Читать книгу Człowiek nietoperz - Jo Nesbo - Страница 4

WALLA
3. BISKUP, BOKSER I MEDUZA

Оглавление

Kiedy Harry otworzył oczy, wciąż była dopiero czwarta. Próbował zasnąć, ale myśl o nieznanym mordercy Inger Holter oraz o fakcie, że w Oslo jest ósma wieczorem, nie pozwalały mu zapaść w sen. Poza tym wciąż miał przed oczami piegowatą twarz dziewczyny, z którą rozmawiał zaledwie przez dwie minuty, a która mimo wszystko sprowokowała go do idiotycznego zachowania.

– Nieelegancko, Hole – szepnął w ciemność hotelowego pokoju, przeklinając sam siebie.

O szóstej uznał, że już może wstać. Po odświeżającym prysznicu wyszedł pod bladoniebieskie niebo, na którym wisiało nierzeczywiste poranne słońce. Chciał znaleźć jakieś miejsce, w którym mógłby zjeść śniadanie. Z centrum dobiegał szum, ale poranne godziny szczytu nie dotarły jeszcze tu, do czerwonych latarni i mocno umalowanych na czarno oczu. King’s Cross posiadało nieco zwietrzały czar, przeżytą urodę, która wprawiła Harry’ego w taki nastrój, że idąc, nucił. Oprócz kilku spóźnionych, lekko chwiejących się na nogach nocnych marków, pary śpiącej pod kocem gdzieś na schodach i bladej, cienko ubranej dziwki z porannej zmiany na ulicach na razie nikogo nie było widać.

Właściciel jednej z restauracji ogródkowych spłukiwał wężem chodnik. Harry uśmiechem wyprosił wczesne podanie śniadania. Kiedy jadł swój bekon z grzanką, swawolny wietrzyk próbował uciec z jego serwetką.


– Wcześnie zaczynasz, Holy – stwierdził McCormack. – To dobrze. Mózg funkcjonuje najlepiej między wpół do siódmej a jedenastą. Później, moim zdaniem, to tylko wygłupy. Poza tym rano jest tu spokojnie. Kiedy po dziewiątej zaczyna się hałas, ledwie udaje mi się dodać dwa do dwóch. A ty jak? Mój syn twierdzi, że musi włączać wieżę stereo na full, kiedy odrabia lekcje, i że nie może się skupić, kiedy jest tak strasznie cicho. Pojmujesz to? Tak czy owak wczoraj miałem już tego dość, wmaszerowałem do niego i wyłączyłem tę piekielną maszynerię. „Mnie to potrzebne, żeby myśleć!” – wrzasnął. Powiedziałem, że ma się uczyć jak normalni ludzie. „Ludzie są różni, staruszku” – odburknął mi ze złością. Akurat jest w tym wieku, no wiesz.

McCormack przerwał, spoglądając na zdjęcie stojące na biurku.

– Masz dzieci, Holy? Nie? Czasami zadaję sobie pytanie, po co, na miłość boską, się w to wplątałem. A wracając do rzeczy, w jakiej szczurzej norze cię ulokowali?

– Crescent w King’s Cross, sir.

– King’s Cross, tak, tak. Nie jesteś pierwszym Norwegiem, który się tam zatrzymał. Parę lat temu mieliśmy oficjalną wizytę biskupa Norwegii czy kogoś w tym stylu, nie pamiętam, jak się nazywał, w każdym razie jego sztab w Oslo zamówił dla niego pokój w King’s Cross Hotel. Wydawało im się, że nazwa hotelu zawiera jakieś odniesienia biblijne. Kiedy biskup ze swoim orszakiem przybył do hotelu wieczorem, jedna ze starych, zaprawionych w bojach dziwek zauważyła jego koloratkę i przedstawiła kilka soczystych propozycji. Biskup wymeldował się, chyba jeszcze zanim zanieśli na górę jego walizki…

McCormack śmiał się tak, że z oczu popłynęły mu łzy.

– Tak, tak, Holy. Jakie masz dzisiaj pytania?

– Zastanawiałem się, czy mógłbym zobaczyć zwłoki Inger Holter, zanim zostaną przewiezione do Norwegii, sir.

– Kensington może cię zabrać do kostnicy, kiedy przyjdzie. Ale dostałeś przecież protokół z sekcji.

– Oczywiście, sir, ja tylko…

– Co tylko?

– Lepiej mi się myśli, kiedy mam zwłoki przed oczami, sir.

McCormack odwrócił się do okna i mruknął coś pod nosem. Harry uznał to za zgodę.


Temperatura w piwnicach kostnicy South Sydney wynosiła osiem stopni przy dwudziestu ośmiu stopniach na zewnątrz.

– Zrobiłeś się mądrzejszy? – spytał Andrew. Zatrząsł się z zimna i ciaśniej owinął kurtką.

– Mądrzejszy? Nie – odparł Harry, patrząc na ziemskie szczątki Inger Holter. Jej twarz wyszła z upadku stosunkowo nienaruszona. Jedno nozdrze zostało wprawdzie rozcięte i kość policzkowa z jednej strony wbita, a na jej miejscu utworzyło się spore zagłębienie, nie było jednak żadnych wątpliwości co do tego, że woskowoblada twarz należała do tej samej dziewczyny, która tak promiennie uśmiechała się na zdjęciu w policyjnym raporcie. Na szyi widać było czarne ślady. Resztę ciała pokrywały sińce, rany, duże głębokie rozcięcia. Z jednego wystawała biała kość.

– Rodzice chcieli zobaczyć zdjęcia. Adwokat nalegał, choć ambasada norweska tłumaczyła, że to raczej niewskazane. Matka nie powinna oglądać swojej córki w takim stanie. – Andrew pokręcił głową.

Harry przyjrzał się śladom na szyi przez szkło powiększające.

– Ten, kto ją udusił, zrobił to gołymi rękami. Trudno jest zabić człowieka w taki sposób. Morderca musi być albo bardzo silny, albo mieć bardzo silny motyw.

– Albo robić to już kilka razy wcześniej.

Harry popatrzył na Andrew.

– Co masz na myśli?

– Ona nie ma na ubraniu włosów wyrwanych mordercy ani żadnych fragmentów skóry pod paznokciami. Żaden ślad na dłoniach nie wskazuje, żeby się broniła. Została zabita tak szybko i skutecznie, że ani nie zdążyła, ani nie zdołała stawić oporu.

– Czy to wam przypomina coś, z czymś się już kiedyś zetknęliście?

Andrew wzruszył ramionami.

– Kiedy się dostatecznie długo pracuje, to każde morderstwo zaczyna przypominać coś, co się już kiedyś widziało.

To nieprawda, pomyślał Harry. Jest akurat odwrotnie: kiedy się dostatecznie długo pracuje, człowiek uczy się dostrzegać drobne szczegóły w każdym morderstwie; detale, którymi kolejne zbrodnie różnią się od siebie i przez które każda staje się wyjątkowa.

Andrew spojrzał na zegarek.

– Poranna odprawa zaczyna się za pół godziny. Musimy się pospieszyć.


Szefem grupy śledczej był Larry Wadkins, detektyw po studiach prawniczych, który prędko piął się po szczeblach kariery. Miał wąskie wargi, rzadkie włosy, mówił prędko, rzeczowo, bez intonacji i zbędnych przymiotników.

– Brak mu delikatności – powiedział Andrew wprost. – Cholernie dobry śledczy, ale to nie jego należy prosić o zawiadomienie rodziców o znalezieniu zwłok córki. Poza tym w sytuacjach stresowych zaczyna przeklinać – uzupełnił.

Prawą ręką Wadkinsa był Sergej Lebie, elegancko ubrany łysy Jugosłowianin z czarną bródką, przez którą przypominał Mefistofelesa w garniturze. Andrew stwierdził, że na ogół sceptycznie odnosi się do mężczyzn aż tak bardzo dbających o swój wygląd, ale dodał:

– Lebie właściwie nie jest pawiem, on po prostu podchodzi do sprawy wyglądu z wielką starannością. Ma między innymi zwyczaj bacznego przyglądania się swoim paznokciom, ale to wcale nie wypływa z arogancji. No i po przerwie na lunch czyści buty. Nie spodziewaj się, że będzie dużo mówił, ani o sobie, ani o kimś innym.

Najmłodszy w zespole był Yong Sue, nieduży, chudy jak szkielet sympatyczny facet, zawsze z uśmiechem na czubku ptasiej szyi. Jego rodzina przyjechała do Australii z Chin przed trzydziestoma laty. Dziesięć lat temu, kiedy Sue miał dziewiętnaście lat, jego rodzice wybrali się do Chin w odwiedziny i nigdy więcej się nie pojawili. Dziadek twierdził, że syn był wmieszany w jakieś „polityczne historie”, ale nie chciał się w nie zagłębiać. Sue nigdy się nie dowiedział, co się stało. Teraz utrzymywał dziadków i dwójkę młodszego rodzeństwa, pracował dwanaście godzin na dobę i co najmniej przez dziesięć się uśmiechał. „Jeśli znasz jakiś kiepski dowcip, opowiedz go Sue, on się śmieje dosłownie ze wszystkiego” – powiedział Andrew.

Teraz cała grupa zebrała się w maleńkim dusznym pokoiku, w którym pojękujący wentylator w kącie miał zadbać o minimalny choćby ruch powietrza. Wadkins stanął przy tablicy z przodu i przedstawił Harry’ego pozostałym.

– Nasz norweski kolega przetłumaczył list, który znaleźliśmy w mieszkaniu Inger Holter. Znalazłeś coś interesującego, Hole?

– Hoj-li.

– Przepraszam, Holy.

– Cóż, najwyraźniej właśnie związała się z kimś o imieniu Evans. Można przypuszczać, że to jego trzyma za rękę na zdjęciu nad biurkiem.

– Sprawdziliśmy – odezwał się Lebie. – Uważamy, że to człowiek, który nazywa się Evans White.

– Ach, tak? – Wadkins podniósł w górę wąską brew.

– Mamy na niego niewiele. Rodzice przyjechali tu z USA pod koniec lat sześćdziesiątych i otrzymali zezwolenie na pobyt. W tamtych czasach to nie było trudne – dodał Lebie wyjaśniająco. – W każdym razie jeździli po kraju busem, a w menu mieli żywność wegetariańską, marihuanę i LSD, co było wówczas powszechne. Urodziło im się dziecko, rozwiedli się, a kiedy Evans miał osiemnaście lat, ojciec wrócił do USA. Matka zajmuje się healingiem, scjentologią i wszelkim mistycyzmem astralnym. Prowadzi przybytek o nazwie Kryształowy Zamek na ranczo w rejonie Złotego Wybrzeża. Turystom i poszukującym duszom sprzedaje kamienie obdarzone karmą i importowane śmieci z Tajlandii. Evans w wieku osiemnastu lat postanowił zająć się tym, czym zajmuje się coraz większa część australijskiej młodzieży – powiedział, znów zwracając się do Harry’ego – to znaczy nicnierobieniem.

Andrew nachylił się do Harry’ego i mruknął cicho:

– Australia to idealny kraj dla tych, którzy chcą jedynie pojeździć, trochę posurfować i korzystać z życia na koszt podatników. Wspaniała sieć socjalna i wspaniały klimat. Mieszkamy w cudownym kraju. – Znów się odchylił.

– Evans obecnie nie ma żadnego stałego adresu – podjął Lebie – ale sądzimy, że do niedawna mieszkał w baraku na skraju miasta wraz z białą hołotą Sydney. Ci, z którymi tam rozmawialiśmy, twierdzą, że od pewnego czasu go nie widzieli. Nigdy nie był aresztowany, więc niestety jedyną jego fotografią, jaką posiadamy, jest zdjęcie do paszportu zrobione, kiedy miał trzynaście lat.

– Zaimponowaliście mi – powiedział Harry szczerze. – W jaki sposób w tak krótkim czasie na podstawie jednego zdjęcia i samego imienia zdołaliście wśród osiemnastu milionów ludzi odnaleźć faceta, który ma czystą kartotekę?

Lebie skinieniem głowy wskazał na Kensingtona.

– Andrew rozpoznał miasto na fotografii, przefaksowaliśmy kopię zdjęcia na lokalny posterunek policji i podali nam to nazwisko. Twierdzą, że Evans odgrywa pewną rolę w tamtejszym środowisku, co w tłumaczeniu na zrozumiały język oznacza, że jest jednym z królów marihuany.

– To musi być bardzo niewielkie miasto – stwierdził Harry.

– Nimbin, nieco ponad tysiąc mieszkańców – wtrącił Andrew. – Żyli głównie z produktów mleczarskich, dopóki narodowe zrzeszenie studentów australijskich w roku 1973 nie wymyśliło zorganizowania czegoś, co nazwali Festiwalem Aquarius.

Wokół stołu rozległ się szum.

– Ten festiwal koncentrował się właściwie na idealizmie, alternatywnym stylu życia, powrocie do natury i podobnych historiach. Gazety skupiły się jednak na młodzieży zażywającej narkotyki i uprawiającej niczym nieskrępowany seks. Impreza trwała ponad dziesięć dni, a dla niektórych jeszcze się nie skończyła. W okolicach Nimbin panują dobre warunki naturalne. Do rozwoju wszelkich możliwych rzeczy. Powiem tak: mam wątpliwości co do tego, że produkty mleczarskie wciąż stanowią tam najważniejszą gałąź gospodarki. Na głównej ulicy, pięćdziesiąt metrów od lokalnego posterunku policji, znajdziesz najjawniejszy w Australii rynek marihuany. I, obawiam się, również LSD.

– W każdym razie – dodał Lebie – według policji ostatnio widziano go w Nimbin.

– Gubernator Nowej Południowej Walii prowadzi tam jakąś większą kampanię – wtrącił Wadkins. – Rząd w Canberze zmusił go, zdaje się, do zrobienia czegoś z rosnącym handlem narkotykami.

– Zgadza się – potwierdził Lebie. – Policja wykorzystuje małe samoloty i helikoptery, żeby fotografować pola, na których uprawiane są konopie.

– Okej – przerwał mu Wadkins. – Musimy znaleźć faceta. Kensington, ty najwyraźniej nieźle znasz to miejsce, a ty, Holy, pewnie nie będziesz miał nic przeciwko temu, żeby zobaczyć większy kawałek Australii. Poproszę McCormacka, żeby zadzwonił do Nimbin i powiadomił ich o waszym przyjeździe. Yong, ty dalej stukaj na swoim komputerze, zobaczysz, co ci z tego przyjdzie. No, zacznijmy wreszcie coś robić i…

– …chodźmy na lunch! – dokończył Andrew.


Wmieszali się w tłum turystów, pojechali jednotorową kolejką do Darling Harbour, wysiedli przy Harbourside i znaleźli w restauracji stolik na zewnątrz z widokiem na port.

Obok nich na wysokich szpilkach przemknęła para długich nóg. Andrew jęknął i gwizdnął wysoce niepoprawnie politycznie. Kilka głów w restauracji obróciło się i popatrzyło na nich z irytacją. Harry pokręcił głową.

– Jak się miewa twój przyjaciel Otto?

– Cóż, jest załamany. Został porzucony dla kobiety. Ich kochankowie, jeśli od początku działają na obie strony, zawsze kończą z kobietą. On tak twierdzi. Ale zapewne przeżyje również tym razem.

Harry ku swemu zaskoczeniu poczuł kroplę deszczu. I rzeczywiście, z północnego zachodu prawie niezauważenie przypłynęły ciężkie chmury.

– W jaki sposób udało ci się rozpoznać to Nimbin na zdjęciu? Przecież widziałeś tylko fasady domów.

– Nimbin? Czyżbym zapomniał ci powiedzieć, że jestem starym hippisem? – Andrew wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Mówi się, że ci, którzy twierdzą, że pamiętają Festiwal Aquarius, wcale tam nie byli. Cóż, ja pamiętam przynajmniej domy na głównej ulicy. Wyglądało to jak miasto bezprawia na westernie średniej klasy, pomalowane na psychodeliczne fiolety i żółcie. A prawdę mówiąc, sądziłem, że tylko ja widziałem te kolory pod wpływem pewnych substancji działających na aparat zmysłów. Tak było, dopóki nie zobaczyłem tego zdjęcia w mieszkaniu Inger.


Kiedy wrócili z lunchu, Wadkins zwołał kolejne zebranie w pokoju operacyjnym. Yong Sue znalazł w swoim komputerze interesujące informacje.

– Przejrzałem wszystkie niewyjaśnione morderstwa na terenie Nowej Południowej Walii, jakich dokonano w ciągu ostatnich dziesięciu lat, i trafiłem na cztery, które przypominają naszą sprawę. Zwłoki kobiet znaleziono w odosobnionych miejscach – dwóch na wysypisku śmieci, jednej na skraju lasu przy bocznej drodze, a ciało jednej wyłowiono z Darling River. Wszystkie kobiety zostały prawdopodobnie zabite i wykorzystane seksualnie gdzie indziej, a potem przewiezione i porzucone. I co najważniejsze, wszystkie zostały uduszone i miały na szyi ślady palców.

Yong Sue uśmiechnął się promiennie.

Wadkins chrząknął.

– Tylko spokojnie na zakrętach. Ostatecznie uduszenie nie jest wcale niezwykłym sposobem zabójstwa w powiązaniu z gwałtem. A jak to wygląda geograficznie, Sue? Darling River leży cholernie daleko, ponad tysiąc kilometrów od Sydney.

– Niestety, sir. Nie udało mi się ustalić żadnego schematu pod względem geograficznym. – Yong sprawiał wrażenie szczerze zmartwionego.

– Cóż, zwłoki czterech uduszonych kobiet rozrzucone po całym stanie w okresie dziesięciu lat to trochę mało, żeby…

– Jeszcze jedno, sir. Wszystkie te kobiety miały jasne włosy. Mam na myśli nie blond, tylko jasne, wręcz białe włosy.

Lebie gwizdnął bezgłośnie. Wokół stołu zapanowała cisza.

Wadkins wciąż nie krył sceptycyzmu.

– Mógłbyś użyć trochę matematyki, Yong? Przyjrzeć się statystykom i stwierdzić, czy prawdopodobieństwo mieści się w granicach rozsądku, zanim ogłosimy, że trafiliśmy w cel? Dla wszelkiej pewności powinieneś być może sprawdzić całą Australię. No i zająć się również niewyjaśnionymi gwałtami. Możliwe, że tam też coś znajdziemy.

– To może trochę potrwać, ale spróbuję, sir. – Yong znów się uśmiechał.

– Okej. Kensington i Holy, dlaczego jeszcze nie jesteście w drodze do Nimbin?

– Wyjeżdżamy jutro rano, sir – odparł Andrew. – Jest świeża sprawa gwałtu w Lithgow, którą chciałbym zbadać najpierw. Mam przeczucie, że tu może istnieć jakiś związek. Akurat się tam wybieraliśmy.

Wadkins zmarszczył czoło.

– Lithgow? Staramy się pracować jako zespół, Kensington. To znaczy, że dyskutujemy i koordynujemy, a nie tylko wałęsamy się na własną rękę. O ile wiem, nigdy nie rozmawialiśmy o żadnej sprawie gwałtu w Lithgow.

– Po prostu przeczucie, sir.

Wadkins westchnął.

– Cóż, McCormack uważa, że posiadłeś coś w rodzaju szóstego zmysłu…

– My, Aborygeni, utrzymujemy bliższy kontakt ze światem duchów niż blade twarze, sir.

– W moim wydziale praca policyjna nie opiera się na takich kwalifikacjach, Kensington.

– To był żart, sir. Mam w tej sprawie coś jeszcze.

Wadkins pokręcił głową.

– Dobrze, tylko bądźcie jutro w tym porannym samolocie.


Wyjechali z Sydney autostradą. Lithgow to przemysłowe miasteczko liczące jakieś dziesięć, dwanaście tysięcy mieszkańców, ale Harry’emu najbardziej przypominało średniej wielkości wioskę. Przed posterunkiem policji tkwiło na słupie mrugające niebieskie światełko.

Szef posterunku przyjął ich ciepło. Był jowialnym mężczyzną z nadwagą i kolekcją podbródków, miał na nazwisko Larsen i dalekich krewnych w Norwegii.

– Zna pan jakichś Larsenów3 w Norwegii? – spytał.

– Cóż, jest ich całkiem sporo – odparł Harry.

– Tak, babcia mówiła, że mamy tam u was dużą rodzinę.

– Rzeczywiście.

Larsen dobrze pamiętał tamtą sprawę gwałtu.

– Na szczęście w Lithgow podobne rzeczy nie zdarzają się często. To było na początku listopada. Kobietę napadnięto na jednej z bocznych uliczek, kiedy wracała do domu z pracy na nocnej zmianie, i wciągnięto do samochodu. Sprawca groził jej wielkim nożem, dojechał do odludnej leśnej drogi u stóp Gór Błękitnych i tam zgwałcił na tylnym siedzeniu. Gwałciciel już zaciskał ręce na jej szyi, kiedy z tyłu zatrąbił jakiś samochód. Kierowca jadący do letniego domku sądził, że zaskoczył na tej pustej leśnej drodze czułą parkę, i dlatego nie chciał wysiąść. Gdy gwałciciel wrócił na siedzenie kierowcy, kobiecie udało się wymknąć tylnymi drzwiami i podbiec do tamtego drugiego samochodu. Sprawca zrozumiał, że zabawa się skończyła, dodał gazu i zniknął.

– Czy któreś z nich zauważyło numer rejestracyjny?

– Ależ skąd, było ciemno i wszystko odbywało się zbyt szybko.

– Czy ta kobieta widziała sprawcę z bliska? Macie rysopis?

– Przybliżony. Jak już mówiłem, było ciemno.

– Przywieźliśmy ze sobą zdjęcie. Ma pan jakiś adres, pod którym moglibyśmy znaleźć tę kobietę?

Larsen podszedł do szafki z dokumentami i zaczął w niej grzebać, ciężko przy tym oddychając.

– A tak w ogóle – zaczął Harry – wie pan, czy to blondynka?

– Blondynka?

– Tak, czy ma jasne włosy, białe?

Podbródki Larsena zaczęły się trząść, a on sam sapał jeszcze ciężej. Harry zrozumiał, że się śmieje.

– Nie, nie, raczej nie, kochany. Ona jest koori.

Harry pytająco popatrzył na Andrew.

Andrew spoglądał w sufit.

– Jest czarna – wyjaśnił w końcu, a Larsen uzupełnił:

– Jak węgiel.


– To znaczy, że koori to jakieś plemię? – spytał Harry, kiedy wyjechali z posterunku.

– No, nie całkiem – odparł Andrew.

– Nie całkiem?

– To długa historia. Kiedy biali przybyli do Australii, żyło tu około siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy tubylców podzielonych na sześćset, siedemset plemion. Mówili ponad dwustu pięćdziesięcioma językami, a wiele z nich różniło się od siebie tak, jak angielski od chińskiego. Ale za sprawą kul i prochu, nowych chorób, na które tubylcy nie mieli żadnej odporności, integracji i innych dóbr, przywiezionych przez białego człowieka, liczba ludności dramatycznie się zmniejszyła. Wiele plemion całkiem wyginęło. Zniknęła pierwotna struktura plemienna, a wtedy na nazwanie tych, którzy pozostali, zaczęto używać bardziej ogólnych określeń. Aborygenów, którzy mieszkają tu, na południowym wschodzie, nazywa się koori.

– Ale dlaczego, na miłość boską, nie sprawdziłeś wcześniej, czy ona jest blondynką?

– Niedopatrzenie. Musiałem coś źle odczytać. Czy w Norwegii ekrany komputerów nigdy nie migoczą?

– Do diabła, Andrew, nie mamy czasu na tracenie go na takie strzały w ciemno.

– Ależ tak! I mamy też czas na coś, co wprawi cię w lepszy humor – oświadczył Andrew, po czym gwałtownie skręcił w prawo.

– Dokąd jedziemy?

– Na australijskie targi rolnicze. Prawdziwe.

– Targi rolnicze? Umówiłem się na wieczór, Andrew.

– Aha, przypuszczam, że z tą panną ze Szwecji. Nie martw się, to szybko pójdzie. A poza tym zakładam, że jako przedstawiciel organów ścigania zdajesz sobie sprawę z konsekwencji spoufalania się z potencjalnym świadkiem.

– Ta kolacja oczywiście mieści się w ramach śledztwa. Będę zadawał ważne pytania.

– Jasne.


Plac targowy leżał na dużej, otwartej równinie, mając za sąsiedztwo jedynie rozrzucone wokół hale fabryczne i garaże. Kiedy skręcili przed wielki namiot, akurat dobiegało końca ostatnie okrążenie rajdu traktorów i spaliny wciąż unosiły się gęsto nad ziemią. Na placu wrzało, z rozmaitych kramów dobiegały krzyki i wrzaski, ale chyba każdy obecny tu człowiek miał w ręku szklankę piwa i uśmiech na ustach.

– Zabawa i handel w pięknej symbiozie – stwierdził Andrew. – Czegoś podobnego w Norwegii nie macie.

– No, mamy coś, co się nazywa jarmark.

Koło namiotu rozwieszono wielkie plakaty. Duże czerwone litery informowały: „Bokserzy Jima Chiversa”. Pod spodem było zdjęcie przedstawiające dziesięciu zawodników, najwidoczniej członków zespołu. Podano również tak ważne dane, jak nazwisko, wiek, miejsce urodzenia i waga. Na samym dole widniał napis: „Czy podejmiesz to wyzwanie?”.

W namiocie pierwszy bokser już się rozgrzewał na ringu. Owinięty szlafrokiem z gładkiego materiału boksował się z cieniami w bladym świetle padającym spod kopuły namiotu. Za chwilę na ring wszedł starszy tęgawy mężczyzna w nieco zużytym smokingu, towarzyszyła temu głośna wrzawa. Najwidoczniej był tu już wcześniej, bo publiczność zaczęła skandować jego imię: Ter-ry, Ter-ry!

Władczym ruchem ręki powstrzymał okrzyki i sięgnął po mikrofon zwisający z sufitu.

– Ladies and Gentlemen! Kto podniesie rękawicę?

Odpowiedział mu wielki wrzask, po którym nastąpiła długa, pełna ozdobników przemowa, stanowiąca najwyraźniej stały punkt programu, na temat „szlachetnej sztuki samoobrony”, zaszczytów i sławy, a także złego nastawienia władz do boksu, które przeklinano określeniami godnymi zagorzałego kaznodziei. Przemowa zakończyła się powtórzeniem pytania: kto podniesie rękawicę?

W górę wystrzeliło kilka rąk, Terry skinieniem dłoni przywołał ich właścicieli do przodu. Ochotnicy ustawili się w kolejce przy stoliku, gdzie poproszono ich o podpisanie jakiegoś kwitka.

– Co tu się dzieje? – zdziwił się Harry.

– Ci młodzi mężczyźni z okolicy będą próbowali spuścić lanie któremuś z bokserów Jima Chiversa. Jeśli im się uda, zdobędą wielką nagrodę, a co ważniejsze, lokalną chwałę i sławę. Teraz podpisują oświadczenie, że są zdrowi, sprawni i świadomi, że organizator nie ponosi żadnej odpowiedzialności za nagłą zmianę stanu ich zdrowia – wyjaśnił Andrew.

– O rany, czy to legalne?

– Hm… – Andrew zwlekał z odpowiedzią. – W 1971 pojawiło się coś w rodzaju zakazu, musieli więc nieco zmienić formułę, ale widzisz, to rozrywka, która ma w Australii długą tradycję. Ukradli Jimmy’emu Chiversowi imię, ten prawdziwy prowadził zespół bokserów, który jeździł po kraju na rozmaite zawody i jarmarki po drugiej wojnie światowej. Facet był wręcz instytucją, wielu późniejszych mistrzów pochodziło z grupy Jimmy’ego. Zawsze walczyli u niego zawodnicy przeróżnych narodowości – Chińczycy, Włosi i Grecy. I Aborygeni. Wtedy ludzie, którzy wchodzili na ring, sami mogli wybrać, z kim będą walczyć, więc na przykład, jeśli byłeś antysemitą, to mogłeś sobie wybrać Żyda, nawet jeżeli Żyd miał duże szanse porządnie złoić ci skórę.

Harry zaśmiał się.

– A czy to nie podsyca rasizmu?

Andrew podrapał się w brodę.

– Może tak, może nie. W każdym razie był to jakiś sposób na rozładowanie tłumionej agresji. Ludzie w Australii przyzwyczaili się do mieszanki kulturowej i rasowej, w sumie społeczeństwo funkcjonuje całkiem nieźle. Ale pewne napięcia zawsze pozostaną. A wtedy mimo wszystko lepiej jest trochę się poszturchać na ringu bokserskim niż na ulicach. Weź na przykład walki białych z Aborygenami, takie mecze zawsze budziły większe zainteresowanie. Aborygen z drużyny Jimmy’ego, który się dobrze spisał, często stawał się bohaterem w rodzinnej wiosce. Wśród wszystkich upokorzeń wywoływał odrobinę poczucia wspólnoty i budził dumę. Wydaje mi się też, że te walki nie powodowały większego rozłamu między rasami. Kiedy biali chłopcy dostawali lanie od czarnego, budziło to więcej szacunku niż nienawiści. Australijczycy to naród, który bardzo wysoko ceni sport.

– Mówisz jak zagorzały konserwatysta.

Andrew roześmiał się.

– Coś ty! Jestem prostym wieśniakiem.

– To już na pewno nieprawda.

Andrew zaśmiał się jeszcze głośniej.

Rozpoczęła się pierwsza walka. Rudowłosy, mocno zbudowany, ale niewysoki mężczyzna, który przyniósł własne rękawice bokserskie i przyprowadził własnych kibiców, stanął naprzeciwko jeszcze niższego zawodnika z drużyny Chiversa.

– Irlandczyk przeciwko Irlandczykowi – oświadczył Andrew z miną znawcy.

– Szósty zmysł ci to podpowiada? – spytał Harry.

– Oczy. Rude włosy, czyli Irlandczycy. Przeklęci twardziele, to będzie długa walka.

– Go-go-Johnny, go-go-go! – wrzasnęli kibice.

Zdążyli powtórzyć swój okrzyk jeszcze dwa razy i walka się skończyła. Johnny dostał trzy ciosy w nos i nie chciał się więcej boksować.

– Irlandczycy nie są już tacy jak kiedyś – westchnął Andrew.

Otwarcie przyjmowano zakłady dotyczące następnej walki. Ludzie zebrali się wokół dwóch mężczyzn w wysokich skórzanych kapeluszach z szerokimi rondami, najwyraźniej bukmacherów. Wszyscy mówili jeden przez drugiego, a specjalne niegniotące się banknoty australijskich dolarów przechodziły z ręki do ręki. We wściekłym tempie zawierano ustne umowy, niczego nie notowano, jedynie lekkie skinienie głowy bukmachera potwierdzało, że zakład został przyjęty.

– Jak to jest z ustawą o hazardzie? – mruknął Andrew i wykrzyknął jakieś trzy czy cztery słowa, których Harry nie był w stanie zrozumieć.

– Co powiedziałeś?

– Postawiłem sto dolarów na to, że reprezentant Chiversa pokona przeciwnika przed końcem drugiej rundy.

– W tym hałasie chyba nikt nie mógł tego zrozumieć?

Andrew zaśmiał się. Najwyraźniej bawiła go rola profesora.

– Nie zauważyłeś, że bukmacher uniósł brew? To się nazywa podzielność uwagi, Harry. To zdolność częściowo wrodzona, a częściowo wyuczona. Polega na umiejętności słuchania wielu rzeczy naraz, odcedzania zbędnego hałasu i dostrzegania tego, co ważne.

– Raczej słyszenia.

– I słyszenia. Próbowałeś tego, Harry? To bardzo pożyteczne w wielu sytuacjach.

W głośnikach zatrzeszczało i Terry z mikrofonem przedstawił Robina „Murri” Toowoombę z drużyny Chiversa i Bobby’ego „Lobby” Paina, miejscowego olbrzyma, który wkroczył na ring, przeskakując przez liny przy wtórze ryku publiczności. Ściągnął koszulkę i odsłonił potężną owłosioną klatkę piersiową, nabrzmiałe mięśnie ramion. Tuż przy ringu podskakiwała jakaś ubrana na biało kobieta. Bobby posłał jej w powietrzu pocałunek, a zaraz potem dwóch sekundantów zawiązało mu rękawice. W sali podniósł się szum, kiedy Toowoomba przeszedł między linami. Był wysokim, niezwykle czarnym i pięknym mężczyzną.

– Murri? – spytał Harry.

– Aborygen z Queensland.

W kibiców Johnny’ego na powrót wstąpiło życie, gdy uświadomili sobie, że teraz, głośno dopingując, mogą używać imienia Bobby. Uderzono w gong i dwaj bokserzy zbliżyli się do siebie. Biały był większy, niemal o głowę wyższy od swego czarnego przeciwnika, lecz nawet dla niewprawnego widza było oczywiste, że nie porusza się z szybką elegancją Aborygena.

Bobby rzucił się w przód i wymierzył potężny cios w stronę Toowoomby, który się uchylił. Zebrana publiczność jęknęła, a ubrana na biało kobieta zawyła z podziwu. Bobby jeszcze parę razy zamachnął się w powietrze, aż w końcu Toowoomba podsunął się i ostrożnie, jakby na próbę, uderzył go w twarz. Bobby cofnął się dwa kroki i wyglądał, jakby już miał dość na ten wieczór.

– Powinienem był postawić dwie stówy – stwierdził Andrew.

Toowoomba, krążąc wokół Bobby’ego, zadał mu jeszcze parę drażniących ciosów, odsuwając się w taki sam płynny sposób za każdym razem, kiedy Bobby wymachiwał rękami jak pałkami. Ciężko przy tym dyszał i wrzeszczał wściekły, kiedy Toowoomby znów nie było w tym miejscu, w którym znajdował się zaledwie przed momentem. Publiczność zaczęła gwizdać. Wreszcie Toowoomba wyciągnął rękę jakby na powitanie, trafił prosto w brzuch Bobby’ego, który zgiął się wpół i skulony wycofał do rogu. Aborygen ze zmartwioną miną zrobił dwa kroki w tył.

– Wykończ go, czarny sukinsynu! – wrzasnął Andrew.

Zaskoczony Toowoomba odwrócił się w ich stronę, uśmiechnął się i pomachał im ręką nad głową.

– Nie stój i nie szczerz się, ty idioto! Rób, co do ciebie należy! Tu chodzi o mój zakład!

Toowoomba obrócił się, żeby wreszcie zakończyć walkę, lecz akurat w chwili, kiedy miał zadać Bobby’emu decydujący cios, rozległ się gong. Obaj bokserzy przeszli do swoich narożników, a prowadzący złapał za mikrofon. Kobieta w bieli już była w narożniku Bobby’ego i krzyczała na niego, natomiast jeden z sekundantów podsunął mu butelkę piwa.

Andrew nie krył złości.

– Robin nie chce zrobić krzywdy białasowi, w porządku, ale powinien uszanować fakt, że postawiłem na niego, cholernego diabła.

– Ty go znasz?

– Owszem, znam Robina Toowoombę – odparł Andrew.

Gong znów się rozległ i Bobby stanął w narożniku, czekając na Toowoombę, który zbliżał się zdecydowanym krokiem. Bobby trzymał ręce uniesione wysoko, żeby osłonić głowę. Toowoomba zadał mu lekki cios w korpus, Bobby osunął się na liny. Toowoomba obrócił się i popatrzył błagalnie na Terry’ego, konferansjera, który jednocześnie pełnił funkcję kogoś w rodzaju sędziego, żeby przerwał walkę.

Andrew krzyknął, lecz było za późno.

Cios Bobby’ego rzucił Toowoombę na plecy z głośnym plaśnięciem. Kiedy oszołomiony znów podniósł się na nogi, Bobby rzucił się na niego jak orkan. Ciosy były proste i dokładne, głowa Toowoomby podskakiwała jak piłeczka pingpongowa, z dziurki w nosie popłynął cienki strumyczek krwi.

– Cholera! To kanciarz! – zawołał Andrew.

– Kanciarz?

– Nasz przyjaciel Bobby udaje amatora, to stara sztuczka, żeby człowiek Chiversa lekko podchodził do sprawy i się otworzył. Ten facet to prawdopodobnie lokalny mistrz. Cholera, Robin!

Toowoomba zasłonił rękami twarz i cofał się pod naporem Bobby’ego. Lewe ramię białego wypadało w przód i wracało, za lewymi następowały ciężkie prawe sierpowe i haki.

Publiczność wpadła w ekstazę. Kobieta w bieli znów była na nogach. Wykrzykiwała tylko pierwszą sylabę imienia Bobby’ego, przenikliwie przeciągając samogłoskę: „Boo…”.

Terry pokręcił głową, a grupa kibiców natychmiast wzniosła bojowy okrzyk:

– Go-go-Bobby, go-go-go, Bobby-be-good!

– No to już koniec – stwierdził Andrew z rezygnacją.

– Toowoomba przegra walkę?

– Oszalałeś? – Andrew popatrzył na niego ze szczerym zdumieniem. – Toowoomba zabije tego faceta. A ja miałem nadzieję, że nic złego się tu dzisiaj nie wydarzy.

Harry skoncentrował się, próbując dostrzec to, co widział Andrew. Toowoomba położył się na linach, wyglądał niemal na odprężonego, podczas gdy Bobby wściekle walił w mięśnie jego brzucha. Harry’emu przez moment wydawało się, że Toowoomba zaśnie. Kobieta w bieli ciągnęła za sznury za plecami Aborygena. Bobby zmienił taktykę i celował teraz w głowę, lecz Toowoomba unikał ciosów, uchylając się górną połową ciała powoli, wręcz leniwie. Prawie jak wąż okularnik, pomyślał Harry. Prawie jak…

Kobra!

Bobby zesztywniał w pół ruchu. Głowę miał wykręconą w lewo, a na twarzy wyraz taki, jakby akurat przypomniał sobie coś, co kompletnie uciekło mu z pamięci, a potem oczy wywróciły mu się w tył głowy, ochraniacz na zęby wypadł z ust, a równy, cienki strumyczek krwi trysnął z małej dziurki na grzbiecie nosa w miejscu, gdzie kość nosowa została złamana. Toowoomba zaczekał, aż Bobby znajdzie się w połowie drogi do podłogi, dopiero wtedy uderzył ponownie. W namiocie zapadła kompletna cisza. Harry wyraźnie usłyszał paskudny plask, kiedy drugi cios trafił w nos Bobby’ego, po czym kobiecy głos wykrzyczał pozostałą część jego imienia:

– …biii!

Jasnoczerwona krew z głowy Bobby’ego przemieszana z potem opryskała narożnik.

Terry skoczył do przodu i dał właściwie niepotrzebny już sygnał, że walka jest skończona. W namiocie wciąż panowała cisza, słychać było jedynie stukot butów biało ubranej kobiety, kiedy pędziła po drewnianych deskach środkowym przejściem i wybiegała z namiotu. Sukienkę miała z przodu pobrudzoną na czerwono, a na twarzy ten sam wyraz zdziwienia co Bobby.

Toowoomba próbował pomóc w postawieniu Bobby’ego na nogi, ale sekundanci go odepchnęli. Ktoś gdzieś zaklaskał, ale zaraz ucichł. Rozległy się jednak tym głośniejsze gwizdy, kiedy Terry podniósł rękę Toowoomby wysoko do góry. Andrew pokręcił głową.

– Sporo ludzi tutaj na pewno postawiło pieniądze na lokalnego mistrza – stwierdził. – Chodźmy, odbierzemy forsę i zamienimy kilka poważnych słów z tym durniem Murri.


– Robin, ty głupku, powinni cię zamknąć, naprawdę!

Twarz Robina „Murri” Toowoomby rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. Przykładał sobie do oka lód owinięty ręcznikiem.

– Tuka! Słyszałem cię w środku. Znów wróciłeś do hazardu?

Toowoomba mówił cicho. To człowiek przyzwyczajony do tego, że się go słucha, pomyślał natychmiast Harry. Głos miał przyjemny i łagodny, zdaniem Harry’ego nie brzmiał jak głos człowieka, który przed chwilą złamał nos mężczyźnie dwa razy większemu od siebie.

– Hazard? – prychnął Andrew. – Za moich czasów stawiania pieniędzy na chłopców Chiversa nie dało się nazwać hazardem, ale teraz, zdaje się, nie ma nic pewnego na świecie. Jak mogłeś tak się dać oszukać jakiemuś cholernemu białemu prostakowi? Do czego to doprowadzi?

Harry chrząknął.

– A tak, rzeczywiście – przypomniał sobie Andrew. – Robin, poznaj mojego kolegę. To jest Harry Holy. Harry, to największy łajdak i psychopata morderca, Robin Toowoomba.

Podali sobie ręce, a Harry znów poczuł się tak, jakby wsadził palce między drzwi. Wydusił z siebie: „Jak się masz?” i w odpowiedzi, której towarzyszył uśmiech odsłaniający perłowobiałe zęby, usłyszał: „Absolutnie fantastycznie, stary, a ty jak się masz?”.

– Nigdy nie czułem się lepiej – odparł Harry, rozcierając dłoń.

Te australijskie obyczaje doprawdy wiele go kosztowały. Według Andrew należało opisać swoje niesłychanie dobre samopoczucie, a chłodne: „Dziękuję, nieźle” mogło prędko zostać wzięte za obrazę.

Toowoomba kciukiem wskazał na Andrew.

– À propos łajdaka, czy Tuka powiedział ci, że kiedyś sam boksował dla Jima Chiversa?

– Najwyraźniej wciąż jeszcze nie wiem wielu rzeczy o… hm… Tuce. To tajemniczy facet.

– Tajemniczy? – roześmiał się Toowoomba. – On tylko nie mówi wprost. Tuka mówi ci wszystko, co powinieneś wiedzieć, musisz tylko umieć go słuchać. Ale oczywiście nie powiedział ci, że poproszono go o odejście od Chiversa, ponieważ był zwyczajnie zbyt niebezpieczny? Ile kości policzkowych, nosowych i szczęk masz na sumieniu, Tuka? Uważano go za największy młody talent w boksie, jakiego nie było w Nowej Południowej Walii od wielu lat. Ale pojawił się pewien problem. Tuka nie potrafił panować nad sobą, nie wiedział, co to dyscyplina. W końcu podczas pewnego meczu pobił sędziego, który, jego zdaniem, zakończył walkę zbyt wcześnie, w dodatku na korzyść Tuki. To dopiero żądza krwi! Zawieszono go na dwa lata.

– Na trzy i pół – uśmiechnął się Andrew. Najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu, by Toowoomba opowiadał o jego karierze bokserskiej. – Mówię ci, ten cholerny sędzia to był prawdziwy kretyn. Ledwie go tknąłem, a on od razu upadł i złamał sobie obojczyk.

Toowoomba i Andrew zaśmiali się serdecznie i uderzyli dłońmi.

– Robin dopiero się urodził, kiedy ja już boksowałem. On tylko cytuje to, co sam mu mówiłem – wyjaśnił Andrew Harry’emu. – Był w grupie trudnej młodzieży, z którą pracowałem w wolnych chwilach. Trenowaliśmy boks i po to, by uświadomić chłopcom znaczenie panowania nad sobą, opowiedziałem im kilka półprawdziwych historii o sobie. Ku przestrodze. Robin najwyraźniej źle mnie zrozumiał i zamiast się zniechęcić, zaczął mnie naśladować.

Toowoomba spoważniał.

– Zwykle dobre z nas chłopaki, Harry. Pozwalamy im się trochę pokręcić, zanim zadamy parę luźnych ciosów, żeby zrozumieli, kto tu rządzi. Później na ogół szybko się poddają. Ale ten facet umiał boksować, mógł wyrządzić komuś krzywdę. Takie typki dostają to, o co proszą.

Otworzyły się drzwi.

– Niech cię cholera, Toowoomba! Jakbyśmy już wcześniej nie mieli problemów, to jeszcze musiałeś złamać nos zięciowi miejscowego szefa policji! – Konferansjer Terry wyglądał na bardzo niezadowolonego, a swoją dezaprobatę podkreślił głośnym splunięciem na podłogę.

– To był czysty odruch, szefie – odparł Toowoomba, spoglądając na brunatną od tytoniu plwocinę. – Więcej się nie powtórzy – oświadczył, puszczając oko do Andrew.

Wstali. Toowoomba i Andrew objęli się, na pożegnanie wypowiadając kilka zdań w języku, z którego Harry nie rozumiał ani słowa. On sam czym prędzej poklepał Toowoombę po ramieniu, żeby uniknąć kolejnych uścisków dłoni.


– Po jakiemu rozmawialiście na koniec? – spytał Harry, kiedy już wsiedli do samochodu.

– Po kreolsku. To mieszanka angielskiego ze słowami pochodzenia aborygeńskiego. Posługuje się nią wielu Aborygenów w całym kraju. A jak ci się podobał boks?

Harry nie spieszył się z odpowiedzią.

– Ciekawie było zobaczyć, jak zarabiasz trochę forsy, ale moglibyśmy już być w Nimbin.

– Gdybyśmy nie przyjechali tu dzisiaj, to nie mógłbyś spędzić wieczoru w Sydney – przypomniał Andrew. – Nie można umówić się z taką kobietą, a potem po prostu nie przyjść. Przecież mówimy być może o twojej przyszłej żonie i matce małych Holych, Harry.

Obaj uśmiechnęli się lekko. Samochód mijał drzewa i niskie domy. Słońce na wschodniej półkuli zachodziło.


Zanim dojechali do Sydney, zrobiło się ciemno, ale wieża telewizyjna świeciła w środku miasta niczym gigantyczna żarówka, wskazując drogę. Andrew zatrzymał się przy Circular Quay w pobliżu Opery. Przez snop światła samochodowego reflektora przeleciał nietoperz i zaraz zniknął. Andrew zapalił cygaro i dał Harry’emu znak, żeby jeszcze siedział.

– Nietoperz to aborygeński symbol śmierci, wiedziałeś o tym? Wyobraź sobie miejsce, w którym ludzie żyją w izolacji przez czterdzieści tysięcy lat. Innymi słowy nie zetknęli się z judaizmem, nie mówiąc już o chrześcijaństwie i islamie, ponieważ od najbliższego kontynentu dzieli ich cały ocean, a mimo to ich mit o stworzeniu świata jest mniej więcej taki: pierwszym człowiekiem był Beer-rok-born. Został stworzony przez Baime, niestworzonego, który stanowił początek wszystkiego i który kochał wszystkie stworzenia i o nie dbał. Niezły gość, innymi słowy, ten Baime, wśród przyjaciół zwany Wielkim Ojcowskim Duchem. Po tym, jak Baime zapewnił Beer-rok-bornowi i jego kobiecie stosunkowo dobre miejsce do życia, naznaczył swoim znakiem drzewo yarran, na którym mieszkał rój pszczół. Nakazał dwojgu ludziom: „Możecie szukać pożywienia w całej krainie, którą wam podarowałem, lecz to drzewo jest moje. Jeśli spróbujecie tam zdobyć pożywienie, i was, i wasze potomstwo czeka wiele zła”. Coś w tym rodzaju. W każdym razie pewnego dnia, kiedy kobieta Beer-rok-borna wybrała się po drewno, doszła do drzewa yarran. Z początku przestraszyła się na widok świętego drzewa, lecz dookoła leżało tyle chrustu, że nie uległa instynktowi, który nakazywał jej uciekać stamtąd czym prędzej. Poza tym Baime nie wspomniał nic o chruście. Kiedy zbierała suche gałązki, usłyszała nagle lekki szum nad głową, popatrzyła w górę i ujrzała pszczoły. Dostrzegła również miód ściekający po pniu. Wcześniej próbowała miodu tylko raz, a tymczasem tu było go bardzo dużo. Przezroczyste słodkie krople lśniły w słońcu i kobieta Beer-rok-borna nie potrafiła dłużej opierać się pokusie. Wspięła się na drzewo.

W tej samej chwili z góry powiało chłodem i kobietę objęła jakaś wstrętna postać z olbrzymimi czarnymi skrzydłami. Był to nietoperz Narahdarn, którego Baime wyznaczył do pilnowania świętego drzewa. Kobieta spadła na ziemię i biegiem wróciła do swojej jaskini. Skryła się tam, było już jednak za późno. Sprowadziła na świat śmierć, której symbolem był nietoperz Narahdarn, a jego przekleństwo miało dotknąć wszystkich potomków Beer-rok-borna. Drzewo yarran zapłakało gorzkimi łzami nad tą tragedią. Łzy spływały po pniu i zastygały, właśnie dlatego na korze drzewa yarran można dzisiaj znaleźć czerwoną gumę.

Andrew z zadowoleniem ssał cygaro.

– Adam i Ewa bardzo się chyba od tego nie różnią?

Harry pokiwał głową, przyznając, że rzeczywiście jest wiele podobieństw.

– A może po prostu ludzie bez względu na to, w jakim miejscu na Ziemi mieszkają, mają te same wizje i fantazje? – Zamyślił się. – Może są one wrodzone, dane przez naturę, wpisane w pewnym sensie w twardy dysk i pomimo wszystkich różnic prędzej czy później i tak dotrzemy do identycznych odpowiedzi?

– Miejmy nadzieję, że tak jest – powiedział Andrew, mrużąc oczy wśród dymu. – Miejmy nadzieję.


Harry wypił już sporo ze swojej drugiej coli, kiedy zjawiła się Birgitta, dziesięć po dziewiątej. Ubrana była w prostą białą bawełnianą sukienkę, a rude włosy zebrała w imponujący koński ogon.

– Zacząłem się już bać, że nie przyjdziesz – powiedział Harry. Zabrzmiało to jak żart, ale on naprawdę tak myślał. Obawiał się tego od chwili, gdy umówili się na spotkanie.

– Naprawdę? – Birgitta spojrzała na niego rozbawiona. Poczuł pewność, że to będzie miły wieczór.

Zamówili zielone curry z wieprzowiny, kurczaka z orzechami cashew z woka, australijskie chardonnay i perriera.

– Muszę powiedzieć, że spotkanie Szwedki tak daleko od ojczyzny było dla mnie wielkim zaskoczeniem.

– W tym nie ma nic dziwnego. W Australii mieszka około dziewięćdziesięciu tysięcy Szwedów.

– Co takiego?

– Większość wyemigrowała tutaj przed drugą wojną światową, ale mnóstwo młodzieży przyjechało też w latach osiemdziesiątych, kiedy w Szwecji zaczęło wzrastać bezrobocie.

– A ja sądziłem, że wy, Szwedzi, zaczynacie tęsknić za klopsikami i słupem świętojańskim, jeszcze zanim dojedziecie do Helsingør.

– Musiałeś mieć na myśli Norwegów. Wy jesteście naprawdę zwariowani. Wszyscy Norwegowie, których tu poznałam, już po paru dniach zaczynali tęsknić za domem, a po dwóch miesiącach wyjeżdżali, wracali do siebie, do swoich norweskich swetrów.

– Ale z Inger było inaczej?

Birgitta spoważniała.

– Tak, z Inger było inaczej.

– Wiesz, dlaczego tu została?

– Pewnie z tego samego powodu co większość z nas. Człowiek wyjeżdża na wakacje, zakochuje się w kraju, w klimacie, w beztroskim życiu albo w jakimś facecie. Stara się o zezwolenie na pobyt, a dziewczyny ze Skandynawii nie mają problemów ze znalezieniem w Australii pracy w barze, i nagle okazuje się, że do domu tak daleko, a tutaj tak łatwo zostać.

– Z tobą też tak było?

– Mniej więcej.

Przez chwilę jedli w milczeniu. Curry było gęste, ostre i smaczne.

– Co wiesz o nowym chłopaku Inger?

– Mówiłam już, że pewnego wieczoru zajrzał do baru. Poznała go w Queensland, wydaje mi się, że na Fraser Island. Wyglądał jak wydanie hippisa, które, jak sądziłam, już dawno wymarło, lecz okazało się, że w Australii żyje w najlepszym zdrowiu. Długie włosy z warkoczykami, kolorowe obszerne szaty, sandały. Wyglądał, jakby przyszedł wprost z plaży w Woodstock.

– Woodstock leży w głębi lądu, w New Jersey.

– A nie było tam jakiegoś morza albo jeziora, w którym się kąpali? Wydaje mi się, że to pamiętam.

Harry przyjrzał się jej uważniej. Siedziała lekko zgarbiona, skoncentrowana na jedzeniu. Piegi jakby skupiły się na grzbiecie nosa. Harry uznał, że jest śliczna.

– Nie musisz wiedzieć takich rzeczy, jesteś za młoda.

Roześmiała się.

– A ty? Jesteś staruszkiem?

– Ja? W niektóre dni owszem. To przez tę pracę. Pod pewnymi względami człowiek bardzo szybko się starzeje. Ale mam nadzieję, że nie jestem jeszcze do tego stopnia pozbawiony złudzeń i cyniczny, żeby od czasu do czasu nie poczuć, że żyję.

– Biedaku!

Harry nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.

– Możesz sobie myśleć, co chcesz, ale nie mówię tego, żeby zaapelować do twoich matczynych instynktów, chociaż może nie byłby to wcale taki zły pomysł. Tak po prostu jest.

Obok stolika przeszedł kelner i Harry skorzystał z okazji, żeby zamówić jeszcze jedną wodę mineralną.

– Za każdym razem, gdy bada się historię morderstwa, człowiek zostaje w jakiś sposób zraniony. Niestety z reguły za morderstwem kryją się raczej ludzkie brudy i smutne historie, motywy znacznie mniej wyrafinowane niż te, które można odnaleźć w powieściach Agathy Christie. Na początku uważałem się za kogoś w rodzaju rycerza sprawiedliwości, ale teraz niekiedy czuję się jak śmieciarz. Mordercy to na ogół żałosne typki i bez trudu można wskazać co najmniej dziesięć dobrych powodów, dla których stali się, kim się stali. Z reguły kończy się więc tym, że człowiek przede wszystkim odczuwa frustrację, głównie dlatego, że przestępcom nie wystarczy niszczenie własnego życia, że przy upadku muszą pociągnąć za sobą również innych. Prawdopodobnie to, co mówię, wciąż brzmi trochę sentymentalnie…

– Przepraszam, nie chciałam wydać się cyniczna, rozumiem, o co ci chodzi – odparła.

W łagodnym powiewie wiatru z ulicy płomień świecy stojącej na stole między nimi zamigotał.

Birgitta opowiedziała o tym, jak razem ze swoim chłopakiem cztery lata temu spakowali w Szwecji plecaki i wyruszyli jako backpackers, o tym jak przejechali z Sydney do Cairns autobusem i autostopem, jak nocowali w namiotach i w tanich hotelach, jak w tych samych hotelach pracowali jako recepcjoniści i kucharze. Nurkowali przy Wielkiej Rafie Koralowej i pływali w otoczeniu żółwi i rekinów młotów. Medytowali przy Ayers Rock, oszczędzali na pociąg z Adelaide do Alice Springs, byli na koncercie Crowded House w Melbourne, aż w pewnym motelu w Sydney natrafili na ślepą ścianę.

– To dziwne, że coś, co funkcjonuje tak dobrze, może być taką… pomyłką.

– Pomyłką?

Birgitta chwilę się zawahała. Może uznała, że już i tak opowiedziała temu natrętnemu Norwegowi więcej, niż powinna.

– Nie bardzo wiem, jak to wyjaśnić. Po drodze coś straciliśmy. Coś, czego istnienie przyjmowaliśmy za pewnik. Przestaliśmy się zauważać, a wkrótce przestaliśmy się też dotykać. Zmieniliśmy się po prostu w towarzyszy podróży, w osoby, które dobrze jest mieć przy sobie, bo taniej jest mieszkać w dwuosobowym pokoju i bezpieczniej nocować z kimś w namiocie. On w Noosa poznał Niemkę, córkę bogatych rodziców, a ja pojechałam dalej, żeby miał spokój. Nic mnie to nie obchodziło. Kiedy przyjechał do Sydney, powiedziałam, że zakochałam się w niedawno poznanym głupim surferze z Ameryki. Nie wiem, czy mi uwierzył, może zrozumiał, że po prostu daję nam obojgu pretekst, żeby zakończyć ten związek. Próbowaliśmy się kłócić w tym motelu, ale nawet to już nam się nie udało. Powiedziałam mu, żeby jechał wcześniej do Szwecji, a ja przyjadę za nim.

– Chyba bardzo cię wyprzedził.

– Byliśmy ze sobą sześć lat. Uwierzysz, że prawie nie pamiętam, jak wyglądał?

– Oczywiście.

Birgitta westchnęła.

– Nie przypuszczałam, że tak może być. Byłam pewna, że się pobierzemy i będziemy mieć dzieci, zamieszkamy na przedmieściach Malmö w domku z ogrodem, z gazetą „Svenska Dagbladet” na schodach, a teraz… Teraz ledwie mogę przypomnieć sobie jego głos i to, jak się z nim kochałam, albo… – spojrzała na Harry’ego – albo to, że był zbyt uprzejmy, by kazać mi siedzieć cicho, kiedy po paru kieliszkach wina zaczynałam za dużo gadać.

Harry uśmiechnął się szeroko. Birgitta nie skomentowała faktu, że on nie tknął wina.

– Ja wcale nie jestem uprzejmy, tylko ciekawy – powiedział.

– W takim razie sam musisz mi opowiedzieć coś bardziej osobistego niż to, że jesteś policjantem.

Pochyliła się nad stołem. Harry nakazał sobie powstrzymać się od zaglądania jej w dekolt. Poczuł jej zapach i pożądliwie wciągnął nosem powietrze. Nie może dać się omamić. To tylko działanie tych cynicznych drani Karla Lagerfelda albo Christiana Diora, którzy dokładnie wiedzą, czego trzeba, żeby zawrócić w głowie nieszczęsnemu samcowi.

Birgitta pachniała cudownie.

– Cóż – zaczął Harry. – Mam siostrę, moja matka zmarła kilka lat temu, mieszkam w mieszkaniu, którego nie mogę się pozbyć, na Tøyen w Oslo. Nie mam za sobą żadnych długich związków, tylko jeden, który pozostawił ślad.

– Naprawdę? I w twoim życiu nie ma teraz nikogo?

– Właściwie nie. Utrzymuję parę nieskomplikowanych i bezsensownych układów z kobietami, do których od czasu do czasu dzwonię, kiedy one nie dzwonią do mnie.

Birgitta zmarszczyła czoło.

– Powiedziałem coś nie tak? – spytał Harry.

– Nie wiem, czy interesuje mnie ten typ mężczyzn czy też kobiet. Jestem pod tym względem trochę staroświecka.

– Oczywiście wszystko to jest już teraz za mną – zapewnił natychmiast Harry, podnosząc do góry szklankę z perrierem.

– Nie wiem też, czy podobają mi się twoje szybkie odpowiedzi. – Birgitta stuknęła się z nim kieliszkiem.

– A czego szukasz w mężczyźnie?

Oparła brodę na ręku i zapatrzyła się gdzieś przed siebie.

– Nie wiem. Wydaje mi się, że lepiej wiem, czego nie lubię, niż co lubię w mężczyznach.

– No to czego nie lubisz? Oprócz szybkich odpowiedzi.

– Mężczyzn, którzy próbują mnie poderwać.

– Bardzo ci dokuczają?

Uśmiechnęła się.

– Pozwól, że coś ci podpowiem, casanovo: jeśli chcesz oczarować kobietę, to musisz sprawić, by poczuła się wyjątkowa, specjalnie traktowana, by uważała, że dostaje coś, czego nie dostaje żadna inna. Mężczyźni, którzy próbują podrywać dziewczyny w barach, na ogół tego nie rozumieją. A w przypadku takiego libertyna jak ty mówienie na ten temat jest jak rzucanie pereł przed wieprze.

Harry roześmiał się.

– Mówiąc „parę kobiet”, miałem na myśli dwie. Mówię „parę”, bo to lepiej brzmi. Może na przykład ktoś pomyśli, że chodzi o… trzy. Poza tym jedna z nich, sądząc z tego, co powiedziała, kiedy ostatnio się z nią widziałem, próbuje wrócić do swojego byłego chłopaka. Dziękowała mi za to, że byłem taki nieskomplikowany, a nasz związek… cóż, chyba bezsensowny. Ta druga to kobieta, z którą zaczynałem się wiązać, a która teraz upiera się, że ponieważ to ja się wycofałem, moim obowiązkiem jest zapewnienie jej przynajmniej minimum życia seksualnego, dopóki któremuś z nas nie ułoży się inaczej. Ale chwileczkę, dlaczego ja przyjmuję pozycję obronną? Jestem porządnym facetem, który muchy by nie skrzywdził. Czyżbyś sugerowała, że staram się kogoś tutaj oczarować?

– Owszem, starasz się oczarować mnie. Nie próbuj zaprzeczać.

Harry nie zaprzeczył.

– W porządku. Jak sobie radzę?

Birgitta wypiła spory łyk wina, zastanawiając się nad odpowiedzią.

– Chyba dobrze. W każdym razie nieźle. A właściwie… całkiem dobrze.

– Czy to znaczy, że oceniasz mnie na czwórkę z minusem?

– Mniej więcej tak.


W dole przy porcie było ciemno, prawie pusto, wiał rześki wiatr. Na schodach do oświetlonego budynku Opery młoda para o niezwykłej tuszy ustawiała się przed fotografem. Dyrygował świeżo upieczonymi małżonkami, kazał stawać raz tu, raz tam, a oni wyglądali na bardzo niezadowolonych z tego, że muszą stale przesuwać swoje wielkie ciała. W końcu jednak doszli do porozumienia z mistrzem i nocna sesja fotograficzna przed Operą zakończyła się śmiechem i być może kilkoma łezkami.

– To chyba musi być taki stan, o którym się mówi, że się pęka ze szczęścia – stwierdził Harry. – A może po szwedzku tak się nie mówi?

– Owszem, po szwedzku też można być aż tak szczęśliwym. – Birgitta ściągnęła gumkę z włosów i stanęła na wietrze przy balustradzie nad morzem. – Tak, to się zdarza – powiedziała właściwie do siebie. Obróciła się piegowatym nosem w stronę morza, a wiatr zwiał jej rude włosy do tyłu.

Przypominały parzydełka meduzy. Harry nie wiedział, że meduzy mogą być takie piękne.

3

Larsen – nazwisko bardzo popularne w Norwegii (przyp. tłum.).

Człowiek nietoperz

Подняться наверх