Читать книгу Zmiany - Jim Butcher - Страница 6

2

Оглавление

Susan pojawiła się około pierwszej w nocy.

Wróciłem do domu z pubu i udałem się prosto do swojego laboratorium w niższej piwnicy, żeby zająć się magią, która wymagała intensywnego skupienia. W ciągu kolejnych godzin przygotowałem kilka rzeczy, które mogły mi się przydać w najbliższej przyszłości. Potem wspiąłem się po schodkach do mieszkania i założyłem pierścienie energetyczne. Każdy z nich jest spleciony z trzech pojedynczych pierścieni, które zakląłem w taki sposób, by magazynowały nieco energii kinetycznej zawsze, gdy poruszam ręką. Są bardzo skuteczne, ale uznałem, że nie zaszkodzi ich doładować, więc przez pół godziny okładałem pięściami ciężki worek wiszący w kącie salonu.

Wziąłem prysznic, doprowadziłem się do porządku, przygotowałem kolację i ogólnie starałem się cały czas pozostawać w ruchu. W przeciwnym razie mogłyby mnie nawiedzić nieprzyjemne myśli, a nie byłem pewien, czybym sobie z nimi poradził.

Nawet nie brałem pod uwagę snu. Nic by z tego nie wyszło.

Nie zatrzymywałem się. Wysprzątałem kuchnię. Wykąpałem Myszka i wyszczotkowałem mu futro. Posprzątałem w salonie, sypialni, łazience. Zmieniłem żwirek w kuwecie Mistera. Wyczyściłem palenisko w kominku i rozstawiłem nowe świece, żeby oświetlić pomieszczenie.

Dopiero po dwóch godzinach uświadomiłem sobie, że chcę, by mieszkanie wyglądało ładnie na przyjście Susan. Trudno zwalczyć dawne nawyki.

Właśnie rozważałem, czy nie wykąpać Mistera (który rzucał mi nieprzychylne spojrzenia ze szczytu najwyższego regału), gdy ktoś delikatnie zapukał do drzwi.

Moje serce zabiło szybciej.

Otworzyłem drzwi i zobaczyłem Susan.

Była kobietą średniego wzrostu, czyli o około trzydziestu centymetrów niższą ode mnie. Miała smukłą i kanciastą twarz, ciemne i proste włosy oraz jeszcze ciemniejsze oczy, a jej skórę zdobiła opalenizna, mocniejsza niż kiedykolwiek. Sprawiała wrażenie szczuplejszej. Widziałem ścięgna i mięśnie pod skórą szyi, a kości policzkowe były zarysowane wyraźniej niż kiedyś. Była ubrana w czarne skórzane spodnie, czarny T-shirt i skórzaną kurtkę pasującą do spodni.

Nie postarzała się nawet o dzień.

Minęło prawie dziesięć lat, odkąd ją widziałem. To wystarczająco długo, by wygląd człowieka nieco się zmienił. Nie chodzi mi o nic drastycznego. Ot, kilka dodatkowych kilogramów, kilka nowych zmarszczek, kilka siwych włosów. Ludzie nie pozostają tacy sami. Ale Susan się nie zmieniła. Ani o jotę.

To całkiem miły skutek uboczny połowicznej przemiany w wampirzycę Czerwonego Dworu.

– Cześć – odezwała się cicho.

– Cześć – odpowiedziałem. Mogłem popatrzeć jej w oczy bez obaw, że spojrzę w jej duszę. Już kiedyś zaglądaliśmy nawzajem do swojego wnętrza.

Spuściła wzrok i wsunęła dłonie do kieszeni kurtki.

– Harry... czy mogę wejść?

Cofnąłem się o pół kroku.

– Nie wiem. Możesz?

W jej oczach rozbłysła iskra gniewu.

– Myślisz, że przeszłam na drugą stronę?

– Myślę, że znudziło mi się podejmowanie niepotrzebnego ryzyka – odparłem.

Zacisnęła usta, ale potem skinęła głową i przekroczyła próg mojego mieszkania, magiczną barierę, która otacza mój dom – wampir nie mógłby tego dokonać bez pozwolenia.

– W porządku – powiedziałem, cofając się, by zrobić jej miejsce, i zacząłem zamykać drzwi.

Wtedy zauważyłem jasnowłosego, nierzucającego się w oczy mężczyznę, który siedział na najwyższym stopniu betonowych schodów prowadzących do mojego mieszkania. Miał na sobie spodnie khaki oraz niebieską dżinsową kurtkę, spod której wyzierała kabura przypięta pod pachą. Był sojusznikiem Susan i miał na imię Martin.

– Hej, ty – odezwałem się. – Wszystkiego dobrego.

Usta Martina drgnęły i zagościło na nich dalekie echo uśmiechu.

– Wzajemnie.

Zamknąłem drzwi, a potem złośliwie je zaryglowałem, robiąc przy tym jak najwięcej hałasu.

Susan uśmiechnęła się i pokręciła głową. Przez chwilę rozglądała się po mieszkaniu i nagle zamarła, gdy z pogrążonej w ciemności kuchni dobiegło warczenie. Myszek nie wstał, a jego warczenie nie było tak dzikie, jak zdarzało się w przeszłości, ale niewątpliwie stanowiło grzeczne ostrzeżenie.

Susan znieruchomiała i przez chwilę patrzyła w stronę kuchni.

– Masz psa – powiedziała w końcu.

– Raczej on ma mnie – odrzekłem.

Susan pokiwała głową i powiodła wzrokiem po małym mieszkaniu.

– Trochę tu pozmieniałeś.

– Zombie – wyjaśniłem. – No i wilkołaki. Kilka razy wywróciły wszystko do góry nogami.

– Nigdy nie rozumiałam, dlaczego nie wyprowadzisz się z tej zatęchłej dziury.

– Zatęchłej? Dziury? To mój dom – odparłem. – Napijesz się czegoś? Coli, piwa?

– Wody.

– Jasne. Usiądź.

Cicho podeszła do jednego z foteli stojących przed kominkiem i sztywno przysiadła na krawędzi. Przyniosłem jej wodę z lodem, a dla siebie wziąłem colę. Usiadłem na drugim fotelu, prawie naprzeciwko niej, po czym otworzyłem puszkę.

– Naprawdę zostawisz Martina na zewnątrz? – spytała rozbawionym głosem.

– Oczywiście – odpowiedziałem spokojnie i upiłem łyk.

Pokiwała głową i przyłożyła krawędź szklanki do ust. Być może odrobinę wypiła.

Odczekałem tak długo, jak mogłem, może ze dwie albo trzy sekundy, zanim przerwałem grobową ciszę.

– Co nowego słychać? – spytałem swobodnie.

Przez chwilę spoglądała na mnie z ukosa ciemnymi oczami, a potem lekko zacisnęła usta.

– To będzie bolesne dla nas obojga. Miejmy to już za sobą. Nie mamy czasu na owijanie w bawełnę.

– Dobrze. Nasze dziecko? – spytałem. – Twoje i moje?

– Tak.

– Skąd wiesz?

Z jej twarzy zniknęły wszelkie emocje.

– Nie było nikogo innego, Harry. Ani od czasu tamtej nocy z tobą, ani przez ponad dwa lata wcześniej.

Jeśli kłamała, nie dawała tego po sobie poznać. Przez chwilę o tym myślałem, popijając colę.

– Powinnaś była mi o czymś takim powiedzieć.

Wypowiedziałem te słowa w miarę spokojnie. Nie wiem, jak wyglądała przy tym moja twarz. W każdym razie opalona skóra Susan pojaśniała o kilka odcieni.

– Harry – odezwała się cicho. – Wiem, że na pewno jesteś wściekły.

– Kiedy jestem wściekły, spalam różne rzeczy na popiół i dziurawię budynki – odparłem. – W tej chwili jestem o kilka kroków dalej.

– Masz do tego pełne prawo – dodała. – Ale zrobiłam to, co moim zdaniem było najlepsze dla niej. Oraz dla ciebie.

Szalejąca burza uniosła się do mojej klatki piersiowej. Mimo wszystko siedziałem nieruchomo, powoli i miarowo oddychając.

– Słucham.

Pokiwała głową i przez chwilę zbierała myśli.

– Nie wiesz, jak tam jest – powiedziała w końcu. – W Ameryce Środkowej, aż do Brazylii. Nie bez powodu w tak wielu z tych państw panuje stan bliski anarchii.

– Czerwony Dwór – odrzekłem. – Wiem.

– Znasz tylko teorię. Ale nikt z Białej Rady tam nie przebywał. Nie mieszkał tam. Nie widział, co się dzieje z ludźmi rządzonymi przez Czerwonych. – Zadrżała i skrzyżowała ręce na brzuchu. – To koszmar. Nie może im się przeciwstawić nikt poza Bractwem i kilkoma niedofinansowanymi agentami Kościoła.

W skład Bractwa Świętego Idziego wchodzili wyrzutkowie z nadprzyrodzonego świata, w tym liczne półwampiry takie jak Susan. Zaciekle nienawidzili Czerwonego Dworu i robili wszystko, co w ich mocy, by przy każdej okazji mieszać wampirom szyki. Formowali komórki, wybierali cele, szkolili rekrutów, podkładali bomby i finansowali swoją działalność za pomocą setki podejrzanych interesów. Mówiąc w skrócie, byli terrorystami – bystrymi i szybkimi, ponieważ zmuszały ich do tego okoliczności.

– Reszta świata to też nie Disneyland – odrzekłem cicho. – Doświadczyłem wielu koszmarów podczas wojny. Więcej, niż powinienem.

– Nie próbuję umniejszać dokonań Rady – odparła. – Po prostu tłumaczę ci, z czym wtedy musiałam mieć do czynienia. Grupy uderzeniowe Bractwa rzadko spędzają dwie noce w tym samym łóżku. Stale jesteśmy w ruchu. Cały czas coś planujemy albo przed czymś uciekamy. To nie miejsce dla dziecka.

– Gdyby tylko był ktoś, kto ma dom i stały dochód, u kogo mogłaby zostać – powiedziałem.

Spojrzenie Susan stężało.

– Ilu ludzi przy tobie zginęło, Harry? Ilu zostało rannych? – Przeczesała palcami włosy. – Na litość boską. Sam przyznałeś, że twoje mieszkanie zostało zaatakowane. Byłoby łatwiej, gdybyś musiał opiekować się niemowlakiem?

– Pewnie nigdy się nie dowiemy – odparłem.

– Ja to wiem. – Jej głos aż kipiał od emocji. – Boże, sądzisz, że nie chciałam być częścią jej życia? Co noc płaczę przed zaśnięciem, jeśli w ogóle udaje mi się zasnąć. Ale nie mogłam jej dać niczego poza wieczną ucieczką. A ty nie mogłeś jej dać niczego poza wiecznym oblężeniem.

Wbiłem w nią wzrok.

Ale nic nie odpowiedziałem.

– Dlatego podjęłam jedyną możliwą decyzję. Znalazłam dla niej inny dom. Daleko od wojny, by mogła wieść spokojne życie u boku kochającej rodziny.

– I nigdy mi o tym nie powiedziałaś.

– Gdyby Czerwony Dwór dowiedział się o mojej córce, wykorzystałby ją przeciwko mnie. Koniec kropka. Jako narzędzie nacisku albo dla zemsty. Im mniej osób o niej wiedziało, tym była bezpieczniejsza. Nie powiedziałam ci, chociaż wiedziałam, że to nie w porządku. Chociaż wiedziałam, że wpadniesz w szał, ze względu na twoje własne dzieciństwo. – Nachyliła się, kierując na mnie rozgorączkowane spojrzenie. – Zrobiłabym nawet coś tysiąckrotnie gorszego, byle ją ochronić.

Napiłem się coli.

– A więc trzymałaś ją z dala ode mnie, żeby była bezpieczniejsza – odrzekłem. – Oddałaś ją na wychowanie obcym ludziom, żeby była bezpieczniejsza. – Szalejąca we mnie burza coraz bardziej zbliżała się do powierzchni, naznaczając mój głos echem wściekłego wycia. – Z jakim skutkiem?

Oczy Susan zapłonęły. Na jej skórze pojawiły się czerwone zawijasy plemiennych wzorów, niczym tatuaże wykonane znikającym tuszem, tylko o odwrotnym działaniu. W Bractwie pełniły rolę pierścienia nastroju. Pokrywały połowę jej twarzy i szyję.

– Wrogowie przeniknęli do Bractwa – oznajmiła surowym tonem. – Księżna Arianna z Czerwonego Dworu jakimś sposobem dowiedziała się o mojej córce i doprowadziła do jej uprowadzenia. Wiesz, kim ona jest?

– Tak. – Próbowałem zignorować to, że na wspomnienie jej imienia krew ścięła mi się w żyłach. – To wdowa po księciu Ortedze. Poprzysięgła mi zemstę... i kiedyś próbowała kupić mnie na eBayu.

Susan zamrugała.

– Jak to...? Zresztą nieważne. Nasze źródła w Czerwonym Dworze donoszą, że planuje coś szczególnego dla Maggie. Musimy ją odzyskać.

Znów powoli zaczerpnąłem tchu i na chwilę zamknąłem oczy.

– Maggie, tak?

– Po twojej matce – wyszeptała Susan. – Margaret Angelica. – Usłyszałem, że grzebie w kieszeniach. – Proszę.

Otworzyłem oczy i popatrzyłem na małe zdjęcie portretowe ciemnookiego dziecka, może pięcioletniego. Dziewczynka była ubrana w różową sukienkę, miała fioletowe wstążki w ciemnych włosach i szeroki, zaraźliwy uśmiech. Jakaś spokojna, zdystansowana cząstka mojego umysłu zapamiętała tę twarz, na wypadek gdybym później musiał ją rozpoznać. Reszta bała się dłużej patrzeć na zdjęcie i myśleć o nim jako o czymś więcej niż papier i tusz.

– Zrobiono je dwa lata temu – cicho wyjaśniła Susan. – Ale nie mam nowszego. – Przygryzła wargę i podała mi zdjęcie.

– Zatrzymaj je – szepnąłem, a ona je schowała. Czerwone wzory powoli znikały z jej skóry. Potarłem oczy. – Na razie zapomnimy o twojej decyzji, by wymazać mnie z jej życia – dodałem. – Roztrząsanie tego w niczym nam nie pomoże, a damy jej największą szansę, jeśli będziemy pracować razem. Zgoda?

Susan pokiwała głową.

Kolejne słowa wycedziłem przez zęby.

– Ale nie zapomniałem. Nigdy nie zapomnę. Później rozliczymy ten rachunek. Zrozumiałaś?

– Tak – szepnęła. Popatrzyła na mnie dużymi, lśniącymi oczami. – Nigdy nie chciałam cię skrzywdzić. Ani jej. Po prostu...

– Nie – przerwałem jej. – Teraz już na to za późno. Tracimy czas, którego nie mamy.

Susan gwałtownie odwróciła się w stronę kominka i zamknęła oczy. Kiedy znów je otworzyła, już panowała nad sobą.

– Dobrze – odrzekła. – Jeśli chodzi o dalsze kroki, mamy kilka możliwości.

– Na przykład?

– Dyplomacja. Słyszałam wiele opowieści o tobie. Połowa z nich zapewne nie jest prawdziwa, ale wiem, że kilka osób ma wobec ciebie dług wdzięczności. Jeśli wystarczająco wielu członków Przymierza podniesie głos, być może odzyskamy ją bez zamieszania.

Parsknąłem.

– Albo?

– Zaproponujemy Czerwonemu Królowi okup za życie dziecka. Ta sprawa nie dotyczy go osobiście, a król przewyższa rangą Ariannę. Jeśli go odpowiednio przekupimy, będą musieli puścić Maggie.

– Prawdopodobnie z dachu budynku – mruknąłem.

Susan patrzyła na mnie niewzruszonym wzrokiem.

– Co według ciebie powinniśmy zrobić?

Poczułem, że moje usta układają się w grymas, który zapewne nie przypominał uśmiechu. Burza zatrzymała się w okolicach serca, a wijące się macki jej furii sięgały do mojego gardła. Minęło dobre dziesięć sekund, zanim mogłem się odezwać, a nawet wtedy mój głos zabrzmiał jak warczenie.

– Zrobić? Czerwoni porwali naszą córeczkę. Przecież nie będziemy im za to płacić.

Straszliwy głód zapłonął w oczach Susan, gdy usłyszała mój głos.

– Znajdziemy Maggie – ciągnąłem. – Odbierzemy ją. Zabijemy każdego, kto stanie nam na drodze.

Susan zadrżała i łzy napłynęły jej do oczu. Pochyliła głowę i cicho jęknęła. Potem delikatnie dotknęła mojej lewej dłoni, którą wciąż pokrywały powoli blaknące blizny po oparzeniach. Popatrzyła na nie i skrzywiła się, po czym zaczęła cofać dłoń.

Chwyciłem jej palce i mocno ścisnąłem, a wtedy ona odwzajemniła mój gest. Przez chwilę w milczeniu trzymaliśmy się za ręce.

– Dziękuję – szepnęła. Jej dłoń drżała. – Dziękuję ci, Harry.

Skinąłem głową. Zamierzałem rzucić jakiś oschły komentarz, by utrzymać ją na dystans, ale nie potrafiłem zignorować ciepła jej dłoni. Wypełniała mnie wściekłość, jaką można czuć tylko wtedy, gdy zrani nas ktoś, na kim bardzo nam zależy. Wynikała z faktu, że Susan wciąż była mi bliska, w przeciwnym razie bym tak nie zareagował.

– Znajdziemy ją – zapewniłem. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby sprowadzić ją bezpiecznie do domu.

Susan uniosła mokrą od łez twarz i pokiwała głową. Potem lekko powiodła palcem po bliźnie na moim policzku. Była to jedna z nowszych blizn, wciąż podrażniona i barwna. Moim zdaniem upodabniała mnie do któregoś z filmowych Niemców ze Złotej Ery Hollywood, który nosił na policzku ślad po pojedynku. Opuszki palców Susan były delikatne i ciepłe.

– Nie wiedziałam, co robić – wyznała. – Nikt nie chciał się im przeciwstawić. Absolutnie nikt.

Popatrzyliśmy sobie w oczy i nagle powrócił dawny ogień. Zapłonęły nasze splecione dłonie i jej palce dotykające mojej twarzy. Otworzyła szerzej oczy, a moje serce zabiło szybciej. Byłem na nią wściekły. Ale moje ciało najwyraźniej odczytało tę emocję jako „podniecenie” i nie wczytywało się w informacje podane drobnym drukiem. Przez dłuższą chwilę patrzyłem jej w oczy, a potem wykrztusiłem:

– Czy to nie tak wpakowaliśmy się w te kłopoty?

Wydała z siebie roztrzęsiony odgłos, który miał być śmiechem, ale pobrzmiewała w nim świadomość ironii sytuacji. Cofnęła dłonie.

– Przepraszam... Nie chciałam... – W tonie jej głosu dało się usłyszeć gorycz. – To już tak długo.

Wiedziałem, co ma na myśli. Wziąłem kilka powolnych, głębokich oddechów, oddzielając swój umysł od ciała.

– Susan – odezwałem się cicho. – Cokolwiek się dalej stanie... z nami już koniec. – Podniosłem na nią wzrok. – Dobrze o tym wiesz. Wiedziałaś o tym, kiedy postanowiłaś mi nie mówić.

Sprawiała wrażenie takiej kruchej. Pokiwała głową, powoli, jakby mogła się połamać na kawałki, gdyby poruszyła się szybciej. Skrzyżowała ręce na kolanach.

– Wiem... Wiedziałam o tym, kiedy to zrobiłam.

Cisza się przedłużała.

– No dobrze – odezwałem się w końcu. – A teraz... – Wziąłem kolejny głęboki wdech, wmawiając sobie, że to pomoże. – Podejrzewam, że nie przyleciałaś do Chicago tylko po to, by ze mną pogawędzić. Nie potrzebowałabyś Martina.

Uniosła brew.

– Racja.

– A zatem co cię tu sprowadza?

Wyglądało na to, że zbiera siły, a jej głos zabrzmiał bardziej rzeczowo.

– W mieście znajduje się placówka Czerwonego Dworu. To dobre miejsce, żeby zacząć.

– W porządku – odrzekłem, wstając. – Więc zaczynajmy.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Zmiany

Подняться наверх