab była poważna. Wyczuwałem to w sensie tak pierwotnym, tak wewnętrznym, że nie pozostawiał miejsca na wątpliwości. Uwolni mnie, jeśli przystanę na jej propozycję. Oczywiście, cena może być zbyt wysoka. Jeszcze do tego nie doszliśmy. Zresztą, elfy mają sposoby, by każda następna umowa wciągała człowieka głębiej w bagno zamiast na suchy teren. Całkiem jak firmy od kart kredytowych albo ci od kredytów studenckich. To jest dopiero przykład czystego zła.

Czułem, jak Mab przygląda mi się niczym kot Sylwester ptaszkowi Tweetie. Ta myśl trochę mnie pocieszyła. Tak ogólnie rzecz biorąc, zawsze w końcu to Tweetie potrafi skopać Sylwestrowi tyłek.

– No dobra – rzuciłem. – Słucham.

– Trzy zlecenia – oznajmiła Mab, wystawiając trzy palce jako pomoc wizualną. – Od czasu do czasu poproszę cię o coś. Kiedy spełnisz trzy takie prośby, twoje długi wobec mnie będą wyrównane.

Przez chwilę w biurze panowała cisza. Zamrugałem.

– I jak? To wszystko?

Mab skinęła głową.

– Dowolne trzy zadania? Trzy prośby?

Znowu skinęła.

– Tak po prostu? Znaczy, mówisz to tak, jakbym mógł trzykrotnie podać ci sól i byłoby po wszystkim.

Błękitno-zielone oczy, jak lód z lodowca, wpatrywały się bez mrugnięcia w moją twarz.

– Zgadzasz się?

Otarłem wargi, rozważając to wszystko. Umowa wydawała się prosta jak na tego typu sprawę. Czasami bywają skomplikowane, z kontraktami i całą resztą. Mab zaproponowała mi świetny pakiet: słodki, gładki i elegancki jak cukierki na Halloween.

Co oznaczało, że byłbym idiotą, gdybym nie sprawdził, czy nie ma w nim ukrytych żyletek albo cyjanku.

– Ja decyduję, które prośby spełniam, a które odrzucam?

– Jeśli chcesz.

– A jeśli odmówię, to nie narażę się na żaden odwet czy karę z twojej strony.

Przechyliła głowę i zamrugała.

– Zgoda. Ty, a nie ja, decydujesz, które zlecenie wypełnisz.

Zatem znalazłem przynajmniej jedną minę.

– I nie będzie dalszej sprzedaży mojego długu, ani nie wezwiesz swoich sługusów, żeby prześladowali mnie i dręczyli w zastępstwie. Sprawa jest między nami.

Roześmiała się. Brzmiało to wesoło, czysto i pięknie jak dzwonki – gdyby ktoś je przycisnął do moich zębów, póki jeszcze brzęczały...

– Jak twoja chrzestna matka. To hańba dać się dwukrotnie oszukać, co? Zgoda.

Oblizałem wargi, zastanawiając się szybko. Czy zostawiłem jej jakieś inne możliwości? Czy może mnie załatwić w jakiś inny sposób?

– A więc, magu? – spytała Mab. – Układ stoi?

Dałem sobie sekundę, by pomarzyć o tym, żebym był mniej zmęczony. Albo mniej obolały. Zdarzenia tego dnia i nadchodzące wieczorne spotkanie Rady nie pozostawiły mojego umysłu w mistrzowskiej formie negocjacyjnej. Ale jedno wiedziałem na pewno: jeśli nie wyrwę się z więzów Mab, będę martwy, albo nawet gorzej niż martwy, i to wkrótce. Lepiej działać i się pomylić, niż nie działać i zostać od niechcenia zmiażdżonym.

– No dobrze – odparłem. – Umowa stoi.

Kiedy tylko wymówiłem te słowa, lekki dreszcz przebiegł mi po karku i wzdłuż kręgosłupa. W zranionej dłoni poczułem nagłe uderzenie bólu.

Mab przymknęła oczy, uśmiechając się ciemnymi wargami jak kot, i odchyliła głowę.

– Dobrze. Tak.

Znacie ten wyraz twarzy Wilusia Kojota, kiedy w pełnym biegu wypada poza krawędź urwiska i potem uświadamia sobie, co zrobił? Nie patrzy w dół, ale sprawdza palcem u nogi i właśnie wtedy, tuż przed upadkiem, na jego twarzy pojawia się śmiertelne przerażenie.

Tak właśnie musiałem wyglądać. I tak się czułem, ale nie było na to rady. Może jeśli się nie zatrzymam, aby poszukać gruntu pod stopami, zdołam biec w nieskończoność... Odwróciłem wzrok od Mab i usiłowałem jak najlepiej opatrzyć dłoń. Wciąż pulsowała boleśnie, a dezynfekcja rany na pewno zaboli o wiele bardziej. Chociaż chyba nie będą konieczne szwy. Przynajmniej tyle...

Brązowa koperta upadła na blat biurka. Uniosłem głowę i ujrzałem, jak Mab wciąga rękawiczki.

– Co to takiego? – spytałem.

– Moja prośba. Wewnątrz znajdziesz szczegóły śmierci pewnego człowieka. Chcę, żebyś oczyścił mnie z zarzutów, odkrywając tożsamość jego zabójcy i zwracając to, co mu skradziono.

Otworzyłem kopertę. Była w niej duża czarno-biała fotografia zwłok. Starszy mężczyzna u stóp schodów, z szyją skręconą pod ostrym kątem w stosunku do ramion. Miał kędzierzawe siwe włosy, nosił tweedową marynarkę. Do zdjęcia był przyczepiony artykuł z „Tribune” – „Miejscowy artysta ginie w nocnym wypadku”.

– Ronald Reuel – stwierdziłem, rzucając okiem na tekst. – Słyszałem o nim. Miał chyba pracownię w Bucktown.

Mab przytaknęła.

– Określany jako wizjoner amerykańskiej kultury artystycznej. Choć wydaje mi się, że dość swobodnie używają tego terminu.

– Tu piszą, że był twórcą światów wyobraźni. Pewnie teraz, kiedy nie żyje, wszyscy mówią o nim same ładne rzeczy. – Przeczytałem resztę artykułu. – Policja twierdzi, że to wypadek.

– To nie był wypadek – oznajmiła Mab.

– Skąd wiesz?

Uśmiechnęła się.

– A czemu on cię interesuje? – spytałem. – Przecież policja cię nie podejrzewa.

– Istnieją moce osądu inne niż prawo śmiertelnych. Niech ci wystarczy, że chcę, by dokonała się sprawiedliwość.

– Aha. – Zmarszczyłem czoło. – Powiedziałaś, że coś mu skradziono. Co?

– Domyślisz się.

Schowałem zdjęcie do koperty i położyłem na blacie.

– Zastanowię się.

– Przyjmiesz to zlecenie, magu – zapewniła mnie Mab.

Spojrzałem na nią spod zmrużonych powiek.

– Powiedziałem, że się zastanowię.

Jej kocie oczy zamigotały, a w uśmiechu zobaczyłem kilka drobnych i bardzo białych ząbków. Z kieszeni żakietu wyjęła ciemne okulary.

– Czy uprzejmość nie nakazuje odprowadzić klientki do drzwi?

Spojrzałem na nią ponuro, ale wstałem z fotela i podszedłem do niej. Oszałamiające perfumy królowej elfów... Ich narkotyczny zapach powodował lekki zawrót głowy. Walczyłem z tym, próbując zachować ponurą minę. Jednym gwałtownym ruchem otworzyłem przed nią drzwi.

– Nadal boli cię ręka? – spytała.

– A jak myślisz?

Mab położyła na mojej zranionej dłoni swoją dłoń w rękawiczce i nagle ukłucie ostrego gwałtownego zimna przeszyło ranę niczym zamrożony skalpel. Potem spłynęło wzdłuż ramienia prosto do serca. Odetchnąłem głęboko i poczułem, jak serce zamiera na moment, a potem z wysiłkiem wraca do dawnego rytmu. Gwałtownie wciągnąłem powietrze i zachwiałem się. Oparłem się o drzwi i tylko to uratowało mnie przed upadkiem.

– Niech to diabli – mruknąłem, starając się nie podnosić głosu. – Mieliśmy układ.

– Zgodziłam się nie karać cię za odmowę, magu. Zgodziłam się nie karać i nie prześladować cię przez zastępców. – Uśmiechnęła się. – Ale to zrobiłam ze złośliwości.

– Nie zwiększa to prawdopodobieństwa, że przyjmę tę sprawę – burknąłem.

– Przyjmiesz ją, emisariuszu – rzekła Mab. – A dziś wieczorem spodziewaj się spotkania ze swoim odpowiednikiem.

– Jakim odpowiednikiem?

– W tej sprawie jesteś emisariuszem Zimy. Lato także znalazła kogoś, żeby reprezentował jej interesy.

– Mam na dzisiaj plany – mruknąłem. – Nie przyjąłem tej sprawy.

Mab zsunęła ciemne okulary i spojrzała na mnie kocimi oczami.

– Magu, czy znasz historię o Lisie i Skorpionie?

Pokręciłem głową i odwróciłem wzrok.

– Lis i Skorpion stanęli nad potokiem – wymruczała Mab cichym słodkim głosem. – Woda płynęła szeroko. Skorpion poprosił Lisa, żeby przewiózł go na grzbiecie. „Skorpionie, ale czy mnie nie użądlisz?”, zapytał Lis. „Gdybym to zrobił”, odparł Skorpion „oznaczałoby to śmierć dla nas obu”. Lis zgodził się i Skorpion, wspiął się na jego grzbiet. Lis popłynął, ale w połowie drogi Skorpion śmiertelnie ugodził go żądłem. Lis syknął: „Głupcze, skazałeś nas obu. Dlaczego?”. „Jestem Skorpionem”, odparł Skorpion. „Taką mam naturę”.

– To już cała historia? – upewniłem się. – Lepiej nie porzucaj obecnego źródła zarobku.

Mab zaśmiała się, przywodząc tym skojarzenie aksamitnego lodu. Przeszył mnie dreszcz.

– Przyjmiesz tę sprawę, magu. Taki już jesteś. Taką masz naturę.

Odwróciła się i ruszyła korytarzem, obojętna, opanowana, chłodna. Gapiłem się na nią dobrą minutę, nim zatrzasnąłem drzwi.

Może zbyt długo siedziałem zamknięty w laboratorium, ale Spencer nie wspomina o tym, że królowa elfów ma taki świetny tyłek.

Owszem, zauważam takie rzeczy. Możecie mnie pozwać.

Rycerz lata

Подняться наверх