Читать книгу Zakochani w świecie. Malezja - Joanna Grzymkowska-Podolak - Страница 5
1.
KUALA LUMPUR
ОглавлениеZ nazwami miast jest jak z imionami. Jedne lubimy, innych nie. Albo nam się podobają, albo drażnią. Mogą być oryginalne, pospolite, irytujące, eleganckie lub po prostu obojętne. Ale najczęściej budzą jakieś emocje. Ich moc może zmieniać się w zależności od języka, w jakim są wypowiadane. Mogą bawić, zachwycać, krępować. Mogą też być tajemnicze, intrygujące i wypowiadane tylko po to, by ich brzmienie sprawiało przyjemność. KUALA LUMPUR zdecydowanie jest w czołówce moich ulubionych! Konkurować może tylko z Bombajem i Marrakeszem. Zapowiada nieznane. I zapowiada przygodę. Taką na drugim końcu świata. Gdzie wszystko trzeba dopiero odkryć. Dla siebie i po swojemu…
– Jarek, słyszysz, ten chłopak rozmawia przez telefon po polsku, chodź zagadamy, może wie, jak stąd dotrzeć do centrum i gdzie znaleźć bazę – zaproponowałam, kiedy po najdłuższym w życiu locie, otumanieni, zmęczeni i jak zwykle zapuchnięci wylądowaliśmy na lotnisku w cudownie brzmiącym Kuala Lumpur.
– Cześć, Asia i Jarek – przedstawiliśmy się sympatycznemu chłopakowi z rozwichrzoną fryzurą.
– Cześć. Krzysiek. Ale fajnie słyszeć, że ktoś tu mówi po polsku! – odpowiedział wyraźnie zadowolony i mile zaskoczony.
– Słuchaj, wiesz może, jak najłatwiej dotrzeć stąd do centrum, a konkretnie do Chinatown? Byłeś już kiedyś w Kuala Lumpur?
– Nie, niestety, nie pomogę. Jestem tu tylko chwilę, przesiadam się i zaraz mam lot do Australii. Lecę do swojej dziewczyny Oli. Już nie mogę się doczekać… – odpowiedział z czułością w głosie.
– Jasne… My zostajemy w Malezji. Dwa miesiące.
– Super! Słuchajcie, lecę, muszę dostać się na inny terminal i nie mogę się spóźnić. Bardzo tęsknię za Olą. Bardzo. Fajnie macie, że jesteście razem i że razem podróżujecie. – Krzyś pięknie się uśmiechnął.
Już dawno zauważyłam, że ludzie podróży i ludzie przygody najczęściej mają piękne i szczere uśmiechy.
– Krzychu, to powodzenia, może na fejsie się złapiemy? Jak znajdziesz Zakochanych w świecie, to jesteśmy my.
– Super! Zakochani w świecie! Zapamiętam! Lecę, cześć!
Uroczy, cudownie roześmiany i stęskniony za swoją dziewczyną Krzyś pomachał na pożegnanie. To znaczy wtedy myśleliśmy, że się żegnamy i pewnie nigdy się nie zobaczymy. Ale los już planował inaczej.
– Jarek, ogarnijmy się, bo do wieczora nie wyjdziemy z tego lotniska.
– Ale przynajmniej będziemy razem, słyszałaś…
Międzynarodowy port lotniczy w Kuala Lumpur jest wielki. Wszystko jest nowoczesne, działa sprawnie. Nietrudno o życzliwą i kompetentną pomoc. Wystarczyło, że się skupiliśmy, rozejrzeliśmy, zapytaliśmy i już siedzieliśmy w wygodnym autobusie, który szeroką autostradą wiózł nas do chińskiej części malezyjskiej stolicy.
– Jarek, ta Malezja to jest super ogarnięta, co? Aż się zaczynam bać, czy po Indiach sobie tu poradzimy. Czy nie będzie za porządnie? – żartowałam.
– No tak, Asia i Maciek mówili, że tu wszystko świetnie działa. I że będzie inaczej i dużo łatwiej niż w Indiach.
„Prawie wszędzie jest łatwiej niż w Indiach…”, uśmiechnęłam się w myślach. Nasze kochane Indie… Podczas dwóch ostatnich podróży spędziliśmy tam łącznie prawie pół roku. Pokochaliśmy indyjski chaos, doświadczyliśmy, że życie i podróż toczą się tam w przedziwny, choć uporządkowany sposób. Malezja będzie zupełnie, zupełnie inna. Wiedziałam to, czułam od początku. KUALA LUMPUR. Te dwa wyrazy z marzeń i wyobraźni nabierały właśnie realnego kształtu. Znaleźliśmy się w potężnej, buzującej życiem metropolii. Kilka pasów po każdej stronie jezdni. Budynki tak wysokie, że trzeba się nieźle zgiąć na autobusowym fotelu, żeby zobaczyć ich wierzchołki. Słońce odbijało się od dziesiątek drapaczy chmur. Szkło, metal, tempo. Jak na stolicę Azjatyckiego Tygrysa przystało.
– O rany, to Warszawa jednak jeszcze trochę odstaje – zauważyłam z lekkim smutkiem.
– Na moje oko jakieś kilkadziesiąt lat.
– A nam się wydaje, że nasza stolica to pępek globu…
– To zapytaj tu kogoś o „łorsoł”, ciekawe, ile osób skojarzy – zażartował Jarek.
Chyba każdemu z nas wydaje się, że mieszka w centrum świata. Podróże cudownie tę perspektywę zmieniają i wyrównują. Dają zdrowy i tak potrzebny nam wszystkim dystans.
– Patrz! Petronasy! – krzyknęłam.
Z daleka, w mikroskali zobaczyliśmy najsłynniejszy budynek Malezji – Petronas Towers – do niedawna najwyższe bliźniacze wieże na świecie. Lśniły w słońcu otoczone innymi szklanymi gigantami, w których tętnił biznes tej części świata.
Pierwsze godziny naszej podróży. Adrenalina, zmęczenie i ekscytacja. Po kilkunastu godzinach lotu, zmianie czasu, klimatu, półkuli, zmianie wszystkiego, wydaje się, że ktoś wsadził cię do rzeczywistości, która nie do końca jest twoja. Lubię ten stan. Umysł intensywnie próbuje się odnaleźć i odgadnąć – będzie ci tu dobrze, polubisz to, co cię tu spotka, zaakceptujesz? To zawsze jest zagadka, ale na szczęście my umiemy nowym miejscom dawać duży kredyt zaufania.
– Matko… Ale gorąco! – sapnęłam przytłoczona kilkunastoma kilogramami bagażu i zaskoczona skwarem, który dosłownie buchnął, kiedy wysiadłam z klimatyzowanego autobusu na dworcu Puduraya.
Wylądowaliśmy w chińskiej dzielnicy, Chinatown, bo jak radzili nam serdeczni znajomi, Asia i Maciek, to po pierwsze, dobre miejsce do dalszego zwiedzania Kuala Lumpur. A po drugie, na pewno znajdziemy tu tani nocleg. Wiedzieliśmy, że w Malezji trzeba będzie pilnować się z wydatkami. To nie ta sama Azja, co Indie, Kambodża czy Wietnam, gdzie bije się rekordy oszczędności i można przeżyć za przysłowiowego dolara. Tak naprawdę w Malezji ceny nie są dużo niższe niż w Polsce. A malezyjska waluta, ringgit, to w przeliczeniu praktycznie odpowiednik naszego złotego. Ringgit – fajna nazwa waluty. A w naszym podróżniczym słowniku został ochrzczony królikiem. Ringgit – rabbit, brzmi podobnie, prawda?
– Asia, jest dobrze! – krzyknął zadowolony Jarek, który już rozglądał się po okolicy.
– Dobrze, bo co?
– Zobacz, wszędzie hostele za trzydzieści do pięćdziesięciu królików! Nasza półka.
Skoro tyle możliwości dokoła, wydawało się, że znalezienie noclegu zajmie 20 minut. W pierwszych hostelach oglądaliśmy pokoje razem. Potem jedno z nas zostawało z plecakami, drugie człapało za recepcjonistą. Hosteli mnóstwo, łaziliśmy ponad godzinę, ale ciągle coś nie pasowało. Byliśmy przegrzani, zmęczeni i marudni. Nie wiem, skąd się to w człowieku bierze, ale wiem, że zaliczył to chyba każdy podróżnik – jesteś już tak zmęczony, że mógłbyś zasnąć na schodach z głową na kolanach – ale jak w pokoju jest coś nie tak, to i tak idziesz i szukasz dalej. I my to właśnie przerabialiśmy. Resztką sił i na własnej skórze. Do tego wszystkiego zorientowałam się, że gdzieś zgubiłam nowiutki polar.
– Ja już nie mam siły… Gdzie jest ten hostel, który polecali Asia i Maciek… Trzeba było od razu tam iść. Ciągamy się tu ponad godzinę. Po co nam to?
Nie planowaliśmy na dziś zwiedzania, byliśmy zmęczeni i skołowani. Ale nie spodziewaliśmy się też, że aż tak przeciągnie się szukanie noclegu. Zaczepiliśmy sympatycznie wyglądającą dziewczynę, zapytaliśmy o polecany Natalie Guesthouse.
– A jaka to ulica?
Zaczęłam grzebać w papierowym notesie na gumkę. Dziewczyna wyciągnęła nowy model smartfona, sprawnie wbiła podany adres. No tak, internet, mapy Google’a. Przecież to Malezja. Jeszcze chwilę będzie trwało, zanim przyzwyczaimy się, że ta podróż to nie kolejna włóczęga po Indiach… Poszliśmy we wskazanym przez młodą muzułmankę kierunku. Czekało nas pierwsze starcie z tym, czego w Azji nie cierpię. Nieludzko zatłoczone, rządzące się swoimi prawami skrzyżowanie. Sygnalizacja świetlna to ściema, a czy przebijesz się przez ścianę jadących we wszystkich kierunkach aut, zależy od sprytu i doświadczenia. Ludzie odważnie wbiegali między samochody, my jak sieroty dłuższy czas staliśmy na krawężniku. Trzeba było zastosować sprawdzony sposób – bezczelnie podczepić się pod miejscowego. Iść w ciemno za nim i po prostu mieć nadzieję, że się przeżyje.
– Jarek, chodź, trzymamy się tego pana, chodź! Teraz się uda…
– Asia!
– Co?
– Ale ten pan nie ma nogi…
– My mamy wszystkie, a nie umiemy sami przejść przez tę ulicę. Ja idę!
Ruszyłam za mężczyzną z kulami wprost na kilka łączących się ze sobą pasów ruchu. Mój przewodnik doskonale wyczuł moment, kiedy między autami zrobiła się odpowiednia luka. Umiejętnie lawirował, wiedział, kiedy przyspieszyć, a kiedy się zatrzymać. Byliśmy coraz bliżej krawężnika i przejścia skrzyżowania, które wydawało się nie do zdobycia.
– Zwycięstwo! Żyjemy! – odsapnęłam po drugiej stronie.
Podziękowaliśmy panu. Byłam mokra z gorąca i stresu. W powietrzu wisiała wilgoć. A my znów utknęliśmy w uliczkach Chinatown. Za nic nie mogliśmy znaleźć polecanego hostelu i nie mieliśmy już sił, żeby objuczeni plecakami i torbami kluczyć dalej. W kolejnym pensjonacie, który wcale nam się nie podobał, zostaliśmy tylko po to, żeby nie musieć już zakładać bagażu.
Usiadłam na łóżku i zgięta wpół, z głową na torbie zasnęłam w ciągu minuty.
– Asia, nie śpij. Nie możemy teraz spać. Musimy wytrzymać do wieczora – dobudzał mnie po chwili Jarek.
I miał rację. Musieliśmy jakoś przechytrzyć zmianę czasu. Dużą, bo w porównaniu z czasem w Polsce malezyjski to osiem godzin do przodu. Byliśmy kompletnie rozstrojeni. Jedyne, co można wtedy zrobić, to próbować ten czas przetrwać. Nie nastawiać się na wrażenia, przeżycia, zwiedzanie. Po prostu jakoś wytrzymać do zmroku. Z daleka od łóżka. Wyszliśmy, chociaż bez najmniejszej ochoty. Jeszcze nie miałam sił przyglądać się ludziom. Jeszcze nie miałam z tego przyjemności. Zadanie na dziś to, po prostu, w totalnym zmęczeniu doczekać końca dnia.
– Ale mamy farta! – odezwał się Jarek po kilku minutach wymuszonej włóczęgi. – Zobacz, tamte drzwi!
– Natalie Guesthouse, no szkoda, że dopiero teraz! Wchodzimy!
Bez wahania skierowaliśmy się do poszukiwanego od kilku godzin hostelu. Przywitały nas dwie sympatyczne kobiety i mały rudy kot.
– Szukaliśmy was od rana, ale na dziś mamy już wykupiony nocleg. Czy jutro byłaby szansa na pokój?
Zapytałam z nadzieją w głosie. Chciałam tu wrócić. A najlepiej już w ogóle stąd nie wychodzić. Schować się w jednym z małych pokoi i przespać całe zmęczenie, które mną zawładnęło.
– Tak, zapraszamy. Jestem Natalia. – Śliczna dziewczyna w zwiewnej sukience i z burzą włosów wyciągnęła rękę na powitanie. – A to jest Rina! Rina pomaga mi w recepcji i nie tylko.
Niziutka, urocza Rina przywitała się z uśmiechem. Na swój koci sposób powitał nas również mały kocur, chociaż akurat nie miał ochoty być drapany, głaskany ani przytulany.
– To jest crazy cat! – ostrzegła z uśmiechem Rina.
– My się z kotami akurat dogadujemy – odpowiedział, zgodnie z prawdą, Jarek.
– Wy z Polszy? – zapytała ni z tego, ni z owego Natalia.
Rina rozmawiała po angielsku z filipińskim akcentem, Natalia mówiła do tej pory płynną angielszczyzną, kot – kocim malajskim, a teraz pojawił się rosyjski!
– Yes, da, to znaczy tak!
Odpowiedzieliśmy najlepiej, jak umieliśmy. Na wszelki wypadek w trzech językach naraz.
– Jestem z Nowosybirska. Poznałam. – Natalia się roześmiała.
W głowie otworzyła się szufladka z resztką znajomych rosyjskich słów. U Jarka ta szufladka jest znacznie większa, więc pogadał sobie z Natalią chwilę w jej rodzimej mowie.
– Odpocznijcie, odeśpijcie i wracajcie do nas jutro. Trzymamy dla was pokój do dwunastej – pożegnała nas Natalia.
Chinatown – najkrócej mówiąc, chińska dzielnica – w Kuala Lumpur słynie przede wszystkim z Jalan Petaling – ulicy, która po zmroku staje się bazarem tak tłocznym i głośnym, że trudno tam znaleźć nawet samego siebie. Festiwal komercji, podróbek i handlu. Również smaków i zapachów. A nad tym wszystkim znak rozpoznawczy – czerwone lampiony. Pomiędzy setkami stoisk z zegarkami, koszulkami, portfelami, biżuterią, pamiątkami i innymi mało potrzebnymi rzeczami przechadzają się tysiące ludzi – turystów i miejscowych. Kolejne setki siedzą w knajpkach i ulicznych restauracjach. Oprócz stoisk przenośnych są tu stacjonarne sklepy, hotele i banki. Dla każdego coś miłego. Prostytutki szukają klientów, a z tymi zdecydowanymi twardo negocjują ceny. Ładne młode dziewczyny i panie w mocno średnim wieku. Na Jalan Petaling można kupić wszystko – od lokalnych słodyczy i przysmaków po seks z lokalnymi kobietami i mężczyznami. Można też kupić chwilę duchowego ukojenia w pobliskich świątyniach, bo wierni chętnie zostawiają ofiary swoim bogom. Jalan Petaling nie zasypia, byliśmy tu o każdej porze dnia i nocy i zawsze coś się działo. Jak to na wszystkich bazarach świata bywa. Wszystko, co ludzkie, w jednym miejscu, obok siebie.
Na najbliższy tydzień chińska dzielnica stała się naszym domem. Zamieszkaliśmy u Natalii, a po Jalan Petaling snuliśmy się każdego dnia. Tam jedliśmy, zwiedzaliśmy, robiliśmy zakupy. Rytuałem zaczynającym dzień stały się wyprawy na owoce z torebki. Porcjowane papaje, ananasy, mango, melony, cudownie purpurowe smocze owoce, zwane też pitajami, były już obrane i popakowane w małe torebki za 1,3 ringgita. Kupowaliśmy je hurtowo i długim patykiem jedliśmy już przy stoisku. Poranna owocowa uczta. Z sentymentu niemal codziennie zaglądaliśmy do pięknej, najstarszej w mieście hinduskiej świątyni Sri Mahamariamman, której imponująca, intensywnie kolorowa, rzeźbiona brama przywoływała wspomnienia z Indii. Często paliliśmy kadzidła w pobliskiej świątyni taoistycznej, gdzie wierni kłaniali się przed dumnym Guandim, bogiem wojny, który opiekuje się literatami i policjantami. Swoją drogą – cóż za zestawienie? Możliwe chyba tylko w Azji.
Jak to na początku podróży bywa, najwięcej czasu poświęcaliśmy na gapienie się. Na wszystkich i na wszystko. Zaczęliśmy też robić zdjęcia. Sobie, niestety też.
– Jarek, na boga, jak ja wyglądam! Przez pierwsze dni po przylocie powinieneś mieć absolutny zakaz robienia mi zdjęć!
– O! To jest super! – Jarek zanosił się ze śmiechu. – Zobacz, jak ładnie wyglądasz! Jak miejscowa! Idealnie! Masz takie małe chińskie oczka! Zobacz, tu z tą panią wyglądacie jak rodzina! Chińska dzielnica twoim domem! – Jarek nie mógł przestać się śmiać.
Rzeczywiście twarz miałam tak napuchniętą, że prawie nie było widać oczu. Zawsze tak mi się robi po długich lotach i w zmęczeniu. Ciągle byliśmy rozregulowani. Siedzieliśmy nocami, zwlekaliśmy się z łóżek po południu. Próbowaliśmy się przestawić, ale szło kiepsko. A efekty widać było na oglądanych właśnie obrazkach.
– I co my tu mamy? Chińskie oczy i… polskie chińskie oczy! Prawie jak oryginał! Pani to ma nawet większe oczy niż ty!
Rozbawiony Jarek pastwił się bez litości. I nie przestawał.
– Ale jak tylko kulki zobaczyłaś, to nawet te małe oczka tak się śmieją, że ho, ho!
To prawda, wyglądałam na tym zdjęciu okropnie. Jakbym imprezowała tydzień bez przerwy. I prawdą jest, że smażonymi, słodkimi kulkami przez cały pobyt w Kuala Lumpur napychałam się prawie codziennie. Właściciele stoiska rozpoznawali mnie już z daleka.
– Nie zdejmuję okularów. W ogóle jak ja tu wyglądam! W tych pantalonach jakbym ważyła sto pięćdziesiąt kilo! Mógłbyś mi robić jakieś lepsze zdjęcia? – fuknęłam.
– Jakie lepsze? Zdjęcia są takie jak człowiek. Ja tu nic nie wymyślę. – Jarek wyraźnie cieszył się swoją złośliwością.
O, tak! Robienie zdjęć to może być śliska sprawa. Niejedna para na niejednym urlopie zaliczyła sprzeczkę albo nawet awanturę przez źle zrobione fotki. Zawsze chce mi się śmiać, kiedy ludzie kłócą się przy robieniu zdjęć, chociaż sami przerabiamy to regularnie. Teraz też siedzieliśmy na którymś z krawężników Jalan Petaling i wyrywaliśmy sobie aparat.
– Jarek, ja nie chcę widzieć siebie na zdjęciach przez najbliższy tydzień. Ty zresztą też masz głowę jakąś większą niż normalnie!
– Jak to, mam większą głowę?
– No zobacz sobie, o tu, tu!
– Rany… Jak ty zrobiłaś to zdjęcie…
– Zrobiłam, jak umiałam. W przeciwieństwie do ciebie nie kończyłam szkoły filmowej – odwzajemniłam złośliwość.
Nigdy nie kryjemy, że kłótnie i sprzeczki, czasem większe, czasem niewinne, jak ta o za dużą głowę, są stałym elementem naszych podróży. Jest jak w życiu. Po prostu. Podróże to kawałki naszego życia. Te wyjątkowe. W podróży jest czas na żarty, złośliwości, rozmowy, które pewnie nigdy nie odbyłyby się w stacjonarnym trybie. Myśli, umysł, ciało – po prostu nasze organizmy – funkcjonują inaczej. W podróży mamy inne sprawy do załatwienia, inne sprawy do przeżycia. A trudno sobie wyobrazić bardziej intensywne bycie ze sobą niż podczas wspólnych wypraw. Kilka tygodni, miesięcy z mężem lub żoną, partnerem lub partnerką non stop. Dzień w dzień, noc w noc. Bylibyście na to gotowi? Zapewniam, że po jakimś czasie zostaje tylko prawda. O tym, czy umiemy być ze sobą, podróżować ze sobą, rozmawiać ze sobą. O tym, jak nam samym ze sobą i ze sobą razem jest. O tym, czy, najzwyczajniej w świecie, się lubimy. Jeśli nie, wylezie i to bardzo szybko. Kilka tygodni, miesięcy w podróży – tak moim zdaniem powinno się „przetestować” człowieka, z którym chce się przeżyć resztę życia. Jasne, że każdy z nas jest oddzielny, inny. Ja i Jarek jesteśmy bardzo różni. Ale też bardzo lubimy w tych innościach być ze sobą. I ze sobą podróżować. Żyć w podróży. I czasem się pokłócić. Bywa, że zdarzają się grube afery, częściej idzie o głupoty. Przynajmniej jest się z czego później pośmiać. Brak poczucia humoru zabiłby chyba każdą podróż. Ja często w podróżach puchnę, mam przyduże stopy, a Jarek dużawą głowę. Tak nas natura stworzyła i potrafimy się z tego śmiać. Mamy ubaw z tego, że w Azji mogę omijać wszystkie stragany z sandałami, a Jarek, choćby bardzo chciał, nie wepchnie żadnej czapki. Nie pasujemy do azjatyckiej rozmiarówki. Mnie w świątyniach nogi nie mieszczą się na schodkach, za to śmiałam się już nieraz, że Jarek pewnie zwiedzie na pokuszenie niejednego łowcę głów, gdy już dotrzemy na Borneo. I tak dalej. A już najlepiej nam idzie, jak zrobimy sobie nieudane zdjęcia.
– Ja naprawdę tak głupio wyglądam tylko wtedy, gdy ty mi zrobisz zdjęcie – próbował tłumaczyć Jarek.
– No, no… już tam na Borneo na ciebie czekają. Jak zobaczą taką głowę, to cała chrystianizacja pójdzie na marne!
– Ostatnią głowę ścięli kilkadziesiąt lat temu – żachnął się Jarek.
– Ale jestem pewna, że ty obudzisz wszystkie pierwotne instynkty! Zobaczysz!
– A tak serio, Asia, trzeba pomyśleć, jak zorganizować przelot na Borneo – Jarek próbował być poważny.
– Nie wiem, czy ta twoja atrakcyjna, wielka, biała głowa powinna tam lecieć – nie odpuszczałam.
Dopiero poznawaliśmy pobliskie ulice, ale od początku tej wyprawy wiedzieliśmy, że chcemy poznać całą Malezję. Również tę jej część, która znajduje się na wyspie Borneo. Podobno to tam malezyjską przyrodę można zobaczyć w najmniej naruszonym stanie, tam są najwspanialsze parki narodowe, licząca miliony lat dżungla, endemiczne gatunki roślin i zwierząt, no i ci, których chcieliśmy spotkać najbardziej – łowcy głów! Ci, których legendę zna każdy, kto ma podróż i przygodę we krwi. Borneo – największą wyspę Azji, dzielą między sobą trzy państwa – Indonezja, maleńki sułtanat Brunei i Malezja właśnie. Żeby z kontynentu, czyli Malezji Zachodniej, dostać się na wyspę, czyli do Malezji Wschodniej, musieliśmy zorganizować sobie bilety lotnicze. A ze względu na ceny – im szybciej, tym lepiej. Dlatego żarty żartami, ale Jarek miał rację – lot na Borneo trzeba było załatwić jak najszybciej.
– Może Natalia będzie wiedziała, jak najłatwiej i najszybciej dostać się na Borneo, co?
– Pewnie orientuje się też w cenach. Może uda się znaleźć jakąś promocję – powiedział z nadzieją w głosie Jarek.
– Tutaj wszyscy latają AirAsią.
Błogosławiona AirAsia! Największe i najtańsze linie lotnicze w całej Azji. Rodem z Malezji. Kojarzone i rozpoznawane chyba nawet lepiej niż kraj, w którym je stworzono. Zna je chyba każdy podróżnik, który na dłużej zatrzymał się w tej części świata. Połączenia do wszystkich zakątków Azji, bilety tanie jak barszcz. Nie ma wątpliwości, że to ulubiony przewoźnik podróżujących po wschodniej części świata.
– Jarek, patrz, robimy zdjęcia zapuchniętej facjaty i wielkiej głowy, a te najlepsze same leżą na ulicy! – oderwałam się od rozmyślań o locie na Borneo.
– Chyba chciałaś powiedzieć – stoją!
– Tak, masz rację, stoją! Na głowie!
Nie mogłam oderwać wzroku od sceny, która rozgrywała się właśnie przed naszymi oczyma. Jakiś młody mężczyzna, z aparycji wędrowiec i hipis, najpierw przysiadł, potem stanął na głowie na samym środku deptaka. Chwilę później mijały go trzy muzułmanki w czarnych hidżabach. Kiedy zobaczyły stojącego na głowie chłopaka w krótkich portkach, który naciągnięty jak struna patrzył na świat do góry nogami, stanęły jak wryte i przyglądały mu się z nieukrywaną ciekawością. Jarek już robił zdjęcia. Już ten jeden z tysięcy intrygujących momentów naszej malezyjskiej podróży został uwieczniony i mogliśmy mieć go dla siebie na zawsze.
– Patrz, i co, może powiesz, że to jest słabe zdjęcie? – powiedział z dumą Jarek.
– No nie!!! Jest super! O to chodzi!
Postawiony do góry nogami chłopak dzielnie przeciwstawiał się grawitacji. Zrobił na paniach takie wrażenie, że po dłuższej chwili każda z nich położyła mu kilka monet.
– Jarek, ale mam pomysł!
– Co znowu?
– Ja bym ciebie też tak postawiła na głowie! Na jodze dajesz radę, to tutaj też na pewno się uda! A poza tym ty masz dużą głowę, to byłoby ci jeszcze łatwiej niż temu panu.
– Bardzo śmieszne…
– No weź, chodź, spróbujemy, na te bilety na Borneo byśmy sobie dorobili.
– Zaraz tu zostaniesz sama, zobaczysz…
Trzeba przyznać, że humory nam dopisywały. Uwielbiamy śmiać się z siebie. I nieźle nam to wychodzi. Uratowało nas to z niejednej opresji i w niejednej podróży. Kiedy w Indiach Jarek uciekał przed rozwścieczoną krową, a święty mąż wyrwany z medytacji gonił tuż za nimi, miałam taki ubaw, że nie mogłam nawet robić zdjęć. Kiedy w Kerali podczas miejscowych rytuałów stanęłam przed żywym bogiem i z wrażenia przedstawiłam się: „Jestem Dżoana from Polonia”, Jarek śmiał się trzy dni. I na szczęście z siebie śmiejemy się częściej niż z innych. Na innych przede wszystkim patrzymy. Staramy się też dostrzegać. To esencja podróży. Ludzie i spotkania z nimi. Nawet te nieme, bez interakcji, jedynie będące wymianą spojrzeń, czasem obfotografowane.
Na ludzi Malezji można patrzeć bez końca. Przede wszystkim dlatego, że tworzą niezwykłą całość. Złożoną ze skrajnych inności. Tutejsze społeczeństwo to współistniejąca trójca – Malajowie, Chińczycy i Hindusi. Ten trójpodział widać na każdym kroku, w każdym wymiarze i w każdej przestrzeni. Poczynając od religii, obyczajów, sklepów, knajp, na świętach i polityce kończąc. Tak ukształtowały Malezję jej dzieje, historia i geografia. Według konstytucji Malajowie to wyznawcy islamu, którzy używają języka malajskiego, praktykują malajskie obyczaje i mają malajskich przodków. Czyli, Malezja jest krajem muzułmańskim. Choć zupełnie innym niż te, które poznaliśmy dotychczas, a w których dominował islam. W Malezji obok meczetów stoją świątynie hinduskie i taoistyczne. Wszyscy, choć może każdy inaczej, celebrują chiński Nowy Rok, hinduskie święto światła Diwali czy muzułmańskie Urodziny Proroka Mahometa. Obok ortodoksyjnych muzułmanek, które nawet dłonie zasłaniają czarnymi rękawiczkami, przechadzają się Chinki ubrane w skąpe spódniczki. Nie mówiąc już o tym, że w wielu miejscach bez skrępowania pojawiają się osoby transseksualne! Przecieraliśmy oczy ze zdumienia, kiedy któregoś dnia, już na Borneo, do muzułmańskiej knajpy halal wpadł ladyboy Kevin i pochwalił się nowo zrobionymi, obfitymi piersiami! Muzułmańska rodzina, w której kobiety szczelnie zasłaniały włosy, przywitała się z nim i pożegnała bez cienia skrępowania. W Malezji jest miejsce na różnorodność i tolerancję. Gdyby było inaczej, nie byłoby Malezji. Bo Malajowie stanowią jedynie połowę mieszkańców kraju. Pozostali to przede wszystkim potomkowie chińskich i hinduskich robotników sprowadzanych przed wiekami do pracy na tych terenach. A żeby do tych puzzli dołożyć kolejne elementy, to w Malezji Wschodniej znaczną część społeczeństwa stanowią przedstawiciele różnych grup etnicznych wywodzących się z rdzennych plemion, charakteryzujących się jeszcze bardziej odmienną kulturą i obyczajowością. Nie brakuje tu też Europejczyków i Australijczyków. Malezja jest społeczną mozaiką, ze wszystkimi dobrodziejstwami i zagrożeniami, które mogą pojawić się w złożonych, wielokulturowych społeczeństwach. Malezyjska historia nie jest wolna od incydentów, w trakcie których poszczególne grupy mieszkańców stawały przeciwko sobie, a różnorodność kraju stawała się pretekstem do walk czy zamieszek. Jednak dziś dla podróżników, przybyszów z innych części świata wielokulturowość Malezji jest zdecydowanie większą atrakcją niż zagrożeniem. A i sami mieszkańcy kraju wydają się znajdować sposoby, by harmonijnie współistnieć w malezyjskiej wspólnocie.
– Idziemy coś zjeść? – zapytał znad aparatu Jarek. – Ja już bym coś wciągnął.
– Laksa? – zaproponowałam słynną w Malezji zupę.
– A może coś bardziej konkretnego?
– To idziemy do hali – zdecydowałam.
– Okej.
– A potem do dziadka na naleśnika.
– Na dwa! – sprostował Jarek.
Jedzenie w Malezji. Obszerny temat. Taki, którego chyba nie da się wyczerpać. A już na pewno nie nam, wegetarianom. W każdym przewodniku, na każdym blogu można znaleźć całe rozdziały poświęcone temu, gdzie i co zjeść w różnych częściach i poszczególnych miastach Malezji. Mieszkańcy tego kraju rozpieszczają się kulinarnie. Bogactwo i sukces tutejszej kuchni wynika z tego, o czym było wcześniej. Z różnorodności. Z zapożyczeń i inspiracji malajsko-chińsko-hinduskich. Do tego dochodzą wpływy sąsiednich Tajlandii i Indonezji. Plus smaki rdzennych mieszkańców Borneo. Podobno Malezja ma najbardziej różnorodną kuchnię w całej Azji! Nic więc dziwnego, że na ulicach, w knajpach ktoś ciągle coś je – od rana do wieczora. Malezyjczycy częściej jedzą poza domem niż w domu, potrafią zorganizować wycieczkę do innego miasta tylko po to, żeby spróbować jakiegoś specjału. My nie jemy mięsa, czasem robimy wyjątek na rzecz ryb lub owoców morza, więc w naszym przypadku część rarytasów tutejszej kuchni z góry została skreślona. Jednak nawet w wersji wege podróż po Malezji jest bardzo smaczna. Owoców jest w bród. I to takich, których w Polsce nie uświadczysz. Naszym odkryciem i miłością były ranbutany. Zwłaszcza na Borneo zajadaliśmy się nimi do oporu. Śniadania zawsze były owocowe. A jak pojawiał się większy głód, roti canai – rodzaj naleśnika – nadawał się na początek dnia idealnie, zwłaszcza nasz ulubiony – w wersji słodkiej z bananami. Śniadaniowy klasyk w Malezji to nasi lemak – specjalnie gotowany ryż z mleczkiem kokosowym, podawany z jajkiem, ostrym sosem, orzeszkami, czasem z suszonymi rybkami. Często w wersji na wynos, zawinięty w liść bananowca. Dostępny wszędzie jak Malezja długa i szeroka. Curry laksa – zupa na bazie mleka kokosowego. Aromatyczna i pyszna. Ostro przyprawiona z dodatkiem makaronu i tofu. Mniam. W różnych częściach kraju laksę można kupić w odmiennych wersjach, na przykład asam laksę – już bez mleka kokosowego, za to z dodatkiem makreli. W ulicznych jadłodajniach makaron i ryż można zjeść na dziesiątki, chyba setki sposobów. Nie gardziliśmy rojakami – sałatkami z warzyw i owoców z ciemnym, dość pikantnym sosem. Jeśli tylko się udawało, a udawało się prawie zawsze, stołowaliśmy się w nasi kandar. Rewelacyjna opcja dla wegetarian! Nasi kandar to megapopularne w Malezji otwarte bufety, odpowiedniki znanych nam szwedzkich stołów, gdzie nakładasz na talerz porcję ryżu i wszystkiego innego, czego dusza zapragnie. W tym na Chinatown, nazywanym przez nas „halą”, ze względu na dużą liczbę stolików i stoisk, sprzedawczyni zawsze podpowiadała nam, co oprócz warzyw jest wegetariańskie. Za każdym razem na talerzach lądowały przeróżne wersje tofu i seitanu.
I już kończąc malezyjski wątek kulinarny – najfajniejsze jest to, że ta pyszna kuchnia jest tania. Za dwa wielkie talerze ryżu z dodatkami, nawet w naszej „hali” w Chinatown, miejscu turystycznym z zawyżonymi cenami, płaciliśmy około 15 ringgitów, czyli około 15 złotych. Jednak zdarzyło nam się znaleźć miejsce, gdzie płaciliśmy pięć. Więc jeść w Malezji można naprawdę bez końca.
Nie, nie mogę jeszcze skończyć wątku kulinarnego. Nie było jeszcze o słodyczach! Oprócz wspomnianego rojaka – owocowej sałatki, często kupowaliśmy przeróżne wersje ciasteczek kuih, popularne są te z nadzieniem z czerwonej fasoli, która okazuje się również dodatkiem do deserów. W Malakce spróbowaliśmy pysznych ondeh-ondeh – gotowanych kulek z płynnym cukrem w środku obtoczonych wiórkami kokosowymi i cudnie zielonych od liści pandanu. Na Borneo hitem jest kek lapis – ciasto warstwowe, tak pięknie kolorowe, że aż żal je jeść. Do Polski przywieźliśmy popularne cukierki dodole, które przypominają nasze krówki. A już całkowitym zaskoczeniem było, jak Malezyjczycy jedzą lody – ale to historia na później.
W Kuala Lumpur naszym hitem wśród słodyczy był apam balik – naleśnik z orzechami w środku. Bezkonkurencyjny zwłaszcza ten od dziadka prowadzącego uliczny stragan na Chinatown. Zajadaliśmy się nim każdego wieczoru, kiedy staruszek rozstawiał się ze swoim wózeczkiem i wypiekał je na miejscu. Za jednego „królika” dostawało się sporą, megasytą porcję.
Podróże, przynajmniej w naszym przypadku, mają tę cudowną właściwość, że czymkolwiek by się człowiek zajadał, to i tak wraca w pomniejszonej wersji. Po ponad czterech miesiącach w Indiach, do Polski wróciło dziesięć kilogramów Jarka mniej! W Malezji nie biliśmy takich rekordów, ale i tak słodycze jedliśmy bezkarnie.
– Natalia, masz chwilę, możesz pogadać? – zapytaliśmy po powrocie do hostelu, opchani appam balikami do granic możliwości. – Chcemy lecieć na Borneo? Wiesz, jakie są ceny? Czym najlepiej lecieć?
– AirAsią. Czasem mają promocje za kilkadziesiąt ringgitów. Ale jak się pojawią, trzeba je od razu łapać, bo potrafią zmieniać ceny nawet co kilka godzin. – Natalia już otwierała laptopa.
Usiedliśmy i zaczęliśmy przeglądać ofertę linii AirAsia. W tych terminach, na których nam zależało, ceny ponad 200 ringgitów za osobę – trochę drogo.
– Czekajcie. Sprawdźmy jeszcze jedną stronę. Są takie lokalne linie Malindo, oni też czasem mają dobre ceny. – Natalia weszła na stronę linii, o których istnieniu nawet nie mieliśmy pojęcia.
– Ooo! Możecie lecieć pierwszego stycznia, w Nowy Rok o piątej rano? Są bilety po dziewięćdziesiąt ringgitów za osobę.
– Lecimy? – zapytałam Jarka. – Będzie sylwester…
– Jestem za. Do końca grudnia zostajemy w Malezji Zachodniej. Wrócimy do Kuala Lumpur trzydziestego grudnia, wkręcimy się gdzieś na sylwestra, wypijemy za Nowy Rok i pojedziemy na lotnisko.
Podróż zaczynała się układać. Mieliśmy miesiąc na objazd Malezji Zachodniej. I prawie miesiąc na Malezję Wschodnią.
– Dobra, kupujemy – zdecydowaliśmy.
– Bierzcie, bo to dobra cena – radziła Natalia.
Jarek zaczął robić rezerwacje. Próbował zapłacić za bilety, ale naszą kartą nijak się nie dało. Nie mogliśmy przelać środków.
– Co jest? – spytała Natalia, kiedy telepaliśmy się nad laptopem.
– Nie możemy kupić tych biletów. Nie akceptują naszej karty!
Wkurzaliśmy się, bo już byliśmy zdecydowani i nie chcieliśmy, żeby ktoś sprzątnął nam promocyjne bilety sprzed nosa.
– Zapłacę za was – zdecydowała szybko Natalia.
– No co ty Natalia? Naprawdę mogłabyś? – upewniałam się zaskoczona.
– Tak, spokojnie, moją kartę powinno przyjąć, bo już kiedyś u nich płaciłam przez internet.
Natalia znała nas dwa dni. Nie miała żadnego powodu, żeby robić nam taką przysługę, ani żeby nam tak ufać. Pomogła ogromnie, a my byliśmy jej bardzo wdzięczni.
Czasem od losu i podróży dostaje się niezwykłe dary. Takie, przy których zwyczajne, suche zwiedzanie i poznawanie świata ma małą wartość. Moim zdaniem takimi darami są spotkania z ludźmi, którzy stają się kimś więcej niż tylko znajomymi na fejsie. Zostają w sercu i wspomnieniach. Na bardzo, bardzo długo, jeśli nie na zawsze. Z dotychczasowych podróży utworzyła się już piękna galeria takich spotkań i znajomości. Teraz dołączyła do niej Natalia. Nie tylko dlatego, że bez wahania zapłaciła za nasze bilety. Od pierwszego spojrzenia w oczy polubiłyśmy się, a podczas ostatniego stwierdziłyśmy, że jeśli miałyśmy kiedyś inne życia i wcielenia, to musiałyśmy być w nich siostrami.
– Natalia, kochana jesteś, bardzo, bardzo ci dziękujemy. Jutro oddamy pieniądze.
– Spokojnie, żaden problem. Na wszelki wypadek napiszę wam też poręczenie, że za te bilety zapłaciłam swoją kartą.
Bilety na Borneo to połowa sukcesu. Chcieliśmy od razu kupić też powrotne, do Kuala Lumpur, z którego pod koniec stycznia mieliśmy lot do Polski. Znów zaczęło się wertowanie stron, sprawdzanie terminów. Tym razem, w dogodnym dla nas czasie najlepszą ofertę miała AirAsia, która nie miała też oporów, żeby przyjąć naszą kartę kredytową. Z kolei ja odczułam ulgę, że formalności za nami, a to, co zostało, to wypełnić czas poznawaniem Malezji. Kraj tylko czekał, żeby go odkrywać, a my w samym Kuala Lumpur niewiele jeszcze widzieliśmy.
– Wybierzcie się w okolice placu Niepodległości. Niedaleko są też ogród botaniczny, Muzeum Sztuki Islamskiej, park ptaków, park orchidei, park jeleni. Nawet tu w okolicy jest mnóstwo rzeczy do zobaczenia – wymieniała Natalia. – W okolicy miasta też jest mnóstwo atrakcji: wioska krabów, sierociniec dla słoni.
– Dzięki, ale plan na jutro to Petronasy. Jedziemy do centrum. Musimy z bliska poczuć te giganty.
– No tak! Punkt obowiązkowy! Każdy, kto jest w Kuala Lumpur, chce – uśmiechnęła się Natalia.
Znów siedzieliśmy do późnej nocy. W hostelu co poniektórzy dopiero o 23.00 jedli kolację, inni zaczynali pogawędki i nasiadówki. Jeszcze inni dopiero wracali i dzielili się wrażeniami z całego dnia. Zaczepiany przez wszystkich kot miał najlepszy czas na zabawę. Tylko Natalia co chwila upominała gadających za głośno. Wiedziała, że są u niej również tacy, którzy potrzebują snu i odpoczynku, bo właśnie przybyli z drugiego końca świata.
– Asia, nastawiam budzik. Bez jaj, jak tak dalej pójdzie, nigdy się nie przestawimy i zamienimy się w zombi.
– Rany… Budzik… w podróży? Właśnie po to się jedzie w podróż, żeby zapomnieć o budzikach… – jęczałam. – Ale dobra, spróbujmy…
– Nastawiam na dziesiątą, może chociaż o tej porze się obudzimy.
A tak serio, cały czas mieliśmy jet laga, do tego zasypialiśmy i budziliśmy się w pokoju bez okna, co w backpackerskich hostelach jest standardem. Człowiek jak się w takich ciemnościach ocknął, naprawdę nie wiedział, czy to jeszcze dziś czy już jutro. Z zaburzenia czasowego wyprowadzić na prostą miał nas system budzikowy. Znienawidzony i wkurzający, ale jak zagrała znajoma muzyczka, przynajmniej wiedzieliśmy, że świat zaczął już nowy dzień.
– To cud, że od początku tak wciągamy te owoce, i jeszcze nie było sraczki – zauważył przy śniadaniu Jarek.
To prawda, nie wiedzieć czemu, w Kuala Lumpur zupełnie straciliśmy higieniczną czujność. W Indiach nie pozwalaliśmy sobie na taką beztroskę. Owoce zawsze myliśmy i sami obieraliśmy. W ogóle jakoś bardziej pilnowaliśmy tego, co jemy.
A teraz? Znów staliśmy przy straganie, po brodach płynął sok z ananasa, w rękach dyndały torby z mango i papają, a oczy już rozglądały się za czymś jeszcze. Najlepiej kolorowym i nieznanym. Od samej ilości żołądek miał prawo oszaleć.
– Masz rację, zajadamy się wszystkim, co wpadnie w ręce i nic. Powiem ci, że ja tylko czekam, kiedy zacznie się jakaś akcja. Ale jak coś, to mokry papier toaletowy mam w torbie – pocieszyłam Jarka, bo było duże prawdopodobieństwo, że to właśnie on będzie go potrzebował.
W Indiach przerobiliśmy już biegunki życia, ale teraz kiedy opychałam się właśnie żółtym jackfruitem, którego nigdy dotąd nie miałam w ustach, też liczyłam się z jakąś niespodzianką. Na szczęście system kanalizacyjno-toaletowo-sanitarny w Malezji wyglądał lepiej niż w Indiach. Przede wszystkim w ogóle był, a to już bardzo duża ulga.
– Jedziemy czy idziemy do Petronasów? – zapytał Jarek.
– Jedziemy, na pewno są jakieś autobusy.
Wydawało się, że mniej więcej znamy drogę, wiemy, gdzie się kierować. Jednak pomyliliśmy autobusy i cofnęliśmy o dwa przystanki. Wylądowaliśmy na jakiejś pętli autobusowej. Na szczęście pomogli kierowcy i wsadzili do odpowiedniego pojazdu. Po pół godzinie wjechaliśmy do ścisłego, zatłoczonego, rozgrzanego słońcem centrum zapchanego autami, również takimi z najwyższej motoryzacyjnej półki. Otaczały nas dziesiątki potężnych, lśniących budynków. Jak wyczytałam w przewodniku, władze miasta mają ambicje wybudować w ciągu pięciu lat kolejnych trzysta! Trzysta drapaczy chmur w ciągu pięciu lat?! Biedna Warszawa… Ale przynajmniej jak ktoś z daleka zobaczy Pałac Kultury, to już nic mu go nie zasłoni i na pewno się nie zgubi. Wysiedliśmy w tym tyglu na chybił trafił.
– Jarek, nie wydaje ci się to jakieś głupie, że nie możemy dojść do prawie największych wież świata, które są kilkadziesiąt metrów od nas?
Od pół godziny kręciliśmy się gdzieś w centrum w okolicy Petronas Towers.
– To, co wielkie, zawsze lepiej widać z daleka.
– No, wiem, ale teraz jakby ktoś je przed nami schował…
Chociaż trudno w to uwierzyć, można się pogubić nawet przy szukaniu tego, co najwyższe i największe w świecie. Odwodnieni i mokrzy jak szczury zobaczyliśmy wreszcie kierunkowskazy. Dobrze oznaczony, długi, cudownie chłodny, szklany tunel prowadził wprost do parku, nad którym stały owe wypatrywane kolosy! Petronas Towers!
– Wow! Ale potężne!
Stałam z zadartą głową, ale i tak co chwila potrzebowałam spojrzeć w dół, bo błędnik nie wytrzymywał. Potężny budynek zdawał się falować w powietrzu. Wieże, czego można było się spodziewać, robią wrażenie. Osiemdziesiąt osiem pięter i ponad 450 metrów wysokości musi robić wrażenie! Szarosrebrne lśniły w słońcu i wystawiały do setek gapiów i fotografów, którzy z trudem szukali najlepszych ujęć. Do 2004 roku Petronasy były najwyższym budynkiem świata. Do dziś są siedzibą korporacyjnych rekinów biznesu i niewątpliwą atrakcją turystyczną. Pomiędzy wieżami mieści się ekskluzywne centrum handlowe, którego nie powstydziłaby się żadna metropolia świata. Tak ekskluzywne, że gdy usiadłam w środku na podłodze, żeby chwilę odpocząć i nacieszyć się klimatyzacją, strażnik przywołał mnie do porządku. Nie tylko mnie. Chodził i podnosił każdego, komu przyszło do głowy zbrukać elegancję KLCC swoim tyłkiem na podłodze.
Jarek kombinował, jak obfotografować wieże. Podobnie jak inni przemierzał park, kładł się, zginał i wyginał, żeby zrobić jak najlepsze ujęcia. Sfotografować takiego giganta to nie lada sztuka. W desperacji poszedł nawet do innego fotografa, żeby pożyczyć na chwilę obiektyw z szerokim kątem, ale ten tylko spojrzał na niego jak na wariata. W przerwach między robieniem swoich zdjęć czasem zapozowaliśmy innym. Zawsze to miła okazja do wymiany uprzejmości, kiedy tak się robi wspólne fotki. Najczęściej zagadywali nas studenci albo turyści.
– Jarek jak już tu jesteśmy, to może zajrzymy na Jalan Alor? To taka słynna ulica z jedzeniem – kusiłam. – Powinna być gdzieś niedaleko stąd.
Zaczęliśmy analizować mapkę, potem pytać o drogę, ale ostatecznie przestawiliśmy się na tutejszy system. Po prostu odpaliliśmy mapy Google’a i elegancko, jak po sznurku dotarliśmy do celu.
Jedzenie! Ta wielka namiętność Malezyjczyków najlepiej widoczna jest na Jalan Alor – to jedna niekończąca się knajpa! Co chwila dostawaliśmy zaproszenie, żeby skorzystać z tej, a nie innej restauracji, tego, a nie innego bufetu. Usiedliśmy przy jednym z setek stolików. Cierpliwa kelnerka wytłumaczyła, która potrawa jest wegetariańska. Jedzenie było pyszne, ale niestety drogie.
– Pięćdziesiąt królików poszło… – podsumował Jarek, kiedy dostaliśmy rachunek.
– Za jedzenie na znanych ulicach się płaci. Ale przynajmniej poznaliśmy kolejny kawałek Kuala Lumpur!
– I sami tu trafiliśmy!
Powłóczyliśmy się jeszcze chwilę między stoiskami i bufetami z jedzeniem, zatrzymaliśmy na wodę z kokosa, którą podczas podróży pijemy tak często, jak się da.
– Asia, próbujemy!?– zawołał nagle podniecony Jarek.
Stał nad stosem najeżonych owoców. To duriany. Nieszczęsne! Mają opinię najbardziej śmierdzących owoców świata! W Azji często zdarzają się nawet oficjalne zakazy wnoszenia ich do hotelu lub środków komunikacji miejskiej. W następnych tygodniach podróży zdarzało się, że zatykaliśmy nosy, chociaż sprzedawcy durianów byli kilkadziesiąt metrów dalej. Zwłaszcza kiedy padało albo było wilgotno, z ulicznych durianowych stoisk śmierdziało z daleka i naprawdę ohydnie. Akurat te, które teraz leżały przed nami, nie zwalały z nóg swoją wonią. Może trafiliśmy na jakąś delikatniejszą odmianę? Sprzedawca rozłupał solidną skórę, podstawił duriana pod nasze wystawione ciekawsko nosy. Charakterystyczny smród był wyczuwalny, ale dało się go znieść. W smaku – żadna rewelacja. Mdły, do niczego niepodobny. Porobiliśmy kilka fotek sobie, durianom i bez szczególnej ekscytacji odeszliśmy od owianych paskudną sławą owoców.
W drodze powrotnej odpuściliśmy już komunikację miejską. Mapy Google’a i do przodu! Okazało się, że spacer trwał około pół godziny. Trzeba było tak od razu. Jednak już następnego dnia, chcąc nie chcąc, znów musieliśmy zmierzyć się z kualalumpurskim (jak to brzmi?!) transportem publicznym. Tym razem takim na szynach.
– Rany, ja się zupełnie nie łapię w tych liniach!
– Zaczekaj, musimy wysiąść gdzieś w okolicy Little India…
Jarek wpatrzony w zamazany kolorowymi kreskami plan, próbował rozgryźć system tutejszego metra i kolejek naziemnych. Byliśmy zagubieni jak prowincjusze. Rozzłościłam się na postęp technologiczny Malezji, bo kolejną batalię stoczyliśmy przed automatem z biletami. Wstrzymaliśmy kolejkę na kilka dobrych minut. Ale w końcu się udało. Jechaliśmy do świątyni Thean Hou.
– Mamy bilety! Hurra! Chyba na właściwą linię. I jedziemy, chyba we właściwym kierunku – żartował Jarek.
Do tej pory nie wiem, którą linią kolejki jechaliśmy, ale skład był nowoczesny, szybki, sprawny. Wagony w świetnym stanie. Poszczególne stacje wielkie, czyste, pełne sklepów. Później za każdym razem, kiedy korzystaliśmy z metra i kolejek naziemnych, byłam pod wrażeniem tego, jak wyglądają. I całej infrastruktury. Właściwie na każdej stacji jest pełno punktów handlowych i usługowych. Jest gdzie zjeść, odpocząć, zrobić zakupy.
– Ale numer! Oficjalny zakaz całowania.
Zaciekawiony Jarek wpatrywał się w naklejki informujące, czego w pociągu robić nie wolno. Chociaż nie odczuwało się tego na co dzień, byliśmy jednak w kraju muzułmańskim. Do tego restrykcyjnie dbającym o czystość.
– Patrz, a tu tysiąc ringgitów za śmiecenie! Ciekawe, czy tego przestrzegają, czy to martwy przepis?
Z horrendalnych mandatów za zaśmiecanie ulic słynie pobliski Singapur. Ale Malezja to też bardzo czysty kraj. I w dużych miastach, i na prowincji widać dbałość o higienę. Nie zdarzyło nam się trafić do miejsc, gdzie walałyby się śmieci. Nie ma otwartych, śmierdzących śmietników. Nie mówiąc już o tym, że nie ma otwartych kanałów, a toalety w większości wypadków są schludne. Nie ma, na moje wielkie szczęście, wałęsających się wieczorami szczurów, wyjadających resztki tego, co zostawili ludzie. W Indiach liczba szczurów i ich rozmiary były dla mnie horrorem. W Malezji ta trauma zdecydowanie osłabła. Szczury widzieliśmy może dwa, trzy razy, i były standardowej wielkości. Malezja jest po prostu czysta i widać to na każdym kroku.
Warto było pomęczyć się nad rozkładem metra, a potem jeszcze dołożyć pół godziny spaceru, żeby dostać się do świątyni Thean Hou. Chociaż to jedna z największych świątyń buddyjsko-taoistycznych w tej części świata, to oddalona od centrum, położona na spokojnym wzgórzu, koi spokojem. Tylko piękna panorama otoczonych szklanymi wieżowcami Petronasów przypomina, że to wciąż Kuala Lumpur, rozbuchana stolica azjatyckiego tygrysa. W kilkupiętrowej świątyni jest wydzielona przestrzeń handlowo-gastronomiczna, administracyjna (wiele par zawiera tu śluby), a na samej górze znajduje się główna sala modlitw z boginią Tian Hou w centrum. Wkoło roznosi się zapach kadzideł, a skupieni wierni pobożnie pochylają głowy przed wizerunkiem Niebiańskiej Cesarzowej. Świątynia jest pięknie zdobiona. Co chwila patrzyliśmy w oczy chińskiego smoka lub jakiejś innej postaci z religijnego lub mitologicznego panteonu. Jedyne, czego nie polubiłam w świątyni, to tak zwana sadzawka szczęścia.
– Wiesz co, jakoś nie chce mi się wierzyć, że te żółwie są tu szczęśliwe. Żal mi ich – westchnęłam.
– Też nie wierzę, że im dobrze. Gnieżdżą się jeden na drugim – odpowiedział Jarek.
Staliśmy nad mieszczącym się w świątynnym ogrodzie stawem, w którym pływało, leżało, człapało setki małych żółwi. Podobno kupienie jednego i wypuszczenie na wolność miało przynieść człowiekowi szczęście. Najchętniej wyniosłabym stamtąd wszystkie! Wszystkie zasługiwały na wolność. Moim zdaniem więcej szczęścia na świecie byłoby, gdyby ludzie nie tworzyli tego typu przybytków, w których więzi się zwierzęta po to, żeby ludzie zarabiali albo mieli atrakcję. Oboje z Jarkiem mamy alergię na parki, ogrody, zoo i inne tego typu miejsca.
– To co, jakaś mała cola i wracamy? – zapytał Jarek.
– Tak, zdecydowanie.
Przez cały rok w Polsce nie wlewaliśmy w siebie tyle słodkich napojów gazowanych co przez dwa miesiące podróży. To takie nasze wstydliwe, podróżnicze uzależnienie. Zimna butelka nagazowanej, nasłodzonej i nafaszerowanej chemią wody teraz też smakowała, niestety, wybornie.
– Cześć! Podobam ci się?
Dziewczynka, która właśnie stanęła przede mną, uśmiechała się i zadziornie patrzyła w oczy. Odkleiłam od ust butelkę z colą.
– Słucham?
– Czy ci się podobam? Czy jestem ładna? – zapytała znów dziewczynka.
– Oczywiście! – Roześmiałam się.
Z daleka zobaczyłam uśmiechniętą mamę dziewczynki.
– Podobasz mi się tak bardzo, że chcę mieć z tobą zdjęcia! – powiedziałam.
Mała była wniebowzięta. Jej mama podeszła z aparatem. Jarek włączył się do sesji, ale tylko jako fotograf.
– On nie! On jest brzydki! – zdecydowała skwaszona Bibi, kiedy próbował ustawić się do fotki.
– Bibi, nie wolno tak – upomniała ją mama.
Dziewczynka niechętnie patrzyła na Jarka. Podeszła blisko, podstawiła mu aparat pod nos i zaczęła robić zdjęcia. Samej brody!
– Bibi, nie wolno. – Mała znów została upomniana, ale wcześniej zdążyła jeszcze dotknąć brody i strząchnąć się, jakby ją poraziło.
– Ty jesteś ładna, on nie! – zdecydowała Bibi i tak zostało już do końca spotkania.
– Opowiedzcie o swoim kraju – poprosiła mama małej i z żywą ciekawością zaczęła notować wszystko, co mówiliśmy jej o Polsce. Włącznie z różnicami temperatur między latem, a zimą. Bibi miała niezły ubaw, kiedy oglądała nasze zdjęcia w zimowych czapach.
– Dobrze się żyje w waszym kraju – zapytała.
– Tak, ale lubimy wyjeżdżać.
– A co się u was je?
– Dużo mięsa, ale my go nie jemy.
– A ludzie dobrze zarabiają?
– Różnie – odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą.
– A ja, widzicie, jestem gruba, jestem bogata, to jak mam nie być szczęśliwa? – Pani Lee radośnie zakończyła krótką pogawędkę.
W drodze powrotnej ze świątyni zrobiliśmy sobie dłuższy, sentymentalny spacer przez Little India. Widać, że to malezyjskie Małe Indie, bo czyściutko w każdym kącie. I szczury nie ganiają.
Indie zawsze będą dla nas szczególnym kawałkiem świata. Właśnie tam odbyliśmy naszą najdłuższą i chyba dotychczas najważniejszą podróż. Parę lat temu, po zawale Jarka, kiedy życie przysłowiowo przeleciało mu przed oczami, zaczęły się u nas wielkie zmiany. Dostaliśmy od losu dar. I megakopa. Wiadomość od Opatrzności: „Teraz życia nie zabieram, ale macie w tym życiu robić to, czego naprawdę chcecie”. Tak to odczytaliśmy, chociaż wcale nie byliśmy nieszczęśliwi. Mieliśmy fajne, ciekawe prace. Życzliwych ludzi wokół siebie. W telewizji trudno się nudzić. To intensywna praca z ludźmi i adrenaliną i zawsze to lubiliśmy. Tylko co jakiś czas coraz bardziej coś doskwierało, czegoś brakowało. Brakowało czegoś, co miałoby więcej sensu niż zrobienie kolejnego programu, kolejnego felietonu. Brakowało doświadczeń, które by wzbogacały i rozwijały. Najważniejszą emisją jest nasze własne życie. Jeśli nie wypełnimy go dobrymi, wartościowymi, ważnymi materiałami, będzie po prostu słabe. My zawsze chcieliśmy podróżować. Sami, daleko i na długo. Poznawać świat. Zawał Jarka był jak tykająca czerwona lampka, ostrzeżenie, że z marzeniami i robieniem ważnych rzeczy nie ma sensu czekać. I tak się właśnie zaczęło. Najpierw było Maroko. Samodzielnie objechane samochodem. Potem Indie, i to nie raz. Z plecakami, notesami i kamerą. W sumie spędziliśmy w nich prawie pół roku. Jesteśmy małżeństwem dziennikarsko-operatorskim. Naszą pasją, pracą, umiejętnością i wielką, wielką radością jest pokazywanie świata innym. Dlatego powstają nasze książki, zdjęcia, materiały filmowe. Dlatego czytacie teraz o Malezji…
W stronę Chinatown znów wracaliśmy po szynach. Spotkanie z automatem do biletów przebiegło już mniej dramatycznie. Dojechaliśmy do najstarszego w Kuala Lumpur meczetu Jamek. Grupa przesympatycznych studentek z Indonezji z miejsca zaprosiła nas do wspólnego zdjęcia. Kolejny już raz spotkaliśmy się z niezwykłą życzliwością Indonezyjczyków. Kto wie, może Sumatra albo Jawa to będzie kierunek naszej kolejnej wyprawy? W każdym razie Ima i Rika już nas do siebie, do Dżakarty, zaprosiły.
– Natalia, a jakimi liniami ty jeździsz po mieście? Bo my jakoś nie mogliśmy tego ogarnąć – zapytaliśmy, kiedy zaczęliśmy tradycyjną wieczorną nasiadówkę w hostelu.
– To tylko na początku wydaje się pokręcone – uśmiechnęła się Natalia. – W mieście są dwie linie metra, LRT. Jest też KTM – to kolejka podmiejska, i jeszcze Monorail – kolejka naziemna. A z dworca KL Sentral na oba lotniska dojedziecie ERL.
– O matko… Cud, że w ogóle udało nam się wrócić. Nie mam pojęcia, czym my dzisiaj jeździliśmy – westchnęłam.
– A gdzie chcecie jechać jutro? – zapytała Natalia.
– Do Batu Caves.
– A, to w takim razie jedziecie pociągiem KTM. Do ostatniej stacji.
– Dzięki. Spróbujemy się nie pogubić. Ale jak nie wrócimy na noc, zacznij poszukiwania – żartowaliśmy.
– Spokojnie. Na pewno traficie. Zresztą kogokolwiek się zapytacie, powie, jak dojechać do Batu Caves.
Temat Batu Caves był tematem drażliwym. Zwłaszcza dla mnie. Bo do dziś się wściekam, że nie załapaliśmy się na festiwal, a właściwie święto – Thaipusam. Jedno z najciekawszych i najoryginalniej obchodzonych świąt w Malezji. Jeśli nie na całym świecie! Każdego roku pod koniec stycznia setki tysięcy ludzi przybywają do Batu Caves, aby pokłonić się bogu Muruganowi. Hindusi z różnych stron świata przybywają, by dziękować za łaski, prosić o kolejne. Zdarza się, że przybywa ich grubo ponad milion! Jednak to, co przybyszów z innych stron świata w tych obrządkach może zadziwić, żeby nie powiedzieć: powalić z nóg, to pątnicy, którzy podczas uroczystości w przerażający sposób okaleczają, przebijają i maltretują swoje ciała. I w stanie, który nawet trudno sobie wyobrazić, pielgrzymują do Batu Caves. Podobno są w transie, który pozwala nie odczuwać bólu. Poprzebijane języki, wargi, policzki to nic w porównaniu z poprzebijanymi plecami, w których umieszcza się potwornie obciążone haki! Są nawet tacy, którzy doczepiają do nich liny i ciągną rytualne ołtarze!
A my mogliśmy brać udział w tych uroczystościach i na własne oczy zobaczyć te cuda. Na własne oczy zobaczyć niemożliwe. Ludzi, którzy nie czują bólu, okaleczone ciała, które podobno nie krwawią. Mogliśmy być w samym centrum tego mistycznego wydarzenia! Mogliśmy… Gdybyśmy kończyli naszą podróż po Malezji dwa dni później. Głupie dwa dni!
Thaipusam zaczęłam interesować się dopiero po tym, jak bilety były już kupione. Kiedy zorientowałam się, że wylatujemy z Malezji dwa dni przed obchodami, trafił mnie szlag. Próbowaliśmy przesunąć lot powrotny o te dwa dni, ale byłaby to finansowa katastrofa. Stąd moja z serca płynąca rada: jeśli jesteście w styczniu, a właściwie pod koniec stycznia w Malezji, sprawdźcie, kiedy w danym roku przypada Thaipusam i zróbcie wszystko, co w waszej mocy, żeby wziąć w nim udział. Dajcie sobie szansę na przeżycie czegoś, czego prawdopodobnie nie zapomnicie do końca życia.
Nam została wyprawa do Batu Caves w zupełnie niemistycznych okolicznościach. Nie z okaleczonymi pątnikami w transie, tylko z pasażerami podmiejskiej kolejki KTM. I do tego w okropnym deszczu, bo akurat rozpadało się tak, że zanim ruszyliśmy w stronę jaskiń, odstaliśmy jeszcze dobry kwadrans na stacji. Cóż, właśnie zaczęliśmy doświadczać uroków monsunu…
Batu Caves to dla hinduistów ważne miejsce kultu religijnego. Panuje tu wspomniany już Murugan, którego gigantyczny, złoty posąg stoi przed samym wejściem do świątyni. A świątynia mieści się w potężnej, wapiennej jaskini. Żeby się do niej dostać, trzeba pokonać prawie trzysta stopni. A żeby się na nich mieścić, lepiej mieć stopę w rozmiarze mniejszym niż 41. A do tego wszystkiego trzeba być jeszcze niezwykle czujnym…
– Zobacz, jakie cwaniaki. Tylko patrzą i kombinują, co tu jeszcze komu skroić.
– Jarek, to nie są żarty, wiesz, że one potrafią być okropnie wredne.
– Wiem przecież. Już nawet aparat schowałem, żeby ich nie kusił.
Makaki potrafią być urocze i fajnie sobie na nie popatrzeć, ale chyba nie ma drugich tak złośliwych i wkurzających małp, jak one. Wiele razy widzieliśmy, jak bezczelnie wyrywały ludziom z rąk butelki, reklamówki, jakieś dyndające przedmioty. Podobno nie gardzą też aparatami komórkowymi. A już, nie daj boże, zobaczą, że ktoś niesie jedzenie! Wyrwą z rąk, zanim się człowiek zdąży obejrzeć. Niby nie są niebezpieczne, ale naprawdę trzeba na nie uważać. I nie drażnić.
– Asia, patrz, jaka akcja! Widziałaś?!
– Rany…! Widziałam!
Kilkanaście schodków przed nami biedna Hinduska w sari omal nie spadła i nie sturlała się prosto na nas po tym, jak makak wyrwał jej małą torebkę z czatami. Tę suchą przekąskę można kupić na wagę na każdym stoisku wokół świątyni. Małpa już siedziała wysoko na drzewie i grzebała w skradzionej reklamówce.
– Mały gnojek!
– Nie chciałabym, żeby któryś mnie zadrapał albo ugryzł. Czytałam, że po takich przygodach ludzie mają przerąbane. Trzeba potem regularnie jeździć do szpitala, brać kolejne zastrzyki. Superpodróż…
– Jak się zajmą żarciem, to może dadzą nam spokój. Dreptaj szybko po tych schodkach…
Główna jaskinia jest potężna. Imponująca! Zimna i wilgotna. Z zadartymi głowami podziwialiśmy formacje skalne i światło, które wciskało się przez każdą możliwą szczelinę. Schowane w cieniu nieznane bóstwa patrzyły na nas w martwej ciszy i skupieniu. Wyglądały z mrocznych, ciemnych zakamarków. W końcu to przede wszystkim świątynia, dopiero później ciekawostka speleologiczna. Tych ostatnich tu zresztą nie brakuje. Obok jaskini świątynnej znajduje się Dark Cave. Ciemną, jak wskazuje nazwa, jaskinię zwiedza się tylko z przewodnikiem w zbierających się co jakiś czas grupach.
– Idziemy? – zapytał Jarek.
– A droga ta przyjemność?
– Trzydzieści pięć ringgitów za osobę.
Zastanowiliśmy się chwilę.
– Jarek, niewiele mniej płacimy za kino w Warszawie. Idziemy – zdecydowałam.
Z kaskami i latarkami ruszyliśmy na eksplorację Dark Cave. Niezwykle zaangażowana przewodniczka opowiadała o jej tajemnicach, pokazywała insekty, co ciekawsze fragmenty skał, udało się nawet wypatrzeć węża jaskiniowego. I to wszystko w zupełnych ciemnościach! I w ciszy. Tak pustej i przeraźliwej, że kiedy przewodniczka zaproponowała zgaszenie latarek i chwilę milczenia, wszyscy mieliśmy ochotę zwiać z tych ciemności jak najszybciej.
– O! Jesteście! – powitała nas radośnie Natalia, kiedy wieczorem ściągnęliśmy do hostelu. Nawet kot przybiegł się przywitać. Tego wieczoru łaskawie pozwolił wygłaskać się z każdej strony. Może czuł, że wkrótce wyjeżdżamy na dłużej.
– Jesteśmy, jesteśmy, ale jutro chcemy już jechać do Malakki. Najlepiej autobusem, prawda?
– Nie będziecie mieli problemów. Jest mnóstwo autobusów – uspokoiła nas Natalia.
– Ale wracamy do was na sylwestra. A potem Borneo. Pamiętasz?
– Pamiętam, pamiętam, ale na wszelki wypadek niech już teraz Rina zrobi wam rezerwację pokoju. Będzie sylwester.
Rina, przemiła i pomocna recepcjonistka pomagała Natalii w prowadzeniu hostelu. I podobnie jak ona robiła wszystko, żeby sterani podróżą ludzie z różnych stron świata znaleźli tu odrobinę domu. Poza tym Rina uwielbiała się śmiać, a mnie zawsze mówiła komplementy: że mam prześliczną jasną skórę bez żadnych plamek. I że ona też by taką chciała mieć. I żebym powiedziała, co trzeba zrobić, żeby zachować cerę taką, jaką ja mam. Riny nie można było nie lubić. Pomagała wszystkim i z całego serca. Skrupulatnie prowadziła recepcję i dbała o porządek.
– Który pokój chcecie? – zapytała, wpisując naszą rezerwację.
– Ten sam. Przecież to nasz pokój! – odpowiedzieliśmy bez wahania.
Kuala Lumpur – nowoczesna metropolia, stolica jednego z najprężniej rozwijających się krajów Azji. I chociaż wiem, jak wygląda w swoim supernowoczesnym wydaniu, za każdym razem, gdy mówię, piszę, myślę – KUALA LUMPUR, moja wyobraźnia podsuwa coś zupełnie innego. Nie szkło i zimne drapacze chmur, ale słońce i płynący po twarzy i rękach sok najsłodszych owoców świata. Nie pędzących i wiecznie zmęczonych ludzi, ale spokojne, skupione twarze w pachnących od kadzideł świątyniach. A pięknie, egzotycznie brzmiące imię tego miasta będę uwielbiała za kryjącą się w nim tajemnicę. I wcale nie chcę pamiętać, co w rzeczywistości i dosłownie oznacza nazwa malezyjskiej stolicy. Bo to profanacja marzeń i wyobraźni! „Kuala Lumpur” – „błotne ujście rzeki”!? Nie, to musi być jakieś lingwistyczne nieporozumienie!
KUALA LUMPUR to marzenia i dzika podróż w nieznane. KUALA LUMPUR to magia, której doświadczą tylko nieliczni. KUALA LUMPUR to drugi koniec świata, na którym dopiero zaczynały się nasze malezyjskie przygody!