Читать книгу Pulpet i Prudencja dzieci Pompona - Joanna Olech - Страница 4
MORITZ CHCE SOBIE PRZYPOMNIEĆ
ОглавлениеZ jego pamięci zaczęły znikać całkiem spore fragmenty. Brał na przykład do ręki obieraczkę do ziemniaków i zastanawiał się, co to, do kurwy nędzy, jest. Miała co prawda powyginany, dizajnerski kształt, ale mimo wszystko powinien wiedzieć… Albo dzisiaj, szukając otwieracza do butelki, natknął się na coś dziwnego. Obracał to teraz na wszystkie strony i nic. Spoko, dojdzie prawdy prędzej czy później, łażąc po kuchni i zachodząc w głowę, do czego to może służyć. Zaczyna być to jednak nużące i niepokojące. W takich wypadkach przekonywał sam siebie, iż przedmioty czasami nie służą do niczego konkretnego, są po nic, dla samej przyjemności kreowania i z potrzeby wyobraźni. I nie powinno go to dziwić, ludzie od zawsze wytwarzali rzeczy po nic, ale to własne zdumienie go niepokoiło.
Kilka miesięcy temu zdarzyło się po raz pierwszy. Po dziesięciu minutach doszedł, że to coś, co się nazywa nożyczki, służy do cięcia papieru. Najciekawsze było, że doskonale wiedział, że to są nożyczki. Wiedział, jak nazywa się ten przedmiot nie tylko po francusku, ale również po polsku, a także, o dziwo, po niemiecku. Ale te wszystkie języki nie odkrywały przed nim niczego poza nazwą i konstatacją, że sama nazwa jest związana z przedmiotami dosyć luźno i nie pomaga w rozwiązaniu zagadki.
Poszedł do lekarza, mało tego, położył się do szpitala, gdzie zrobili mu wszystkie możliwe badania. Nic mu nie było, oprócz starości oczywiście, ale zalecili spotkanie z psychiatrą. Dlatego teraz nie wpadał w panikę, że to alzheimer, chociaż akurat to byłoby naprawdę śmieszne, a zarazem ciekawe. Podobno przypominają się dawne czasy. Czy odzyskałby swoje wojenne wspomnienia?
– Tracić utracone – roześmiał się tak serdecznie, że aż łzy mu poleciały po policzkach. Terapeuta powiedział, że może czas przypomnieć sobie wszystko, co chce, zanim będzie za późno.
Dupek jeden! Na co za późno? Żeby umrzeć? – wspominał zawzięcie, wycinając z papieru śniadaniowego kogutki i kwiatki, za nic nie mogąc sobie później przypomnieć, skąd mu się to wzięło, ale kojarzyło się jednoznacznie ze sztuką ludową. No i skąd wiedział, jak to zrobić? W dodatku miał wrażenie, że nie stracił pamięci, że w jakiś sposób nad nią panuje. Po prostu nie chciał pamiętać. I nie będzie więcej o tym rozmawiał z tym szczeniakiem z niedbale przyciętymi włosami i asymetrycznymi ustami. Zostawił terapeucie wizytówkę chirurga plastycznego z Chicago, na co tamten zareagował szczerym rozbawieniem, co z kolei jemu wydało się nie na miejscu.
Miewał zaniki pamięci, ale zdarzało mu się też, że jakiś obraz pojawiał się znienacka, nowy i zaskakujący, jak te pieprzone wycinanki. Wygląda na to, że pora znowu zmienić mieszkanie – pomyślał z rezygnacją i wyciągnął swoją starą walizę.
Nie, jeszcze nie teraz. Wytrzymam jeszcze trochę… Nazywam się Adam Moritz.
Mieszkanie było nieumeblowane, ale, nie wiedzieć czemu, ktoś zostawił w nim długie zasłony z ciężkiego aksamitu w kolorze granatowym upięte sznurami z chwostami. Adam dotknął miękkiej tkaniny. Miała delikatny wzór. Cóż, pewnie się komuś znudziła, bądź też kojarzyła się z czymś niemiłym lub wręcz tragicznym. Ale co mnie to obchodzi?
Wyjrzał przez jedno z trzech ogromnych porte-fenêtre na ulicę. Lada szelest wymęczonego upalnym latem listowia, a zacznie się jesień. Znowu – myślał, odprowadzając wzrokiem pożółkły liść, który oderwał się od drzewa i sunął niespiesznie po chodniku. Tak, zdecydowanie ta szesnasta dzielnica zawsze mu się podobała, a jeszcze nigdy tu nie mieszkał. Tylko te meble…
Splótł ręce na plecach i przechadzał się po mieszkaniu. Wielkie drzwi między pokojami były otwarte na przestrzał, a przepięknie intarsjowana podłoga skrzypiała uspokajająco i domowo. Z korytarza dyskretnie wynurzył się jego agent nieruchomości, a także od wszystkiego innego, Henry.
– Podoba się panu? – spytał.
– Nawet bardzo, ale nie jest umeblowane.
– Nie jest – zgodził się krótko agent.
Adam uniósł lekko brew. Co jest? Już mnie powinien przekonywać.
– To poważny mankament, chociaż nie ukrywam, podoba mi się. Nawet te kotary. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że zawsze lubiłem granatowy.
– I zostawiono oświetlenie – agent zadarł głowę. – Oryginalne i wprost idealne do tych wnętrz. Do Lasku Bulońskiego blisko, ot, kilka minut spacerkiem. Kuchnia duża i świetnie wyposażona – rozłożył ręce triumfująco, że znowu udało mu się szybko i idealnie trafić w gust starego klienta.
– Proszę mówić!
– Co? – spytał niewinnie Henry.
– No przecież widzę, że zbiera się pan w sobie, żeby mi coś powiedzieć, więc cóż to jest, oprócz tego, że to doskonałe dla mnie lokum? – Oczy Adama błysnęły ciekawością.
– Ile lat się już znamy?
Adam spojrzał w lustro między oknami. Nieźle wyglądam, jak na swój wiek, oczywiście. Bezwiednie poprawił włosy nad uchem. Ale o co mu właściwie chodzi? – myślał zaintrygowany.
– Będzie jakieś dwadzieścia – szybko obliczył w pamięci.
Henry był wtedy młodym chłopakiem. Teraz stał przed nim mężczyzna koło czterdziestki. Jak on się zestarzał – przemknęła się pełna żalu refleksja. – Ma już zakola… i worki pod oczami, i ten pojawiający się po trzydziestce grymas zgorzknienia… A ja się nic nie zmieniłem – porównywał ich obu w ogromnym lustrze. – No może odrobinę. Na lepsze. Ciekawe, czy się dziwi, że on się starzeje, a ja nie? Mógłby być moim wnukiem. Przywiązałem się do niego przez te wszystkie lata. Za nic nie zmienię agenta nieruchomości – obiecał sobie po raz kolejny.
– Zgadza się. Był pan moim pierwszym klientem. Zawsze przynosił mi pan szczęście. Lubię pana… – zawiesił głos. Również patrzył na Adama w lustrze. I na siebie. Zamilkł, bo najwyraźniej też go coś zaintrygowało. – To już czwarte – powiedział w końcu rzeczowym tonem do starego według metryki mężczyzny, łudząco podobnego do Davida Bowie w średnim wieku.
– Tak? – Moritz przeniósł spojrzenie z lustra na agenta.
– To już czwarte w ciągu ostatnich dwóch lat – uściślił Henry.
– Co pan powie? Naprawdę czwarte? – Adam nie mógł uwierzyć.
– Przyspieszamy. Przez te wszystkie lata zdarzało się panu zmieniać mieszkanie raz na dwa lata, ale ostatnio coraz częściej. Żebyśmy się dobrze zrozumieli, to dla mnie zysk. Pana przeprowadzki – mój zysk, ale… Co się dzieje?
Zapadła cisza. Adam Moritz ruszył sprzed lustra w powolny spacer dookoła pokoju.
– To znaczy ja się domyślam. Nie musi pan nic mówić – trochę gorączkowo tłumaczył się Henry, trąc nerwowo nadgarstek lewej ręki.
Moritz krążył wzdłuż ścian w swojej nieprzesadnie eleganckiej, prawie młodzieżowej marynarce, bardzo modnych, wąskich spodniach i niedbale zawiązanym pod szyją szalu. Przez wysokie okna ze słonecznym światłem wpełzał wieczorny chłód. Agent nabrał powietrza w płuca.
– Proszę mi wybaczyć śmiałość – powtórzył – ale wojna już się skończyła, a pan dalej z tą walizką… – zamknął oczy. – Przepraszam. Nie powinienem się wtrącać – z niepokojem wodził wzrokiem za swoim najdawniejszym klientem, któremu tyle zawdzięczał.
Ten zaś, jak gdyby te słowa nigdy nie padły, łaził po pustym mieszkaniu z tym swoim nieobecnym wyrazem twarzy. Skrzypiała podłoga i tylko stukot jego butów odbijał się od wysokiego sufitu i ścian. Gdzieś na zewnątrz gwałtownie zahamował samochód i do pisku opon dołączyły oburzone klaksony.
– Mówi pan, że powinienem kupić meble – Moritz stanął nagle przed nim i patrzył wyczekująco.
– Ja… Ja tego… – zająknął się. – Tak. Uważam, że powinien pan kupić meble… I rozpakować walizkę – zakończył stanowczo. – I przeczytać wreszcie te papiery, które usiłuję panu wcisnąć już od pięciu lat! – wyrzucił z siebie, odrobinę podnosząc głos. – A pan się boi jak, nie przymierzając, diabeł święconej wody.
– Do widzenia, Henry. Przemyślę to – skinął mu głową i wymaszerował z mieszkania przy Boulevard de Montmorency.
Z tyłu rzeczywiście wygląda na swoje lata. Ale na czym to polega? – zastanawiał się Henry, śledząc go przez okno. Idzie wyprostowany, a sprawia wrażenie, jakby się miał za moment zapaść w sobie. Po prostu – idzie starzec. Ale kiedy czując na sobie wzrok, odwraca się i uśmiecha do mnie, a nawet macha dłonią, to prezentuje się naprawdę świetnie! Ma gładką, prawie pozbawioną zmarszczek twarz i siwiejące, gęste, półdługie włosy. Taki wygląd musi sporo kosztować – z niedowierzaniem pokręcił głową agent.
Adam Moritz szedł jak automat. Zawsze wolał się przejść, a nawet przebiec, jeśli tylko miał czas, dlatego teraz też pójdzie prosto przed siebie, gdzie oczy poniosą. Co ten Henry najlepszego narobił? Po co to mówił? Powinien się zdenerwować, kazać mu milczeć, w końcu nie płaci mu za psychoanalityczne rady, tylko za znajdywanie porządnych, umeblowanych mieszkań i załatwianie innych nużących spraw.
Po dwóch godzinach zatrzymał się gwałtownie przed gigantyczną witryną sklepową. Manekiny przedstawiające młodych, idealnych mężczyzn ułożone były w pozycjach horyzontalnych. Po jednym na witrynę. Odbijały się za to w wymyślnie umieszczonych lustrach. Garnitury, w których leżały, były genialnie skrojone. Tak samo buty i cała reszta. Nawet podeszwy, tak na ogół anonimowe, tutaj zaburzały proporcje, strzelając w górę nosami jak gotyckie katedry. Co za niestosowne porównanie mi się udało – pomyślał zadowolony. Pochwalił oszczędną koncepcję dekoracji i postanowił kupić sobie jeden z tych modnych ciuchów, zanim zalegnie jak te manekiny na katafalku w domu pogrzebowym i będzie rozdzierał przestrzeń czubkami ulubionych sztybletów.
Długo krążył od witryny do witryny, nie mogąc oderwać się od nich i niepokojących, choć nie do końca sprecyzowanych refleksji. W sztucznym świetle wszystko nabrało nagle głębszego znaczenia. Jakiś turysta z wielkim żaglem mapy zaczepił go i spytał o coś po niemiecku. Próbował mu wytłumaczyć, ale tamten nie znał francuskiego.
– Przykro mi – rozłożył ręce. – Nie znam niemieckiego – powiedział, samego siebie zaskakując kłamstwem.
Następnego dnia wieczorem udał się na koncert. Siedział w pierwszym rzędzie. Lubił przypatrywać się twarzom muzyków, kiedy grali, obserwować ich uśmiechy szczęścia lub twórczej męki. Porozumiewawcze zerknięcia, zadowolone, a jednocześnie pełne skupienia oczy. Miał być Mahler, tymczasem popłynęły dźwięki Sonaty księżycowej Beethovena. Nie przyszedł na Beethovena!!! Adam Moritz nigdy by nie przyszedł na Beethovena. Od kilkudziesięciu lat nie słuchał ani Beethovena, ani Lista, ani Schuberta. Z pierwszymi taktami odżył zarośnięty niepamięcią strach. Muzyka spadła na niego bez uprzedzenia. W jednej sekundzie oblał się potem. Uszy wypełnił szum, a serce waliło, zagłuszając całą orkiestrę symfoniczną. Próbował poluzować krawat, który nagle zaczął go dusić. Przestał widzieć, łomot w głowie narastał. Walka z niesłuchającymi przekazu dłońmi trwała. Zupełnie jak w koszmarnym śnie, kiedy wszystko robi się w zwolnionym tempie, chociaż zagrożenie wymaga prędkości.
Spróbował wziąć głęboki wdech. Uspokoił się trochę, a raczej poddał fatalistycznej apatii. A więc tak wygląda umieranie. Tak w sumie zwyczajnie. I dobrze, że szybko. Chyba szybko. Bez tych zwyczajowych atrybutów: szpital, lekarz, diagnoza, cierpienie. A tu proszę! Jestem szczęściarzem! Adam Moritz pierwszy i ostatni raz w życiu jest szczęściarzem, lucky manem, bo nagle umiera na koncercie. Umiera przez koncert. Przez głupią pomyłkę, ponieważ źle przeczytał repertuar i teraz zabija go muzyka. Tylko czemu ktoś go tak szarpie?
– Proszę pana! Proszę pana! Co się panu stało? – pytała z niepokojem siedząca obok kobieta.
Powoli wracała zdolność widzenia. Stwierdził, że jego dłonie nadludzkim wysiłkiem dotarły jednak do szyi i teraz gwałtownie szarpią krawat. Tętno powoli wracało do normy, a także słuch.
– Przepraszam. Muszę wyjść – szepnął i wstał z fotela.
Zamyślony i zafrasowany wrócił do mieszkania. Wyciągnął z garderoby swoją wielką walizkę i zaczął gorączkowo pakować rzeczy. Kiedy wrzucał do torby przybory toaletowe w łazience, z lekko drżących rąk wyślizgnął mu się flakon perfum. Rozbił się w drobny mak, wydzielając wokół intensywny zapach. Moritz zamarł. Szkło ułożyło się w dziwny, jakby wcale nieprzypadkowy wzór ucha. A może to tylko wyobraźnia podsuwa mu takie skojarzenia?
Na szarą posadzkę zaczęła kapać krew z rozciętego palca. Mieszała się z rozlanymi perfumami i przybierała osobliwe kształty. Pomyślał, że gdyby podłoga w łazience była biała, wyglądałoby to o wiele bardziej dramatycznie i dekoracyjnie. To sprawiało wrażenie sceny z jakiegoś ponurego horroru klasy D. Podciągnął wysoko śnieżnobiałe mankiety, żeby się nie ubrudziły. Na przedramieniu ukazała się delikatna blizna.
Wstał i rozpakował się z powrotem, a potem zadzwonił do agenta.
– Wiem, że jest już późno, ale jaki kolor mają kafle w łazience przy Boulevard de Montmorency? Kremowe? Jasne? Dziękuję i przepraszam – rozłączył się.
Rano stał z powrotem w pustym mieszkaniu przy Boulevard de Montmorency, sam jak palec z wielką walizą. Czekała przy nodze niczym wierny pies, tylko nieśmiertelna. Mieściło się w niej wszystko, co posiadał. Pilnował, żeby nie mieć więcej rzeczy, niż się do niej zmieści. Przyznał Henry’emu rację, pora kupić łóżko. Trzeba mieć gdzie umrzeć.
Wyjął z kieszeni czarną czapeczkę, nałożył na czubek głowy i rozłożył szeroko ramiona. Przez kilka sekund stał bez ruchu, wyprostowany jak struna, a potem ruszył w taniec dookoła wielkiego, pustego pokoju. Podrygiwał, wyrzucając ramiona w górę, a poły rozpiętego płaszcza wirowały razem z nim.
Stał jeszcze zasapany przy swojej walizce, kiedy przyszedł Henry.
– Bonjour! – zaczął radośnie. – Cieszę się z pana decyzji. A kiedy kupujemy meble? Tu się na razie nie da mieszkać. Poczeka pan w hotelu?
– Nie jestem jeszcze gotów! Postanowiłem jednak i nie wycofam się. Najpierw muszę się udać w podróż – oznajmił tajemniczo Adam.
Agent patrzył wyczekująco.
– Wrócę za jakiś miesiąc… – zastanowił się. – Chociaż nie. Sam nie wiem. Może jednak za dwa… albo nawet trzy miesiące.
– I wtedy?
– I wtedy panu odpowiem, i kupię meble. Mam taką nadzieję – wyjaśnił najdziwniejszy klient Henry’ego, który przynosił mu szczęście, dlatego zawsze dbał o niego zdecydowanie bardziej niż o innych. Poza tym lubił go. Miał staruszek styl.
Teraz otworzył swój kufer, bo tak właściwie należałoby nazwać jego staroświecki bagaż, i wyjął z niego niewielką torbę na ramię. Potrząsnął energicznie ręką Henry’ego i wyszedł.
– A kufer… wyślij mi go, proszę – rzucił jeszcze przez ramię.
Adam Moritz udał się na lotnisko i wsiadł w samolot do Polski.