Читать книгу Manchester United. Diabelska biografia - Jim White - Страница 5
Wstęp do polskiego wydania
ОглавлениеJosé Mourinho chyba nie był zadowolony. Skrzywione usta, oskarżycielski wzrok błądzący po pomieszczeniu, cichy głos, monotonny styl wypowiedzi. Z pewnością nie bawił się dobrze.
Z drugiej strony on już od dawna nie sprawiał wrażenia zadowolonego człowieka. Błysk w oku, z którym w 2004 roku pojawił się w angielskiej piłce jako charyzmatyczny menedżer, dawno przygasł. Portugalczyk znajdował się właśnie na samym szczycie zawodowych dokonań, prowadził Manchester United. To była jego praca marzeń, dodatkowo zupełnie przyzwoicie płatna. Z krążących plotek wynika, że jego konto zasilała rocznie kwota 10 milionów funtów. To już samo w sobie powinno wystarczyć, aby wywoływać szeroki uśmiech na jego twarzy.
Nic z tego! W zimne jesienne popołudnie na konferencji prasowej w Swansea Mourinho sprawiał wrażenie przygnębionego, rozczarowanego, pokonanego. Usiadł szybko przed ścianką z logo sponsorów, aby odpowiadać na pytania dziennikarzy. Można było jednak odnieść wrażenie, że wolałby w tym momencie być gdzie indziej, gdziekolwiek indziej.
Co ciekawe, jego zespół właśnie wygrał. Zdecydowanie, gładko, bez problemu. Jego piłkarze z chirurgiczną precyzją rozgromili rywali o klasę gorszych. Właśnie poprowadził drużynę w bardzo dobrym meczu, w którym bramki zdobyło dwóch kupionych przez niego zawodników. Za sprawą dwóch goli doświadczonego napastnika Zlatana Ibrahimovicia i trafienia pretendującego do bramki sezonu w wykonaniu Paula Pogby (chwilowo najdroższego piłkarza na świecie) jego zespół miał wywieźć ze Swansea trzy punkty. Mimo to Mourinho odpowiadał na pytania z wyraźnie kwaśną miną. Bóg jeden wie, jak by wyglądał, gdyby United przegrało.
Cóż, Portugalczyk faktycznie miał się czym martwić. Bynajmniej nie tym, że od trzech miesięcy ciągle mieszkał w nękanym przez paparazzich hotelu w centrum miasta, a jego żona i dzieci zostały w rodzinnym domu w Londynie. Jego myśli zaprzątały kwestie znacznie poważniejsze niż mieszkanie. Był trzecim z kolei menedżerem, który usiłował wypełnić wielką lukę, jaką pozostawił po sobie Alex Ferguson. Teraz powoli zaczynało do niego docierać, że czeka go wyzwanie znacznie większe, niż sobie wyobrażał.
Po dokładniejszej analizie dostrzegł, że zespół przejęty przez niego latem 2016 roku był płytki, nieregularny i kruchy. Tworzyli go piłkarze warci więcej niż PKB niejednego małego afrykańskiego państwa, którzy jednak nie dawali większych szans na sięgnięcie po tytuł mistrzowski w najbliższej przyszłości. Owszem, poprzedniego lata pod rządami van Gaala wygrali Puchar Anglii, ale tytuł o zasadniczym znaczeniu dla klubu – mistrzostwo Premier League – wydawał się poza ich zasięgiem. Manchester City, Arsenal, Liverpool, Chelsea i Tottenham znajdowały się na fali wznoszącej, w związku z czym Mourinho mógł się nabawić bólu karku od samego patrzenia w górę tabeli.
W jego wyrazie twarzy nie było ani grama aktorstwa. Po kilku pytaniach o przebieg meczu padło to, którego spodziewał się od samego początku. Na ile solidny jest jego zespół. Menedżer odparł, że nie bardzo, a w zasadzie to jest bardzo niesolidny.
Głównym powodem narzekań Mourinho było to, że kilku jego piłkarzy wymówiło się kontuzjami od udziału w rywalizacji. Jemu wydawało się to dziwne. Porządny sportowiec zawsze ma jakiegoś siniaka, coś go boli albo odczuwa gdzieś mrowienie. Nikt nigdy nie jest zdrowy w 100 procentach. Reporterom powiedział, że przyjaźni się z pewnym topowym tenisistą, który wychodząc na kort, zawsze się na coś uskarża. Krótko mówiąc, oczekiwał od zespołu, że ten zhardzieje. Piłkarze mieli zacząć się zachowywać jak prawdziwi mężczyźni, gotowi wystawić swoje ciało na szwank.
Nie tylko Mourinho tego oczekiwał. Menedżer stwierdził, że chodzi tu o coś znacznie istotniejszego niż jego osobiste życzenia – chodzi o kulturę Manchesteru United. W tej instytucji oczekuje się od pracowników utrzymywania najwyższych standardów. To jest Manchester United.
Podczas gdy Mourinho rozmawiał z mediami, kilka tysięcy kibiców gości wylewało się ze stadionu i wsiadało do autokarów i samochodów, aby ruszyć w podróż powrotną do domu. A dom ten mógł być wszędzie. Mourinho słusznie mówił o instytucji, która prowadziła działalność na ogromną skalę i dysponowała globalną siłą oddziaływania. Z badań przeprowadzonych w 2014 roku na zamówienie klubu wynika, że aż 75 milionów osób na całym świecie deklaruje jakiś rodzaj więzi z Manchesterem United. Wielu takich ludzi można spotkać na lotnisku w Manchesterze rankiem na drugi dzień po meczu. Przez bramki kontroli bezpieczeństwa przewija się wtedy tłum mówiący w najróżniejszych językach. Kibice Manchesteru United pochodzą z najodleglejszych zakątków globu. Ciepłe uczucia względem wszystkiego tego, co symbolizuje klubowa czerwień, żywi podobno 23,6 miliona Chińczyków, 5,9 miliona obywateli RPA, 3,5 miliona mieszkańców Malezji, 3,2 miliona Amerykanów, 3,2 miliona Australijczyków, 3,2 miliona obywateli Tajlandii, 2,3 miliona Japończyków, 2,2 miliona Polaków, 2,1 miliona mieszkańców Singapuru, 1,4 miliona Kanadyjczyków, a oprócz tego jeszcze paru mieszkańców angielskiego miasta Torquay. W Irlandii sympatię dla Manchesteru United deklaruje 1,3 miliona ludzi, czyli jedna trzecia całej populacji wyspy. Oficjalny fanklub Czerwonych Diabłów ma tam aż 79 oddziałów, więc nikt nie musi daleko jeździć, aby znaleźć się w gronie ludzi o takich samych upodobaniach sportowych. W malutkich wioskach po obu stronach granicy funkcjonują kluby, które organizują spotkania i wyjazdy na mecze. W Irlandii Północnej kibicowanie United to jeden z niewielu czynników kulturowych, na podstawie którego nie można jednoznacznie zakwalifikować kogoś do żadnej strony ścisłego podziału – pomarańczowych kibiców United jest równie wielu co zielonych. Skandynawski oddział oficjalnego fanklubu United zrzesza niemal 30 tysięcy członków, przy czym liczba ta gwałtownie wzrosła w 1996 roku, gdy Alex Ferguson podpisał kontrakt z Olem Gunnarem Solskjærem. Solskjær nazwał kiedyś United „największym klubem w Norwegii”, mając na myśli także wszystkie lokalne zespoły. Robi się z tego coraz większa globalna kongregacja, a to rodzi konkretne implikacje finansowe. Im więcej kibiców, tym lepsze wyniki finansowe. W 1980 roku, po śmierci właściciela klubu Louisa Edwardsa, jego syn Martin zlecił wycenę klubu na potrzeby postępowania spadkowego. Wtedy wartość tę oszacowano na 2 miliony funtów. W 2005 roku, dzięki największemu kredytowi hipotecznemu w historii piłki nożnej, Glazerowie zapłacili za United 800 milionów funtów. W 1964 roku BBC płaciła Football League 5 tysięcy funtów rocznie za prawa transmitowania meczów ligowych, a klub dostawał z tego 50 funtów. W 2016 roku przychody klubu ze sprzedaży praw telewizyjnych sięgną 100 milionów funtów. W 1989 roku bilet na mecz na trybunę Stretford End kosztował 4 funty. W 2016 roku cena biletów na jeden mecz Premier League waha się od 31 do 53 funtów (jeżeli jednak ktoś chciałby zjeść wytworny posiłek w klubowym muzeum, może zapłacić nawet ponad 300 funtów za bilet specjalny – wystarczy podać swoje dane i numer karty kredytowej na stronie internetowej klubu). W 1985 roku najlepiej opłacanym piłkarzem United był Bryan Robson, który zarabiał 93 tysiące funtów rocznie. Po 23 latach Paul Pogba rzekomo dostaje powyżej 250 tysięcy funtów tygodniowo.
Powyższe dane są ze sobą skorelowane. Przychody klubu pochodzą od jego kibiców, to oni utrzymują United. Im więcej fanów, tym więcej pieniędzy. Część pieniędzy pochodzi ze źródeł pośrednich, na przykład z abonamentów za płatną telewizję. Duża część przychodów jest generowana z licznych umów komercyjnych zawieranych w klubowych gabinetach w Mayfair (na komicznej liście obok producentów makaronu z Dalekiego Wschodu znajdują się duże koncerny zajmujące się zrównoważoną energetyką). Sporo pieniędzy wpływa do klubowej kasy bezpośrednio, czyli ze sprzedaży biletów oraz replik zmienianych co sezon koszulek meczowych (tak się składa, że najpopularniejszym rozmiarem w United Megastore jest XXL). United do tego stopnia kojarzy się dziś z pieniędzmi, że Mihir Bose – były redaktor sportowy w BBC – postanowił napisać o tym książkę. Manchester DisUnited to opowieść o klubie i pieniądzach. Aż roi się w niej od doniesień o nieczystych zagraniach, do których dochodzi w sali posiedzeń zarządu, o rosnących cenach akcji i maksymalizacji wartości marki. Szczegółowe informacje na temat sukcesu finansowego United przyprawiają o zawrót głowy. Publikacja drobiazgowo opisuje korporacyjną ekspansję United i proces usypywania na Old Trafford wielkiej góry pieniędzy. Na jej kolejnych stronach powraca cały czas ten sam motyw – że pieniądze stanowią efekt fiksacji. To opłata za miłość.
Cóż takiego kochają miliony ludzi na całym świecie? Dlaczego skandowanie uwielbienia w zimny marcowy wieczór tak bardzo uzależnia? Z czego tak naprawdę cieszą się ci wszyscy ludzie, gdy Pogba albo Ibrahimović strzelą gola?
Siedemdziesiąt pięć milionów fanów ma zapewne 75 milionów powodów, by kibicować Manchesterowi United. W moim przypadku chodziło o zwykły geograficzny zbieg okoliczności: wychowałem się w południowym Manchesterze, a gdy w szkole podstawowej zacząłem się interesować piłką, United było akurat najpopularniejszym lokalnym klubem. Na podwórku wybieraliśmy sobie nazwiska piłkarzy tego zespołu, a potem dzieliliśmy się na drużyny. Pierwszy wybrany do drużyny zostawał Królem Denisem i mógł ściągnąć rękawy na dłonie, drugi zostawał Bestiem i zyskiwał prawo dryblowania między obrońcami rywala, trzeci zaś był Bobbym i mógł oddawać strzały z połowy boiska. Ja zawsze byłem Tonym Dunne’em, lewym obrońcą.
Od tamtej pory z dumą kibicuję Manchesterowi United. Dumą napawał mnie fakt, że ludzie znają moje rodzinne miasto. Dokądkolwiek jechałem, taksówkarze zawsze znali Bobby’ego Charltona i na dźwięk jego nazwiska unosili kciuki do góry. W moim odczuciu United było tym, co w moim mieście najlepsze.
Tak to zresztą wygląda do dziś. Wiele osób niechętnych klubowi wytyka mu tę jego globalną popularność. W gronie tych, którzy śpiewają: „Wstań, jeśli nienawidzisz Man U”, często się mówi, że w samym Manchesterze nikt temu klubowi nie kibicuje. Fani Arsenalu z Banbury i Bicesteru wierzą głęboko, że wśród kibiców United znajdą się ludzie z każdego miejsca na Ziemi, ale nie z Manchesteru. Na Stamford Bridge fani z Kornwalii i Hampshire utrzymują, że United nie ma kibiców w swym rodzinnym mieście.
„Nie jesteś z Manchesteru” – rzucają opryskliwym tonem.
Aby się przekonać, jak jest naprawdę, wystarczyłoby, żeby stanęli na kładce dla pieszych nad linią kolejową przebiegającą za trybuną Stretford End. Zdecydowana większość przewijających się tam ludzi to miejscowi robotnicy z Manchesteru, dumni z faktu, że mają w sąsiedztwie instytucję o światowej sławie. Wystarczy iść pograć w piłkę na rozległym kompleksie piłkarskim w Trafford Park. Dziewięćdziesiąt procent osób biegających po tamtejszych licznych boiskach będzie miało czerwone koszulki, a pozostali ‒ czarne (najnowszy strój wyjazdowy United). A zresztą, dlaczego niby mieszkańcy Bawełnianego Miasta mieliby nie doceniać czegoś, czym się fascynuje reszta świata? Tylko dlatego, że mają to tuż pod nosem? Prawda jest taka, że bardzo to doceniają. To właśnie United w największym stopniu decyduje o tym, że są dumni ze swojego miasta. Mają wielkie uznanie dla swojego klubu, dostrzegają w nim coś wyjątkowego – coś, co ich wyróżnia. To swego rodzaju regionalna atrakcja, która odróżnia ich od reszty kraju. Stąd też antypatia części kibiców United do reprezentacji Anglii. Dla nich liczy się rywalizacja Manchesteru z resztą świata.
Nie tylko utożsamiają klub z miastem. Cztery uczelnie funkcjonujące w Manchesterze korzystają z marki United, aby promować się za granicą (w broszurach reklamowych rozsyłanych kandydatom na studia przez University of Manchester Institute of Science and Technology znajduje się zdjęcie Old Trafford; poza tym klub na jeden dzień bezpłatnie udostępnia stadion nowo przybyłym studentom, aby mogli oni wyrobić sobie lepsze zdanie o mieście – żeby nie kojarzyło im się tylko z kieszonkowcami, którzy na dworcu Piccadilly czekają na nową dostawę laptopów, iPodów i komórek). Lokalna izba turystyczna sięga po markę United, aby promować weekendowe wypady do Manchesteru. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że – jak głosił transparent przekazywany podczas ostatnich w historii derbów przy Maine Road przez niczego nieświadomych kibiców City – „Manchester jest czerwony”.
Oczywiście nie da się ukryć, że duża część z milionów fanów, którzy w ankiecie z 2014 roku deklarowali uznanie dla klubu, nie potrafiłaby pokazać Manchesteru na mapie świata. Ci ludzie funkcjonują w całkowitym oderwaniu od geograficznych i emocjonalnych korzeni klubu, ich związki z United nie mają nic wspólnego z tożsamością lokalną. Wielu z nich fascynuje sukces. W ciągu minionych 20 lat, gdy Manchester United był wszędzie i sięgał po więcej trofeów niż jakikolwiek inny angielski klub, to właśnie sukces stanowił główny czynnik przyciągający nowych fanów. Z pewnością nie zaszkodziło i to, że United wywodzi się z kraju anglojęzycznego – tego atutu nie mają chociażby Juventus czy Bayern Monachium.
Ludzie chętnie utożsamiają się z klubem, ponieważ dzięki temu mogą w pewnym sensie sami zaznać sukcesu. Gdy po odejściu Fergusona United znalazło się w dołku, duża część tych fanów zainteresowała się Realem Madryt i Barceloną, bo teraz to te kluby bardziej się przyczyniały do wzmacniania ich poczucia własnej wartości.
Są jednak i tacy, którzy zostaną na trybunach do samego końca. Prędzej się rozwiodą, zmienią pracę czy wyznanie niż ukochany klub piłkarski. „United, dzieci, żona: w tej kolejności”, głosi transparent wywieszany często na wyjazdach. To zabawny tekst, ale wymachujący nim ludzie naprawdę tak myślą. United stanowi nieodłączny element ich życia, przywiązanie do klubowych barw to definiujący składnik ich osobowości. W 2008 roku 17 takich kibiców pokonało liczne przeszkody biurokratyczne i dotarło do Arabii Saudyjskiej na towarzyski mecz swojej drużyny. Najwierniejsi z wiernych. Ale nawet w tej grupie jedni uważali się za wierniejszych kibiców od innych.
„Nie mam co do niego pewności – powiedział ktoś do kogoś. – W 1984 nie było go z nami na wyjeździe w Luton”.
Mówił poważnie.
Z pewnością część kibiców wybiera United wyłącznie z uwagi na blichtr tego klubu, na atrakcyjne połączenie zamożności i sławy, które bije z każdego stalowego elementu konstrukcyjnego na Old Trafford. Tych ludzi można spotkać w dniu meczu w okolicach parkingu dla piłkarzy. Podziwiają najnowsze czterokołowe dokonania geniuszu niemieckiej lub włoskiej myśli technicznej i wyciągają notesy, licząc na krótką chwilę styczności z ludźmi światowej sławy. Czasami nawet nie do końca wiedzą, kto daje im autograf. Raz zdarzyło mi się widzieć, jak pewna młoda dziewczyna z wielką ekscytacją w oczach podała swój program meczowy rosłemu facetowi w marynarce, który wysiadł z dużego SUV-a i szedł w kierunku wejścia dla VIP-ów. Poprosiła go o autograf, a on skinął głową za siebie. Dziewczyna dopiero wtedy dostrzegła drepczącą za nim niewielką Colleen McLoughlin, partnerkę Wayne’a Rooneya. Facet był tylko ochroniarzem. Po chwili wahania dziewczyna i tak poprosiła go o autograf. Jego podpis też się nada, w końcu jechał jednym samochodem z Colleen, przebywał w towarzystwie gwiazd.
Są również tacy kibice, którzy za nic w świecie nie poprosiliby piłkarza o autograf. Nie podoba im się cały ten cyrk wokół najwybitniejszych zawodników. Z niechęcią patrzą na perfumy sygnowane nazwiskiem, na wystrojone żony i dziewczyny, na niezliczone przejawy konsumpcjonizmu. Ich zdaniem piłkarze to oderwani od rzeczywistości aroganci, którzy powinni pamiętać, jak wiele zawdzięczają kibicom.
Dla jednych United to życie dniem dzisiejszym. Inni cenią klub za jego historię, tradycję, ciągłość. Dla nich największą przyjemnością jest analizowanie menu z bankietu, który odbył się po finale Pucharu Europy w 1968 roku.
Tony Wilson, nieżyjący już przedsiębiorca muzyczny z Manchesteru i wierny fan United, skupiał się wyłącznie na historii. Powiedział mi kiedyś, że United przyciąga tak wielkie tłumy z trzech powodów – katastrofy monachijskiej, zespołu, w którym grali Law, Best i Charlton, oraz w związku z chuligańskimi wybrykami kibiców z lat 70. Wilson całą swoją karierę oparł na bezwstydnych prowokacjach, ale w tym konkretnym przypadku mógł mieć rację. Przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Pamiętam, jak przyglądałem się 15-tysięcznemu tłumowi na Stretford End, gdy w 1974 roku po raz pierwszy poszedłem na Old Trafford. Z gardeł tych ludzi wydobywał się ryk skierowany do niewielkiej grupki kibiców drużyny przeciwnej, ulokowanych po drugiej stronie stadionu. Grożono im, że do domu będą wracać karetkami. Bardzo mi to zaimponowało. Połknąłem bakcyla. Od tamtej pory za pomocą monitoringu i intensywnej pracy służb porządkowych udało się wyeliminować ze stadionu tego typu przejawy zbiorowej agresji, ale kultura kibicowska nadal fascynuje wielu ludzi. Skandują oni w kółko o następnym golu Anthony’ego Martiala albo wyśpiewują kolejne zwrotki przyśpiewki Twelve Days of Cantona. Cały ich entuzjazm sprowadza się do gadaniny w pubie, do emocji wyrażanych w autokarze jadącym na mecz wyjazdowy i do żartów, które na stadionie wydają się przezabawne, a potem w druku – zupełnie drętwe. Chodzi o bycie kibicem, o zabawę.
Miliony ludzi, którzy sami siebie nazywają fanami United, nigdy nie widziało zespołu na żywo i nigdy go nie zobaczy. Znajdą się jednak również i tacy, którzy pokonali już miliony kilometrów, jeżdżąc za swą ukochaną drużyną. Na przykład taki Phil Holt bywa na meczach wyjazdowych i na Old Trafford regularnie od niemal 40 sezonów, choć w tym czasie przez dwa sezony mieszkał i pracował w Australii.
„Do Sydney przeprowadziłem się na początku sezonu 2004/05 i do świąt Bożego Narodzenia udało mi się nie opuścić ani jednego meczu. Całkiem nieźle, zważywszy, że podróż tam i z powrotem to jakieś 40 tysięcy kilometrów – wspomina Holt, pochodzący z Blackpool. – Uzbierałem na mojej karcie American Express tyle mil lojalnościowych, że błagali mnie, abym je wykorzystał, bo system im się zapychał”. Holt nigdy nie został w oficjalny sposób uhonorowany przez klub, nigdzie nie ma żadnej tabliczki upamiętniającej jego wysiłek. Phil nie może liczyć na darmowe wejściówki do loży honorowej, musi płacić za bilet tak samo jak inni. Mimo to odgrywa w funkcjonowaniu Manchesteru United nie mniej istotną – a niekiedy być może nawet istotniejszą – rolę niż poszczególni piłkarze, partnerzy komercyjni czy członkowie zarządu.
Tak się złożyło, że akurat w tym roku, w którym Phil w imię obsesji na punkcie Manchesteru United generował potężny ślad węglowy, spora grupa najwierniejszych kibiców United postanowiła wziąć rozwód z ukochanym klubem i stworzyć coś własnego. Już wcześniej przeszkadzały im komercjalizacja, mania pieniędzy i nasilający się rozdźwięk między ich wizją United a kierunkiem, w którym zmierzał klub. Gdy jednak właścicielami zostali Glazerowie, ta konkretna grupa kibiców nie widziała już innego wyjścia niż rozstanie. Dynastia dorobkiewiczów z Florydy przeprowadziła na giełdzie wrogie przejęcie, które znalazło swój finał w maju 2005 roku. Wielu kibiców przybyło wówczas na finał Pucharu Anglii w czarnych strojach, chcąc w ten sposób zademonstrować sprzeciw wobec nowych właścicieli, którzy ich zdaniem zamierzali wykorzystać United do napychania sobie portfeli. Żeby przeprowadzić tę inwestycję, Malcolm Glazer zaciągnął olbrzymi dług, który następnie przeniósł na klub. Aby potem obsłużyć to zadłużenie, musiał znacząco podnieść ceny biletów. Spora grupa kibiców nie przejęłaby się nawet wówczas, gdyby prezesem został sam Attyla, bo dla nich liczą się wyłącznie zwycięstwa. Inna spora grupa uważała jednak, że Glazer odebrał im ich zespół.
Postanowili założyć własny, w którym mogliby promować wszystkie wartości bliskie ich sercu i odciąć się od tego, co im przeszkadzało. Nazwali go FC United of Manchester. Po 12 sezonach istnienia udało mu się awansować do National League North, a na jego mecze na niewielkim stadionie Molton przychodzi około dwóch tysięcy kibiców.
„Co takiego kocha się w United? – dopytuje Andy Walsh, przez dziesięć lat dyrektor generalny nowo założonej ekipy, który zrezygnował ze stanowiska w 2015 roku. – Nie jego zarząd, nie przychody i nie cały ten szum medialny. To nie jest United. To nie to jest sednem tego klubu”.
Podobnie jak wszystkie schizmy religijne, tak i ta była ostro kontestowana. W blogosferze rozgorzały niemal teologiczne spory, bo też internet dał fanom United niemal nieograniczone możliwości wykłócania się ze sobą. Część uważała, że porzucenie United to zdrada, akt herezji. Sądzili oni, że należało zostać i walczyć z nowym reżimem od środka, że można było bez najmniejszego problemu „kochać United i nienawidzić Glazerów” (tak głosi jedno z popularniejszych w Manchesterze graffiti). Ten sam argument można dostrzec w filmie Kena Loacha zatytułowanym Looking for Eric (Szukając Erica). Argument ten nieustannie rozbudza w kibicach złość.
„Nigdy nie uważałem, że Manchester United należy do mnie – podkreśla Stephen Armstrong, wierny kibic zespołu z Moston. – Ludzie, którzy tak robią, odczuwają zgorzknienie i zawiść, gdy ktoś im ten klub zabierze. Należę do społeczności United, ale klub nie jest mój. On nigdy nie należał do fanów. Właśnie dlatego nazywa się nas fanami czy kibicami”.
Jedno jest pewne: bez względu na to, kto będzie menedżerem, bez względu na to, kto rządzi, i bez względu na to, który milioner zechce akurat przywdziać czerwoną koszulkę, Phil Holt nigdy nie opuści ukochanego klubu.
„Byłem na meczach United w 44 różnych krajach – mówi. – Emocje towarzyszące podróżowaniu za zespołem to coś, czego nie da się porównać z niczym innym. Możliwość oglądania tych samych znanych twarzy na całym świecie to bezcenne doświadczenie. Można mieć absolutną pewność, że nawet w najodleglejszym zakątku świata po meczu będziemy śpiewać zapamiętale na cześć naszej historii, często ku rozbawieniu naszych amerykańskich, brazylijskich czy chińskich gospodarzy. To zawsze ci sami ludzie, z najróżniejszych miejsc i grup społecznych, to zawsze te same przyśpiewki i ten sam kac”.
Co takiego jest zatem w United? Jakim cudem lokalny klub sportowy założony w zadymionym Manchesterze przez marynujących się w alkoholu robotników zdołał odegrać tak istotną rolę w naszej kulturze? Co powoduje, że ten klub wzbudza taką fascynację i taką miłość, tak regularnie skłania do nadużywania kart kredytowych? Czy chodzi wyłącznie o wybitnych piłkarzy? W United z pewnością ich nie brakowało: Denis Law, Duncan Edwards, George Best, Éric Cantona, Cristiano Ronaldo, Wayne Rooney. Może chodzi o wybitnych menedżerów, takich jak Matt Busby, Alex Ferguson, a nawet José Mourinho? A może jednak o coś istotniejszego? Czy u przedstawicieli kolejnych pokoleń da się zidentyfikować coś, co czyni ich członkami społeczności United? Czy ten klub ma duszę? Bijące serce? Co powoduje, że o tę instytucję warto walczyć? Jak to możliwe, że racjonalnie myślący ludzie pałają miłością do czegoś tak wielkiego, tak spornego, tak niesztampowego jak United? Właśnie o tym jest ta książka.