Читать книгу Spróchniały krzyż - Joanna Podgórska - Страница 3
ОглавлениеWstęp
Polskie salami
Co ateistce do Kościoła? O Boże, jak bardzo chciałabym powiedzieć, że nic; że stanowisko Kościoła katolickiego w różnych kwestiach może mnie tak samo nie interesować, jak nie musi mnie interesować, co Cerkiew prawosławna ma do powiedzenia o in vitro, a Buddyjski Związek Diamentowej Drogi Linii Karma Kagyu o antykoncepcji awaryjnej. Ale nie mogę. Po tym, jak powstała III RP, do czego – trzeba przyznać – Kościół walnie się przyczynił, zażądał on dywidendy od niepodległości. A konkretnie wpływu na świeckie prawodawstwo. Tym większego, im bardziej wierni są odporni na kościelne nauczanie. A są. Skoro droga do sumień wiernych jest coraz dłuższa i coraz bardziej wyboista, łatwiej wybrać ścieżkę na skróty – wywrzeć presję na sumienie ustawodawcy, postraszyć go cofnięciem poparcia albo nawet ekskomuniką. A że prawo stanowione wiąże wszystkie obywatelki i wszystkich obywateli, nie tylko katolików? Trudno, Kościół nie miał nigdy w tym względzie specjalnych skrupułów. Przed II wojną światową zaciekle zwalczał prawo do rozwodu. Dziś stanowczo protestuje przeciwko dostępowi do antykoncepcji czy idei związków partnerskich. Choć przecież nikt katolików do stosowania antykoncepcji nie zmusza, a geje nie domagają się, by ślubów udzielali im księża w kościołach. Chcą jedynie, by Kościół dał im święty spokój.
Od ponad 20 lat jako publicystka tygodnika „Polityka” śledzę zderzenie idei świeckiego państwa z Kościołem, który coraz bardziej desperacko walczy o swoje wpływy. Ta książka to relacja z frontów tej walki. Kiedy zaczynałam ją pisać, sumując po raz pierwszy wieloletnie obserwacje, nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo będzie ona dotyczyła sfery życia seksualnego. Pewnie nie powinno mnie to dziwić. W końcu, obok transferów finansowych z budżetu państwa, właśnie ta kwestia stanowi centrum zainteresowania Kościoła hierarchicznego. Słuchając polskiego kleru, można czasem odnieść wrażenie, że Jezus nie przyszedł na ziemię, by głosić Dobrą Nowinę, ale po to, by szczegółowo uregulować życie intymne swoich wyznawców, a na pustyni nie walczył z szatanem, ale z potworem genderem.
To stara prawda – kto kontroluje sferę seksualności i reprodukcji, ten kontroluje życie człowieka. Kościół wie o tym od wieków. Mam w pamięci groteskową scenę opisaną przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego w jednym z felietonów: „Podczas wojny miałem przez jakiś czas powierzony jeden z oddziałów fortecznego szpitala nr 7 w Krakowie, pomieszczony w Akademii Sztuk Pięknych. Otóż jednego dnia zaraportowano mi, że ksiądz, który z urzędu odwiedzał chorych, przyniósł pod habitem młotek i poodbijał wstydliwe części wszystkim gipsowym posągom znajdującym się w sieni i w korytarzach. Nie darował nawet boginiom i ich nadobnym wzgóreczkom! Wojna szalała, sale były pełne rannych, ludzkość przechodziła gehennę, ale księżulo interesował się tylko tym jednym”. Cóż, Boy wiecznie żywy. Nie tylko w tej kwestii, niestety.
Druga rzecz, która mnie zaskoczyła podczas pisania, to tempo zmian. Coraz szybciej musiałam gonić za rzeczywistością. Każdy miesiąc, tydzień, dzień dokładał kolejne fragmenty do tej kościelno-państwowej układanki. Myślę, że spokojnie można zaryzykować tezę, że Kościół katolicki, jaki w Polsce znamy, zaczyna zanikać. Nadal wydaje się potężny i wpływowy, ale pewnych procesów nie da się zatrzymać. Z jednej strony, jak pokazują kolejne badania opinii, polskie społeczeństwo coraz szybciej się sekularyzuje. Z drugiej, afery pedofilskie i reakcje na nie rujnują autorytet Kościoła i odbierają mu prawo do moralnych pouczeń. Część duchownych jest tego świadoma, rozumie nieuchronność zmian i próbuje się do nich przygotować. Część – niestety ta bardziej widoczna i głośniejsza – reaguje histerycznie. Brnie w zaprzeczenia, bije się w cudze piersi, broni przez atak. Niepomna doświadczeń innych kościołów narodowych – z irlandzkim na czele – wierzy, że tą drogą da się coś osiągnąć. Wierzy, że Polska może pozostać odporną na wpływy świata wyspą, obmodloną, opasaną różańcem i zasiekami z biskupich pastorałów. Ten Kościół od pewnego czasu cierpi na syndrom oblężonej twierdzy.
***
Obrazek pierwszy: 1 grudnia 2018 roku, 27. urodziny Radia Maryja. Jest premier Mateusz Morawiecki, minister obrony Mariusz Błaszczak, minister spraw wewnętrznych Joachim Brudziński, minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, jest cała PiS-owska wierchuszka. Wraz z o. Tadeuszem Rydzykiem, trzymając się za ręce, pląsają i śpiewają Abba Ojcze.
Obrazek drugi: 16 maja 2018 roku, w Sejmie trwa protest niepełnosprawnych i ich opiekunów. Marszałek Marek Kuchciński zmienił budynek przy Wiejskiej w twierdzę, by odciąć protestujących. Nie są wpuszczani dziennikarze bez rocznych przepustek, część wycieczek, goście zgłaszani przez posłów. W upale pod sejmowym ogrodzeniem czeka godzinami uczestniczka Powstania Warszawskiego Wanda Traczyk-Stawska, która chce wręczyć niepełnosprawnym małpkę maskotkę, jej najdroższą pamiątkę z powstania. Nie zostaje wpuszczona. Innego dnia w strugach deszczu stoi pod Sejmem wsparta na kulach Janina Ochojska, która chce dodać otuchy protestującym. Nie dostaje zgody na wstęp. Wreszcie kard. Kazimierz Nycz. On też chce się spotkać z protestującymi. Wchodzi do budynku parlamentu jak do siebie.
Obrazek trzeci, nieco starszy: 27 października 2013 roku na węgrowskim Hubertusie spotykają się Jan Szyszko (wówczas poseł, wkrótce minister środowiska) i bp Antoni Pacyfik Dydycz (ten, który tłumaczył, że księża nie informują świeckich organów o przypadkach pedofilii, bo nie są donosicielami). Poseł i biskup na mszę polową wybierają się wspólnie, bogato zdobioną karocą, przypominającą tę z bajki o Kopciuszku. Zdjęcie zrobione wówczas przez Michała Kurca można by zatytułować „Rozdział Kościoła od państwa w Polsce”. Bardziej groteskowego obrazka nie dałoby się chyba nawet wymyślić.
Takie historie jak śpiewy Boże, coś Polskę na komisji sejmowej, premier Morawiecki wygłaszający polityczne przemówienie w klasztorze jasnogórskim czy słynna sejmowa modlitwa o deszcz nikogo specjalnie nie dziwią. Państwo i Kościół stworzyły w Polsce kuriozalny splot, w którym już dawno zatarły się jakiekolwiek granice. I to Kościół jest w tym związku stroną wygraną. Dostał wszystko, czego zażądał. Może poza całkowitym zakazem aborcji, którego sam chyba trochę się obawia. Krzyże wiszą w instytucjach państwowych. Uroczystości państwowe mają religijną oprawę. Państwowe firmy i urzędy organizują branżowe pielgrzymki. Ksiądz z kropidłem jest postacią niezbędną przy otwarciu jakiegokolwiek nowego obiektu. Państwo opłaca etaty kapelanów w szpitalach, w skarbówce, we wszystkich służbach mundurowych: wojsku, policji, straży granicznej i więziennej. W ramach niespecjalnie przejrzystych procedur reprywatyzacyjnych Kościół wszedł w posiadanie ogromnego majątku. Zapowiadana czasem przez polityków likwidacja Funduszu Kościelnego okazała się niemożliwa. Z budżetu państwa od dawna płyną do kościelnej kasy transfery finansowe, przy czym za rządów PiS przybrały one gigantyczne rozmiary. Gdy przejrzeć listę ministerialnych dotacji, okazuje się, że niemal nie sposób ich uzyskać, nie mając związków z Kościołem lub choćby przymiotnika „katolicki” w nazwie. Niedawno Najwyższa Izba Kontroli opublikowała informacje, z których wynika, że pieniądze z Funduszu Ochrony Środowiska, które miały być przeznaczone na walkę ze smogiem, były wydawane na obiekty sakralne.
Kościół dochodził do swojej obecnej pozycji stopniowo. Takim wydarzeniom jak wprowadzenie religii do szkół czy wejście w życie ustawy o aborcji towarzyszyły potężne protesty społeczne. Dlatego Kościół stosował taktykę salami. Odkrawał plasterek, odczekiwał, aż opadnie wrzawa, i upominał się o kolejny, kolejny i kolejny. I nigdy nie wycofywał się z raz zdobytych pozycji. Wydaje się, że ta technika właśnie przestaje działać. Nie tylko dlatego, że właściwie nie bardzo wiadomo, czego jeszcze Kościół mógłby zażądać od państwa. Nie tylko dlatego, że społeczeństwo przyparte do muru takimi postulatami jak całkowity zakaz aborcji zaczyna coraz mocniej wierzgać. Także dlatego, że Kościół w Polsce ma coraz większy problem sam ze sobą i z kontaktem z rzeczywistością.
Przez całe lata mógł funkcjonować w błogim samozadowoleniu pod ochronnym parasolem papieża Jana Pawła II. Od momentu wyboru Karola Wojtyły w 1978 roku debata na temat Kościoła czy polskiej religijności stanowiła tabu. On był postacią nietykalną. Nie wypadało nawet podawać w wątpliwość wartości jego twórczości literackiej. Coś z tej zasady odziedziczyły media III RP – nie krytykowały Kościoła zbyt agresywnie, żeby nie martwić „naszego papieża”. Póki Kościół miał głos Jana Pawła II, mógł spać spokojnie. To ojciec święty mówił do wiernych. Oczywiście zwykło się powtarzać, że go kochali, ale nie słuchali. Profesor Wojciech Burszta opowiadał mi, jak wraz ze studentami przeprowadzał badania etnograficzne w latach 80., żeby sprawdzić, ile z tego, co papież mówi, dociera do ludzi. Okazało się, że nic. Ludzie przyznawali szczerze, że po pięciu minutach zaczyna ich to nudzić, bo jest zbyt abstrakcyjne. Język współczesnych hierarchów to już nawet nie abstrakcja, ale jakaś dziwaczna nowomowa. I doprawdy trudno byłoby powiedzieć, że choć wierni nie słuchają Komisji Episkopatu Polski, to ją kochają.
W III RP postać papieża nabrała wymiaru wielkiego arbitra narodowych sporów. Konflikty o Karmel, o krzyże na oświęcimskim żwirowisku czy o wstąpienie do Unii Europejskiej kończyły się, gdy on zajął stanowisko. Dopóki żył, nie pozwalał, by jego poglądy wyjęte z kontekstu zostały zawłaszczone przez którąś ze stron sporu. Nigdy nie był dwuznaczny, jeśli chodzi o stosunek do judaizmu. Wszyscy zapamiętali obraz, gdy modlił się w synagodze. Polacy nie czytali jego encyklik, nie słuchali homilii, ale gesty i obrazy działały na ich emocje. Papież znalazł fantastyczny dostępny dla wszystkich sposób komunikowania bardzo ważnych treści. Zamiast długich i zawiłych wywodów o antysemityzmie – modlitwa w synagodze. Krótki, dobitny komunikat, nacechowany etycznie. Uśpiony przez dekady pontyfikatu Jana Pawła II polski Kościół nie mówił do wiernych, bo nie musiał. Ale w efekcie nie wypracował nowych sposobów komunikacji w czasach błyskawicznych przemian społecznych. Ojciec Rydzyk jest tu niestety wyjątkiem.
Po śmierci w 2005 roku papież zostawił polskie duchowieństwo w stanie intelektualnej bezradności i niezdolności do dialogu, nie mówiąc o odgrywaniu roli arbitra. Żaden z hierarchów nie był w stanie przejąć funkcji lidera. Rola prymasa nie ma już takiej wagi jak kiedyś. Ci, którzy znają wewnętrzne sprawy Kościoła lepiej niż ja, twierdzą, że funkcjonuje on dziś jako zlepek księstw diecezjalnych zarządzanych przez biskupów, którym coraz trudniej jest mówić wspólnym głosem. Zwłaszcza w konfrontacji z kimś takim jak papież Franciszek. Część hierarchów jest wyraźnie zdenerwowana i przerażona jego wypowiedziami. Już wiadomo, że wielkiej rewolucji obyczajowej obecny papież raczej nie przeprowadzi, ale przekaz i obrazy, jakie płyną z Watykanu, tworzą groteskowy wręcz kontrast z polską hierarchią. Franciszek ze łzami w oczach całuje w rękę ofiarę księdza pedofila. Naszym biskupom nawet słowo „przepraszam” z trudem przechodzi przez gardło.
Po 1989 roku związki Kościoła katolickiego z każdą władzą były silne, ale te z PiS są wyjątkowe. Granice między państwem a Kościołem zupełnie się zatarły. Część hierarchów nazywanych jest PiSkupami, bo zachowują się jak przybudówka partii rządzącej. Gdy PiS straci władzę, Kościół może stracić wpływy. W odpowiedzi na ostatnie wydarzenia pokazał twarz obronno-warowną. Dostrzega zmiany, jakie zachodzą w świecie, ale nie umie się z nimi zmierzyć. Budzą w nim lęk, więc kurczowo uchwycił się tego, co zna najlepiej i co przez lata – zwłaszcza za czasów prymasa Stefana Wyszyńskiego – się sprawdzało. Wrócił do poetyki katolicyzmu masowego, ludowego, wręcz folklorystycznego. Pontyfikat Jana Pawła II zatrzymał jakąkolwiek refleksję w obrębie polskiego Kościoła. Choćby taką, że coraz więcej ludzi mieszka w miastach i podlega wpływom kultury miejskiej, że ci ludzie są coraz lepiej wykształceni. To jest już inna wspólnota, coraz bardziej otwarta na świat i współczesność, a Kościół ciągle kieruje do niej anachroniczne komunikaty i traktuje wiernych w sposób XIX-wieczny.
***
Z krzyżem w Polsce od dawna działo się coś dziwnego. Zwolennicy umieszczania go we wszelkich możliwych instytucjach tłumaczą, że to nie narusza ich świeckiego charakteru, bo w Polsce krzyż to symbol kulturowy, związany z tradycją narodową. Gdy zaś reżyser spektaklu Klątwa, którego oskarżano o znieważenie symbolu religijnego, tłumaczył, że potraktował krzyż nie jako symbol religijny, ale kulturowy i narodowy, usłyszał od o. Macieja Zięby, że te słowa to „majstersztyk sofizmatów”.
Aprobując wieszanie krzyży wszędzie, gdzie się da, Kościół doprowadził do inflacji tego symbolu. W rezultacie krzyż służy w Polsce także do oznaczania terytorium i demonstrowania politycznej przewagi. Ale to, co stało się z krzyżem na Krakowskim Przedmieściu po katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem w kwietniu 2010 roku, to już kompletny mętlik znaczeniowy. „Smoleńscy” zrobili z niego narzędzie podziału na broniących go „prawdziwych patriotów” i atakujących go „zdrajców” porównywanych do NKWD. Nieformalny kapelan „smoleńskich”, ks. Stanisław Małkowski, przekonywał, że pod krzyżem toczy się właśnie bój o Polskę, o polską tożsamość, kulturę i polskiego ducha. W książce Wspólnota symboliczna. W stronę antropologii nacjonalizmu Krzysztof Jaskułowski pisał: „W ujęciu księdza ta walka ma wręcz wymiar apokaliptyczny: pod krzyżem jest prawdziwa Polska, utożsamiana z cywilizacją dobra i życia, po tej stronie stoi Bóg, po drugiej natomiast: poganie, bolszewicy, sataniści, odwołujący się do sił zła, samego Szatana”.
Krzyż zmienił się w jakiś dziwaczny konglomerat narodowo-katolicki. Pojawiały się nawet pomysły, by przybić do niego wizerunek Orła Białego. Z kolei rządząca wówczas Platforma Obywatelska przekonywała, że krzyż to symbol religijny, dlatego nie powinien stać pod Pałacem Prezydenckim. W Sejmie jak dotychczas religijność tego znaku jakoś jej nie uwierała. A Kościół? Kościół próbował się od krzyża dystansować, tłumacząc, że nie został poświęcony, a więc nie leży w jego kompetencjach. Nie potrafił zająć jednoznacznego stanowiska. Część duchownych z przerażeniem patrzyła, jak „smoleńscy” zmieniają krzyż w plemienny totem, a część dołączyła do obrońców, dając kultowi smoleńskiemu katolicką oprawę. Od początku było widoczne, że Kościół nie był „smoleńskim” niezbędny. Powołali własnych „męczenników”, namaścili własnych „kapłanów”, stworzyli własne obrzędy i procesje.
***
Kościół katolicki desperacko walczy o utrzymanie pakietu kontrolnego nad społeczeństwem. Źle się czuje w demokratycznym porządku, w którym obowiązuje idea moralnej autonomii jednostki. W ustach hierarchów pojawia się argument, że prawo naturalne powinno mieć zagwarantowaną politycznie wyższość nad prawem stanowionym. W dyskusjach publicznych coraz częściej używane są argumenty „biblijne”. Wycinka Puszczy Białowieskiej to „wykonywanie bożego testamentu”, a broniący jej ekolodzy okazują się wyznawcami satanizmu. Chwyt erystyczny sakralizujący takie przekonania uniemożliwia sensowną, racjonalną debatę, bo argumenty strony przeciwnej odpierane są jako świętokradztwo, atak na Kościół i samego Pana Boga.
Polski Kościół, przyzwyczajony, że kraj jest religijnym monolitem, nie nauczył się funkcjonować w różnorodnym społeczeństwie. A takim się stajemy. Wszelka inność postrzegana jest przez Kościół jako zagrożenie; samo jej istnienie stanowi obrazę uczuć religijnych. Tak było, gdy Fundacja Wolność od Religii wywiesiła bilbordy z hasłem: „Nie zabijam, nie kradnę, nie wierzę”. Ateiści, którzy chcieli zaznaczyć swoją obecność w przestrzeni publicznej, zostali bezpardonowo zaatakowani. Radni sejmiku województwa lubelskiego, gdzie rozpoczęła się akcja, oświadczyli, że godzi ona w wyznawane przez nich wartości. Jacek Kotula ze Stowarzyszenia Contra In Vitro uznał, że to „atak na Kościół w związku z rozpoczynającym się Rokiem Wiary”. Ojciec Rydzyk stwierdził wprost: „Tak działa szatan, który zawsze odwraca symbole”. Wychodzi na to, że najlepiej, gdyby niewierzący udawali, że ich nie ma, bo samym istnieniem godzą w katolickie wartości. Manifestacja religijności to przejaw wolności, manifestacja niewiary – arogancja i agresja. Oczywiście nie zabrakło argumentów, że ateizm to też rodzaj wiary, tyle że w nieistnienie Boga. Gdy w takich sytuacjach ateiści proszą, by objąć ich przekonania ochroną z art. 196 Kodeksu karnego o obrazie uczuć religijnych, są oskarżani o bluźnierstwo.