Читать книгу Zagubiona w życiu - Joanna Karbownik - Страница 5
Rozdział I
ОглавлениеKrzyk.
Ucieczka.
Porwali mnie.
A dokąd?
Sama nie wiem.
Czy kiedyś się dowiem?
Wątpię.
Nowy świat, nowi ludzie…
Między nimi ja. Sama.
Już od przeszło dwóch miesięcy Luiza mieszkała w łódzkim Śródmieściu. Na pierwszy rzut oka miasto prezentowało się nie najgorzej. Kamienica, w której mieszkała, miała nową elewację i dopiero co odnowioną klatkę schodową, z której wciąż do mieszkania wdzierał się intensywny zapach farby.
Nadszedł początek roku szkolnego. Luiza szła do gimnazjum, pełnego nieznajomych ludzi i nowych wyzwań. Rankiem powitał ją miły jak zwykle głos mamy. Dziewczyna przekręciła się na drugi bok i próbowała zasnąć. Niestety, bezskutecznie. Dosłownie za minutę zadzwonił budzik. Luiza wstała i wyłączyła go. Wiedziała, że teraz nawet na minutę nie przyśnie. Zła i zestresowana podreptała do kuchni, z której dochodziła upojna woń naleśników z polewą malinową. Nie myliła się. Mama zdjęła z patelni ostatni placek i delikatnie ułożyła go na talerzu. Tata siedział przy stole i czytał gazetę, co rusz parskając śmiechem.
– Cześć, myszko – przywitała ją ponownie mama, stawiając na stole talerz z jedzeniem i szklankę soku pomarańczowego.
– Jak tam? Stresik jest? – zapytał tata, odkładając gazetę na blat.
– Trochę tak – odparła zgodnie z prawdą.
– Dlaczego? To tylko nowa szkoła!
Tia… tylko, pomyślała Luiza.
– Nie martw się – dodała mama, kładąc jej rękę na ramieniu. – Po prostu nie udawaj kogoś, kim nie jesteś, a nie będzie tak jak do tej pory! No, teraz musisz się porządnie wzmocnić, żebyś mi tam nie zemdlała. Smacznego.
Luiza zjadła naleśniki i wolno popijała sok pomarańczowy.
– Może odwieźć cię do szkoły? – zapytała troskliwie mama, wycierając ręce w pasiasty ręcznik.
Luizie łyk soku aż stanął w gardle. Zakaszlała, przełknęła go i odpowiedziała:
– Mamo, przepraszam, ale nie. Nie chcę już pierwszego dnia w nowej szkole zostać nazwana córeczką mamusi. Nie zrozum mnie źle…
– Dobrze, kochanie, rozumiem. Dam ci jakieś bilety. Chyba czterdziestominutowe wystarczą? Dla pewności może jednak skasuj dobówkę. Musimy wyrobić ci bilet miesięczny. Pójdziemy zaraz po twoim powrocie. Gdyby coś się działo, dzwoń.
Luiza poszła umyć zęby. Następnie ubrała się na galowo i przeczesała włosy. Wzięła torebkę, dając buziaka mamie, i wyszła.
Dochodziła do przystanku przy Narutowicza, gdy zobaczyła tył odjeżdżającej dwunastki. A niech to, pomyślała dziewczyna, sprawdzając rozkład jazdy. Okazało się, że czternastka też już pojechała. Następna miała przyjechać dopiero za piętnaście minut.
Na przystanek przyszły dwie dziewczyny. Jedna – blondynka w okularach, a druga – brunetka z aparatem na zębach. Obie mniej więcej w wieku Luizy. Wesoło rozmawiały o rozpoczęciu roku szkolnego, modnych ubraniach, koncercie w Manufakturze, o wygłupach młodszego brata, o nadmiarze nauki, jaka ich czeka w tym roku, o nadchodzących egzaminach gimnazjalnych.
A więc chodzą do trzeciej klasy, pomyślała Luiza i nagle zrobiło jej się przykro. Nigdy nie miała przyjaciółki. Próbowała kiedyś zaprzyjaźnić się z taką Anitą. Poznały się w szkole, były w równoległych klasach. Połączyło je wspólne zainteresowanie – fotografia. Luiza do tej pory pamiętała, jak Anita uczyła ją ustawiać ostrość w aparacie i obrabiać zdjęcia. Wychodziły razem, śmiały się, mówiły sobie wszystko… Aż do dnia, kiedy Anita przyszła do szkoły pijana. Dyrektorka natychmiast powiadomiła policję i jej rodziców. Na domiar złego kilka dni później dziewczyna została przyłapana na kradzieży ciuchów z osiedlowego sklepu. W związku z tym popadła w konflikt z prawem i skazano ją na kilkadziesiąt godzin prac społecznych. To dlatego przestały się widywać. Na początku czerwca okazało się, że Anita została zabrana do szpitala psychiatrycznego, bodajże w Warszawie. Nigdy więcej się nie zobaczyły. Od tego momentu Luiza przestała też interesować się fotografią.
Nastolatka westchnęła. Zauważyła, że na przystanku zbierało się coraz więcej ludzi. Zrobiło się cieplej, a tramwaj wciąż nie nadjeżdżał. Spojrzała na zegarek. Była za pięć dziesiąta. Można zwariować z tą komunikacją miejską! Przecież się spóźnię. Dziewczyna nerwowo skubała pasek od torebki.
W końcu nadjechał stary, zdezelowany Konstal. Luiza do niego wsiadła i, skasowawszy bilet, zajęła miejsce przy oknie. Pomachała Pietrynie, chociaż żegnała się z nią góra na dwie godziny. Z każdym przystankiem wsiadało coraz więcej ludzi. Na szczęście przy dworcu Łódź Kaliska część osób wysiadła. Od razu zrobiło się chłodniej.
A po co ja się tym martwię? – myślała Luiza. Mama pewnie ma rację. Niepotrzebnie się stresuję. Jeśli będę myśleć pozytywnie, na pewno wszystko pójdzie jak z płatka…
Jej przemyślenia przerwał jakiś łoskot. Poczuła gwałtowne szarpnięcie.
– Wszyscy cali?! – Z kabiny wyłonił się motorniczy. – Dalej nie pojedziemy! Jakiś matoł wjechał mi pod koła – powiedział, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów, i wyszedł na zewnątrz.
Trudno, i tak miała przesiąść się na zastępczy autobus. Przecież od połowy lipca tramwaje nie dojeżdżają na Retkinię w związku z przebudową Trasy W-Z. Gdy spojrzała na zegarek, było… za pięć wpół do! Nie zdążę, przeraziła się. Nagle przypomniała sobie słowa mamy: „Myśl pozytywnie”. W duchu przyznała jej rację i uspokoiła się.
Gimnazjum numer czterdzieści osiem mieściło się przy ulicy Kusocińskiego. Miało bardzo dobrą opinię. Nauczyciele podobno chętnie pomagają, gdy ktoś czegoś nie rozumie, a uczniowie nie sprawiają problemów, są zgrani i kreatywni.
Wkrótce u progów szkoły stanęła Luiza. Spojrzała na zegarek. Były trzy minuty po wpół do.
– O matko, jestem spóźniona! – jęknęła. – Co sobie pomyśli pani? I klasa?
Szybko pobiegła na drugie piętro i nacisnęła klamkę sali numer dwieście dwa.
– Dzień dobry, bardzo przepraszam za spóźnienie – rzuciła w kierunku nauczycielki. Wyszło jej dosyć niedbale, ale mimo to pani serdecznie się uśmiechnęła.
– Witaj. Ty pewnie jesteś Luiza Koniarek? Nazywam się Alicja Domańska. Od dziś jestem twoją wychowawczynią oraz nauczycielką języka polskiego. Proszę, zajmij wolne miejsce.
Luiza skierowała się na koniec klasy. Czuła, że spojrzenia niektórych osób niemal ją przewiercały. Za swoimi plecami usłyszała szepty:
– Jak jej? Kosiarek? Kosiarka?
– Koniara! – rzucił po chwili jakiś chłopak mutacyjnym głosem.
Klasa wybuchła śmiechem. Luiza poczuła, że robi się czerwona, a serce zaczyna bić jej bardzo mocno. Bez słowa usiadła w ławce z jakimś chłopakiem, który jako jedyny się nie śmiał. Pani odwróciła się od tablicy.
– Muszyński, chcesz punkty ujemne na dzień dobry?
– Nie, przepraszam – powiedział w kierunku Luizy, jednak wredny uśmiech nie schodził mu z twarzy.
Później wszystko potoczyło się już normalnie. Pani podała plan lekcji, mówiąc, że za tydzień może się on zmienić, a na koniec ciepło pożegnała młodzież, żartując, żeby na jutro nie zaspali.
Luiza wyszła z budynku szkoły za pięć jedenasta. Zdecydowała się wrócić autobusem, bo uznała, że ruch tramwajów może nadal być wstrzymany. Poza tym tu miała bliżej. Nagle usłyszała:
– Luiza, czekaj!
Odwróciła się. Ku niej szedł chłopak, z którym siedziała. Dopiero teraz zauważyła, jaki jest przystojny: śniada karnacja, brązowe oczy, zniewalający uśmiech…
– Cześć, jestem Marek Stoczkowski. Pamiętasz? Siedziałaś ze mną.
– Tak, pamiętam – odparła Luiza, czerwieniąc się jak burak.
Nadjechała osiemdziesiątka. Marek przepuścił Luizę przodem. Niestety, znowu było bardzo tłoczno.
– Nie przejmuj się Hubertem Muszyńskim – zagadnął po chwili. – To pustak.
– Coś ty, nie przejmuję się wcale – skłamała Luiza.
Tak naprawdę nie potrafiła się nie przejmować. Wiedziała, że tacy ludzie jak Hubert to sfrustrowani idioci, jednak trudno było zapomnieć obelgi puszczane pod jej adresem. Jechali w milczeniu. Marek wysiadł przystanek wcześniej, przy Żeromskiego.
– Cześć – pożegnał się i pomachał dziewczynie.
Luiza odmachała i pojechała dalej. Wysiadła na swoim przystanku i skierowała się do domu. Przed dwunastą stanęła u bramy prowadzącej na podwórko Piotrkowskiej osiemdziesiąt trzy. Dziedziniec pełen samochodów i odrapane oficyny wydawały jej się piękne. Przestał martwić ją fakt, że z okna widzi tylko zacienione mury, a nie, tak jak w Grajewie – łąkę i plac zabaw. Uschnięte róże na parapecie sąsiadów zdawały się być intensywnie czerwone. Siedzący na parapecie pani Wojciechowskiej wróbelek dodawał nastroju, ćwierkając. Ten to ma gust muzyczny, pomyślała Luiza, i uśmiechając się do siebie, weszła na klatkę schodową. Zadzwoniła do drzwi swojego mieszkania.
– Cześć, kochanie – przywitała ją mama. – Jak wrażenia po pierwszym dniu w nowej szkole?
Po krótkiej chwili milczenia nastolatka odpowiedziała krótko:
– Wydaje mi się, że polubię tę klasę. Bardzo mili ludzie, pani zresztą też. Poza tym poznałam fajnego kolegę.
– Kolegę? –spytała mama z uśmieszkiem i lekko uniesioną brwią. – Jak się nazywa?
– Marek Stoczkowski.
– Lusia, a co ty jesteś taka czerwona na twarzy?
– Jest strasznie gorąco.
– Czy ty przypadkiem nie…?
Luiza już nie słuchała dalszych pytań mamy. Była zbyt… szczęśliwa, żeby o czymkolwiek rozmawiać. Nie czuła się tak od dawna. Zniknęła w swoim pokoju i przebrała się z galowych ubrań w dresowe spodnie i spraną czerwoną bluzkę. Padła na łóżko i głęboko odetchnęła. Serce biło jej mocniej niż zwykle. Założyła słuchawki na uszy i puściła jedyną miłosną piosenkę, którą miała w telefonie. Do tej pory nie przepadała za tym utworem, jednak teraz nie mogła przestać go słuchać. O incydencie, jaki miał miejsce w szkole, nie wspomniała rodzicom ani słowem.
***
– A jeśli będą mnie przezywać? – Luiza oglądała łyżeczkę, którą przed chwilą spokojnie mieszała herbatę.
Mama wytarła ręce w kraciastą ścierkę, po czym rzekła:
– Przecież wczoraj mówiłaś, że polubiłaś swoją klasę.
– No, tak… – Luiza nie wiedziała, jak wybrnąć z sytuacji. – Ale nigdy nie wiadomo, co może im do łbów strzelić.
– Oj, Luiza, przestań. – Matka energicznym ruchem rzuciła szmatkę na zlewozmywak i ciągnęła dalej: – Po prostu bądź sobą. Przecież jesteś fajną dziewczyną. Cały czas ci powtarzamy, że nie jesteś gorsza od innych. W domu potrafisz być gadatliwa i roześmiana. Taka sama powinnaś być w szkole, Lusia.
– A jeżeli będą mi pisać jakieś głupie liściki typu „Kocham cię”?
– Odpisz to samo, żeby było śmiesznie. Zobaczysz, jak pozostali będą się wtedy śmiać z nadawcy poprzedniego liściku.
Gdy Luiza wychodziła, matka pocałowała ją na pożegnanie i spytała:
– Spójrz do góry. Co widzisz?
– Pałac Kultury. I chmury. – Luiza roześmiała się sztucznie.
Właśnie, chmury. To one były największą przeszkodą dziewczyny w komunikacji z rówieśnikami. Nadciągały, gdy tylko do kogoś podeszła. Natychmiast stawała się niepewna, trzęsły jej się ręce, zaczynała się jąkać. Gdy rówieśnicy jej to wypominali, było jeszcze gorzej… Miała dość tych chmur nad swoją głową. Chciała, żeby od niej odeszły, a zaczęły towarzyszyć komuś innemu.
Tego dnia wszystko zdawało się przebiegać dobrze. Tramwaj nie uczestniczył w kolizji, a Luiza nie spóźniła się na lekcje. Wręcz przeciwnie, była w szkole kilka minut przed dzwonkiem. Wparowała na szkolny korytarz z plecakiem przewieszonym przez ramię, potarganymi włosami i rozwiązanym butem.
– Cześć – usłyszała czyjś głos.
Spojrzała w stronę okien. Na parapecie siedział Marek.
– Cześć. – Odparła Luiza i usiadła obok chłopaka.
Czuła, że oblewa ją rumieniec, więc szybko odwróciła wzrok. Wszystkie rady mamy odleciały w siną dal. Luiza czuła, że liczy się tylko ta chwila. Jej serce przyspieszyło bicie. Kątem oka widziała, że Marek cały czas jej się przygląda. Nie zamierzała jednak odwrócić się w jego stronę. Wiedziała, że znowu spali buraka. Próbowała patrzeć na wystawę zdjęć autorstwa Ani Rojek – uczennicy klasy trzeciej F. Po chwili zaczęła powoli kierować wzrok w prawo. Przez moment patrzyła Markowi prosto w oczy. Gdyby nie uśmiechnął się tak rozbrajająco, to może udałoby się dłużej.
– Siema, Marek!
Spojrzeli na wprost. W ich stronę szło trzech chłopaków. Jeden z nich kozłował piłką do koszykówki.
– Łap! –krzyknął i rzucił w kierunku Luizy.
Dziewczyna odepchnęła piłkę i z powrotem podała ją rudzielcowi.
– Siemka – powiedział inny i przybił na powitanie piątkę z Markiem.
– Marek, dopiero początek roku, a ty już nową miłość znalazłeś?
Wszyscy trzej spojrzeli na Luizę, a ta spiekła raka.
– Dzieciuch, weź się ogarnij – powiedział w obronie dziewczyny Marek.
– Człowieku, tak na poważnie, to zastanów się, z kim ty gadasz… – Dzieciuch pogardliwie spojrzał na Luizę.
– Nie muszę. Wiem, że nie pożałuję tej znajomości.
Dzieciuch nic już nie odpowiedział, tylko wraz z kolegami odszedł w kierunku pracowni matematycznych. Luiza była bardzo wdzięczna Markowi za te słowa, ale nie mogła mu podziękować. Stać ją było teraz tylko na sztuczny uśmiech.