Читать книгу 80 -te. Jak naprawdę żyliśmy w ostatniej dekadzie PRL - Joanna Solska - Страница 9

Оглавление

Najbardziej doskwierała nieprawda. Po stanie wojennym już nikt nie miał złudzeń, że ideały socjalizmu staną się naszą rzeczywistością. Ideały sobie, a codzienne życie sobie. Deklaracje, że w socjalizmie najważniejszy jest człowiek, budziły pusty śmiech. Czuliśmy się coraz bardziej sponiewierani, borykaliśmy się z problemami, o których społeczeństwa kapitalistyczne nie miały pojęcia. Takimi, jak choćby niemożność kupienia papieru toaletowego. Władza, czyli „oni”, sprawiała wrażenie, że tego nie widzi. Przekonywała, że wprawdzie odczuwamy „przejściowe trudności” (one zawsze były przejściowe), ale w budowie socjalizmu jesteśmy coraz bardziej zaawansowani. I tak tkwiliśmy w tym matriksie.

Prowadziliśmy podwójne życie. O tym oficjalnym donosiły pierwsze strony „Trybuny Ludu”, organu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Było to życie takie, jakim chciała je widzieć partia – „przewodnia siła narodu”. Raczej dalekie od tego prawdziwego. Prawdziwe życie kwitło na stronach ogłoszeniowych „Życia Warszawy” oraz w kryminałach. Milicyjny serial „07 zgłoś się” mówił o nim więcej niż partyjne archiwa. Chociaż też kłamał, usiłując przekonywać widzów, że opowiadane w nim historie są jedynie marginesem. Niby przekonywał, ale jednocześnie puszczał do widza oko, a ten już wiedział, co ma myśleć. Można powiedzieć, że puszczanie oka stało się w PRL narodowym zwyczajem.

Gdyby Główny Urząd Statystyczny obliczał wówczas tzw. współczynnik Giniego, wskazujący na rozpiętości dochodowe, Skandynawowie mogliby nam zazdrościć. Byliśmy społeczeństwem nieznającym pojęcia „kominy płacowe”. Z tej prostej przyczyny, że kominów nie było. Siatkę płac konstruowano centralnie, zgodnie z linią partii. Pilnując, abyśmy się nie różnili zbytnio pod względem dochodów. Oczywiście, zarobki dyrektorów wielkich zakładów pracy były wyższe od uposażenia robotników, ale nie nadmiernie. Nie kłuły w oczy.

Na szczycie zestawienia najlepiej wynagradzanych grup zawodowych znajdowali się górnicy. Fedrowali „czarne złoto”, jak wtedy nazywano węgiel, a ten surowiec był głównym dostarczycielem twardej waluty. W niedostatecznych ilościach, ale jednak. Pierwszą i najważniejszą pozycją w naszym eksporcie. Nikt nie liczył, ile kosztuje wydobycie jednej tony. Ważne było, ile dewiz państwu i partii przysporzyli górnicy. Nieistotne, za jaką cenę.

Właśnie dlatego partia i rząd, w tej akurat kolejności, najwyższymi zarobkami usiłowały dowartościować górników. To oni najciężej pracowali pod ziemią. Tej pracy towarzyszyło wielkie w PRL ryzyko wypadku, a nierzadko – śmierci. Fetyszem było wykonanie planu, centralnie określona liczba ton węgla, które muszą zostać wydobyte. Od wykonania planu zależał los dyrektora kopalni i premie dla załogi. W socjalizmie nie liczyły się koszty, a niewykonanie planu było niewyobrażalne. Dlatego z wyśrubowaną liczbą ton w planie nie szło w parze przestrzeganie zasad bezpieczeństwa. Wypadki zdarzały się często. O większości publicznie nie informowano, ale tych śmiertelnych nie dawało się ukryć. Wysokie zarobki miały rekompensować ryzyko utraty życia pod ziemią. Towarzyszył im także wysoki prestiż społeczny. Według prof. Henryka Domańskiego z Polskiej Akademii Nauk, w 1988 roku górnicy lokowani byli przez społeczeństwo na drugiej pozycji w hierarchii prestiżu zawodów. Pierwszą zajmowali profesorowie uniwersytetów, których zarobki były jednak od górniczych nieporównanie niższe. Społeczeństwo wiedzę ceniło, państwo – zupełnie nie. Lekarze, prawnicy, inżynierowie i dyrektorzy przedsiębiorstw plasowali się za górnikami.

Był jeszcze inny powód wysokich zarobków górników – z kopalni nie było czego wynieść. Górnicy na lewo dorabiać nie mogli. W przeciwieństwie do wielkoprzemysłowej klasy robotniczej, czyli pracowników dużych fabryk. Ci, wychodząc z pracy, musieli przechodzić przez portiernię, na której straż przemysłowa miała prawo każdego zrewidować. Sprawdzić, czy nie wynosi kawałka kabla, uszczelki, śrubki, których w sklepach zwyczajnie nie dało się kupić. Trzeba było je więc „załatwić”, czyli wynieść z zakładu.

Włókniarki na osobistą rewizję na portierni narażone były często. Zwłaszcza te z łódzkich fabryk, w których produkowano na przykład ręczniki i tkaniny pościelowe. Na ciągłe pokusy wystawione były pracownice fabryk produkujących kosmetyki, zrzeszone pod szyldem Polleny. W ramach socjalistycznego podziału w RWPG Polsce przypadły do produkowania kosmetyki. Cieszyły się dużym powodzeniem w innych krajach „naszego obozu”, jak wtedy mówiono, więc w sklepach były trudno dostępne. Pokusa wyniesienia słoiczka kremu lub buteleczki wody kolońskiej „Być może” była ogromna. Najbardziej uczciwe, a może strachliwe robotnice, po prostu smarowały się w pracy grubą warstwą niedostępnego w handlu kremu, łącznie z nogami, ale nie wynosiły go na zewnątrz.

Zarobki wielkoprzemysłowej klasy robotniczej były wprawdzie nieco niższe niż górników, lecz na oficjalnej drabinie płac plasowały się tuż za nimi. Najwięcej w tej grupie zarabiali stoczniowcy. Praca w doku nie była tak niebezpieczna, jak pod ziemią, ale zasady BHP (bezpieczeństwa i higieny pracy) traktowano tam podobnie. Stoczniowcy pracujący w oparach substancji chemicznych albo używali masek ze zbyt rzadko wymienianymi filtrami, albo w ogóle pracowali bez nich. Rekompensatą za pracę w szkodliwych warunkach była możliwość przejścia na wcześniejszą emeryturę. W końcówce PRL uprawnionych do przyspieszonego zakończenia aktywności zawodowej liczono już w milionach.

Wielką pokusę stanowiła farba. Ta, którą malowano statki, na czarnym rynku osiągała niebotyczne ceny. Była najwyższej jakości, do sklepów taka w ogóle nie trafiała. Rzemieślnicy, wtedy nazywani „prywaciarzami”, byli gotowi zapłacić za nią niemal każdą cenę. Straż przemysłowa sprawdzała wychodzących z pracy stoczniowców skrupulatnie, a farba i tak ginęła. Im wyższy stopień rozwoju socjalizmu osiągaliśmy, tym w sklepach było coraz mniej do kupienia, a w zakładach ginęło coraz więcej.

Robotnicy mieli prawo odczuwać dysonans poznawczy. W teorii wielkoprzemysłowa klasa robotnicza, zdaniem prof. Domańskiego, utożsamiana była z siłami postępu, przodującą siłą narodu. Państwo tak ustawiało tabele płac, by płacić za to, jak bardzo człowiek się spocił, a nie za efekty jego wysiłku. Efektów, podobnie jak cen węgla, nie obliczano. Miała to być miara sprawiedliwości społecznej. Jednocześnie jednak warunki w polskich fabrykach były nieporównanie gorsze niż w krajach zachodnich. „Fizycznym” należały się też krótsze urlopy. Nic dziwnego, że przodująca siła narodu we własnych oczach prezentowała się dość marnie. Zdaniem prof. Domańskiego, miała poczucie niższości społecznej. Odzwierciedlało je słowo „robol”.

Chłopi, jako właściciele środków produkcji i ziemi, bardziej pasowali do wrogiego kapitalizmu. Ale przecież drobnymi kapitalistami uczyniła ich powojenna reforma rolna, w wyniku której otrzymali od państwa ziemię. Reforma z konserwatywnej ludności wsi, mocno związanej z Kościołem, miała uczynić klasę chłopów, prawie tak samo ważną, jak robotnicy, i tak samo popierającą socjalizm. Na pierwszych stronach „Trybuny Ludu” przedstawiano PRL jako państwo robotników i chłopów. Jednym z przejawów tego dowartościowania było traktowanie dzieci z chłopskich domów identycznie jak dzieci robotników. Miały ułatwiony start na uczelnie, nagradzano je punktami za pochodzenie. Partii zależało, by szeregi przyszłej inteligencji rekrutowały się z rodzin robotniczo-chłopskich.

Ale tak naprawdę chłopi zawsze władzę uwierali, co odróżniało PRL od innych krajów socjalistycznych. Wszędzie indziej rolnictwo skolektywizowano, pozbawiając chłopów ziemi, która stała się własnością państwa. Chłopów zastąpili więc robotnicy rolni, a rolnictwo stało się wielkoobszarowe. W Polsce działo się odwrotnie. Wielkie poparcie, jakim nowy ustrój obdarzyli po wojnie chłopi, wynikało z reformy rolnej, w ramach której odebrano ziemię wielkim posiadaczom i rozdzielono ją między drobnych rolników. Tam, gdzie chłopów polskich nie było, czyli na tzw. Ziemiach Odzyskanych oraz na sporej części Warmii i Mazur, utworzono państwowe gospodarstwa rolne.

Tej darowanej przez państwo ziemi chłopi już nigdy nie dali sobie odebrać. Odporni byli na wszelkie agitacje, zachęcanie do łączenia się w spółdzielnie, nazywane przez nich kołchozami. Polski chłop popierał socjalizm, ale – w jego przypadku – z prywatną własnością środków produkcji. Władza się bała, że w przeciwnym razie socjalizm by się chłopom przestał podobać, więc ten stan rzeczy tolerowała. Z czasem, kiedy chłopi przekonali się, że nikt im już ziemi nie odbierze, socjalizm zaczął im się podobać coraz mniej. Wreszcie zaczęli go bojkotować.

Kłopot z chłopami polegał także na tym, że nie mieścili się w ustalanych centralnie widełkach płacowych. Partia żadną miarą nie była w stanie zapanować nad ich dochodami. Oficjalnie tzw. parytet, czyli stosunek średnich dochodów z gospodarstwa rolnego do średnich dochodów osiąganych w pozostałych gałęziach gospodarki, był dla chłopów niekorzystny. Czyli – zarabiali za mało. I państwo, aby ten parytet poprawić, powinno podnieść ceny skupu płodów rolnych. Wtedy jeszcze nikt nie dyskutował o tym, że rolnictwo oparte na kilkuhektarowych gospodarstwach indywidualnych nie ma szansy być efektywne, więc albo chłop będzie zarabiał za mało, albo konsumenci będą płacić za dużo. Tych argumentów nie podnoszono. Skoro nie mierzono efektywności w całej gospodarce, to dlaczego rolnicy mieliby być wyjątkiem?

Ale pod koniec PRL zwiększać cen skupu już się nie dało, bo i tak były dużo wyższe niż detaliczne (więcej piszę o tym w rozdziale o cenach). Dodatkowo partia i rząd miały świadomość, że chłopi puszczają oko, bo cały ten parytet to pic na wodę. O wielkości dochodów z rolnictwa nie decydowały bowiem oficjalne ceny skupu, ale to, ile chłop sprzedał „na lewo”. Po cenach, które z tymi w punktach skupu niewiele miały wspólnego. Wielkości czarnego rynku żywności nikt jednak nie badał, bo socjalizm jego istnienia nie przewidywał. Symbolem tego czarnego rynku były „baby z cielęciną”, sprawnie funkcjonująca w miastach sieć nielegalnego zaopatrzenia w żywność.

Najniżej w centralnej tabeli płac sytuowali się pracownicy umysłowi. Czyli ci, którzy pracowali za biurkami. Byli to wszelkiej maści urzędnicy, również ci w okienkach pocztowych i w biurowych częściach fabryk, na przykład w kadrach. Ale także oczko wyżej – inteligencja pracująca. Jej najkrótsza definicja: osoby pracujące umysłowo, zwykle po studiach. Czyli wykładowcy akademiccy, lekarze, prawnicy, inżynierowie, nauczyciele, choć nie wszyscy wtedy byli po studiach. „Umysłowi” dla socjalizmu znaczyli mniej niż lud pracujący miast i wsi. Nie wydawali się konieczni, a może nawet zbędni. Uważano, że do wzrostu PKB się nie przyczyniają. Oficjalne zarobki urzędniczki na poczcie i lekarza nie różniły się od siebie znacznie. W przypadku służby zdrowia ustrój z góry zakładał, że lekarz sobie dorobi.

Cała ta oficjalna, ustalona centralnie tabela zarobków czyniła z Polaków społeczeństwo pozbawione rażących nierówności dochodowych. Jednak prawdziwa była jedynie w teorii. W rzeczywistości to nie zarobki decydowały o faktycznym poziomie życia. Ważniejsze były dojścia, możliwość załatwienia dóbr, których nie dało się kupić za pieniądze. A najważniejsze było usytuowanie w strukturach władzy. Ta prawdziwa drabina dochodów miała się nijak do oficjalnej tabeli płac, powiększonej o dodatki za wysługę lat i szkodliwe warunki pracy. Nikt jej nigdy w socjalizmie nie opisał, bo żaden cenzor by tego nie puścił. Konkluzja z tej lektury potwierdzałaby bowiem popularne wówczas powiedzenie, że wszyscy jesteśmy równi, ale niektórzy są równiejsi. Nierówności dochodowe nie brały się jednak z legalnych zarobków, ale z przywilejów.

Weźmy mieszkania. Na przydział lokum komunalnego, z kwaterunku, liczyć mogły tylko rodziny niezamożne, prawdę mówiąc – wręcz ubogie. Takich, nawet w socjalizmie, było bardzo dużo, więc kolejka zrobiła się wieloletnia, a szczęścia przydziału dostępowali naprawdę nieliczni. Koszty utrzymania i remontów kamienic komunalnych ponosiło państwo, czynsz i opłaty w tego typu lokalach do końca PRL były zatem o wiele niższe niż w lokalach spółdzielczych. Tyle teorii.

W praktyce największe, nierzadko wręcz luksusowe lokale kwaterunkowe w przedwojennych kamienicach, w najlepszych dzielnicach nie były zasiedlone przez biedne rodziny. Od początku aż do końca PRL mieszkali tam ludzie władzy, a potem ich dzieci i wnuki. Bo raz przydzielonego mieszkania pod dobrym adresem nie oddawało się nawet po utracie stanowiska. Kolejne ekipy nie eksmitowały poprzedników z nienależnych im lokali, bo same robiły to samo.

Do byłych i obecnych „prominentów”, jak nazywano ludzi mających duże wpływy w aparacie władzy, dopłacało państwo. Do biednej rodziny, która po latach doczekała się przydziału na Pradze czy Woli, dopłacało o wiele mniej niż do prominenta mieszkającego w al. Róż czy Przyjaciół. Ci z alei byli równiejsi. W nowej Polsce pierwsi skorzystali z możliwości zakupienia zajmowanych mieszkań za ledwie kilka procent ich rynkowej wartości. Ci sami ludzie, którzy przez PRL brzydzili się prywatną własnością, szybko uznali, że własność jest święta. Ich własność.

U schyłku PRL już dawno nie było do rozdania atrakcyjnych lokali. Równiejsi potrzeby mieszkaniowe swoich rodzin zaspokajali więc inaczej. O ich faktycznych możliwościach świadczył czas, w jakim załatwiali przydział mieszkania w spółdzielni. Nie tylko dla siebie, także dla przyjaciół i rodziny. Kolejka oczekujących wraz z trwaniem socjalizmu wydłużała się z kilku do kilkunastu lat, aż nawet w przybliżeniu nie określano już terminu przydziału mieszkania. Ale równiejsi ciągle je dostawali. Potem przepisywali na rodzinę, sprzedawali i starali się o następne. Prezesi spółdzielni mieszkaniowych doskonale orientowali się, kto jest równy, a kto równiejszy. Za równiejszymi stały instytucje, w których byli zatrudnieni. Popierały podania o przyspieszenie przydziału, jeśli wszystko odbywało się legalnie. Możliwość kilkakrotnego przydziału mieszkania przynosiła dochód, jakiego nie dawała oficjalna pensja w ciągu kilkudziesięciu lat.

A przecież kwitł także nielegalny handel mieszkaniami spółdzielczymi. Marnie wynagradzani pracownicy spółdzielni, mający wpływ na to, kto otrzyma klucze, nierzadko zamieniali ten wpływ na łapówkę. Stały dopływ pieniędzy z tego źródła miał o wiele większe znaczenie dla ich domowych budżetów niż comiesięczna pensja. Ich faktyczna pozycja na drabinie społecznej również o niebo przewyższała tę wynikającą ze stanowiska i legalnych zarobków. Podobnie było w wielu innych zawodach dających dostęp do dóbr powszechnie niedostępnych, a pożądanych. Na przykład wśród pracowników handlu.

I odwrotnie. Ludzie zarabiający marne grosze żyli na jeszcze niższym poziomie, niż wynikało to z wysokości ich pensji. Musieli je bowiem uszczuplać o wydatki, jakie trzeba było ponieść, aby zdobyć rzeczy, których nie dało się kupić w sklepie. Wpływy i dojścia łatwo zamieniało się na pieniądze, a ich brak czynił ubogich jeszcze biedniejszymi.

W zakładach pracy odbywał się także rozdział innych atrakcyjnych dóbr, których nabycie przekraczało możliwości finansowe przeciętnie zarabiającego obywatela PRL. Na przykład ogródków rekreacyjnych, za które, jeśli były z przydziału, pobierano zaledwie symboliczną opłatę. Do tej pory taką strefą rekreacyjną byłych prominentów są między innymi okolice wsi Skubianka nad Zalewem Zegrzyńskim. Wypoczywa tam już trzecie pokolenie byłych działaczy partyjnych. Te działki dawno stały się własnością prywatną, choć na ich kupno nie trzeba było ciężko pracować. Im większe znaczenie miał dla władzy zakład pracy, tym więcej działek pracowniczych dostawał do dyspozycji.

Dostęp do dóbr rzadkich i najbardziej pożądanych, jak mieszkania oraz działki, ułatwiało usytuowanie w aparacie władzy lub do władzy zbliżonym. Najrówniejsi, w razie potrzeby, mogli liczyć nawet na przywilej sfinansowania przez państwo operacji w którymś z krajów zachodnich dla siebie lub kogoś z rodziny. Zwykły obywatel nawet o takiej możliwości leczenia nie wiedział.

Elitą finansową kraju mogli być także ludzie do władzy niezbliżeni. Pracujący w zawodach gwarantujących częstą obecność na Zachodzie. Za każdy dzień pobytu za granicą państwo wypłacało im diety w walucie kraju, do którego byli wysyłani. Czyli – w twardej walucie. W PRL byli to głównie piloci i stewardesy LOT, pracownicy central handlu zagranicznego oraz marynarze. A także reprezentacje sportowców wyjeżdżające na zagraniczne zawody. Gwarancję finansowego ustawienia na całe życie dawało półroczne zagraniczne stypendium, nie mówiąc już o dłuższym.

Jednodniowa dieta w twardej walucie – dolarach, markach bądź frankach – stanowiła równowartość średniej miesięcznej pensji w PRL (27 dolarów), a nawet była od niej wyższa. Opłacało się jeść przywiezioną z kraju kiełbasę myśliwską, aby jak najmniej, a najlepiej wcale nie wydawać za granicą. Nie chodziło jednak o to, by przywieźć dewizy do kraju, tak robili tylko frajerzy. Diety należało zainwestować. Czyli zakupić i przywieźć do PRL towary, na sprzedaży których można było uzyskać największe przebicie. I odwrotnie. W ostatnich latach PRL na LOT zaczęto mówić „srebrne linie”. Srebro było wtedy w Polsce tanie, można je było dużo drożej sprzedać na Zachodzie. Ten przemyt zahamowało kilka procesów, w wyniku których LOT pozbył się paru stewardes i kapitanów. Dokładnych instrukcji mniej zorientowanym udzielali właściciele komisów.

Elitę finansową stanowili również... szatniarze. W szatni hotelu Victoria, Forum oraz każdego innego, w którym zatrzymywali się goście z Zachodu, nie mógł pracować byle kto. Musiała być to osoba zaufana, szatnia stawała się nagrodą za wierną służbę dla ojczyzny. Powszechnie było wiadomo, że na szatniarzy trzeba uważać, bo donoszą. Wiedząc o tym, inaczej ogląda się kultową scenę z „Misia”, w której szatniarz mówi do klienta „nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi”. Szatniarz to też była władza, tyle że pod przykrywką.

Zwykli Polacy także starali się dorobić, zwłaszcza w końcówce PRL, kiedy żywność, wódka, papierosy i wyroby czekoladopodobne były wyłącznie na kartki. Tylko w tych latach ekspedientki czuły, jak bardzo są ważne. Zwłaszcza te sprzedające w sklepach mięsnych, gdzie na ścianie, prócz gołych haków, wisiały tylko tabliczki z napisem „Klient nasz pan”. Tymczasem klient w mięsnym skamlał i łasił się do ekspedientek niczym pies. Oczywiście, skamlanie należało podeprzeć rajstopami, bombonierką albo kawą. Drobny prezent załatwiał sprawę jednorazowo, przynosił lepszą wędlinę, czasem nawet kawałek szynki lub schabu. Jednak by mieć nadzieję na lepsze gatunki przy kolejnych zakupach, trzeba było zaoferować coś cenniejszego, na przykład możliwość zakupu telewizora kolorowego. Polskiego, marki Jowisz, bo rosyjskie Elektrony miały złą opinię, bowiem potrafiły wybuchnąć.

Naród tkwił w przekonaniu, że pracę ekspedientki w mięsnym może dostać tylko żona milicjanta. Tę opinię potwierdzał fakt, że władzy tamtejszych sklepowych nie była w stanie ograniczyć nawet sławna „IRCHA”, czyli inspekcja robotniczo-chłopska. Inteligentów w niej nie zatrudniano, zresztą o zatrudnianiu nie było mowy, bowiem członkowie „IRCHY” działali społecznie. Wpadali do sklepów i sprawdzali, czy ekspedientki nie chowają towaru pod ladą. Przy okazji starali się załatwić lepsze zaopatrzenie dla siebie. Tak więc od działania „IRCHY” aprowizacja w sklepach się nie poprawiła, a spekulantów wyłapano niewielu. Za to społeczni kontrolerzy nie musieli się już martwić o zakupy.

Jan W., pseudonim „Słoń”, jak najbardziej zasługiwał na miano spekulanta. Dziś powiedzielibyśmy nawet, że był członkiem mafii, a na pewno zorganizowanej grupy przestępczej. Grupę tę stanowili kierowcy bagażówek koczujący codziennie pod pawilonem meblowym przy ul. Przeskok w Warszawie. Jeszcze większa zorganizowana grupa koczowała nieco dalej, pod pawilonem Emilia. Oficjalnie bagażówki czekały na klientów, którzy będą potrzebowali pomocy przy zawiezieniu mebli do domu. Był jednak problem – klienci mebli kupić nie mogli, bo ich nie było. Ale kierowcy wiedzieli (a w każdym razie zapewniali, że wiedzą), kiedy meble rzucą do sklepów, i mieli dojście do kogoś, kto mógł je sprzedać.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

80 -te. Jak naprawdę żyliśmy w ostatniej dekadzie PRL

Подняться наверх