Читать книгу Kto ty jesteś. Początek sagi rodzinnej - Joanna Szczepkowska - Страница 12
Parandowscy
ОглавлениеMoja babka Irena wskazuje okazałego Amerykanina, który stoi pośrodku kuchni mieszkania na Zimorowicza 4 i przygląda się z ciekawością temu wnętrzu:
– To Harian, autobiograf twojego dziadka.
Nie tak pewnie wyobrażał sobie kuchnię w tym mieszkaniu pełnym greckich ksiąg, starożytnych figurek, kamieni i odłamków starożytnej ceramiki ustawionych wśród mebli salonu. Kuchnia jest, można powiedzieć, odwrotnością tego mieszkania. Niedomknięte szafki z niezbyt starannie i przypadkowo poukładanymi naczyniami, ścierka na poręczy kuchni – rzucona tam niecierpliwie świadczy o tym, że dbałość o to miejsce nie jest ulubionym zajęciem gospodyni. Babcia szybko łapie mnie za rękę:
– Idź do pokoju, zaraz będzie obiad.
Zdążyłam jeszcze zauważyć, że Amerykanin przygląda mi się, kilkunastoletniej wnuczce Jana Parandowskiego. Atmosfera przy obiedzie nie jest zresztą radosna. I mój dziadek, i babcia mają chyba dość uroczego gościa, a zwłaszcza jego dociekliwych pytań. Nie bardzo rozumiem, co kłopotliwego może być w tych pytaniach, skoro tak wiele faktów i osób bliskich opisał już sam Parandowski choćby w Zegarze słonecznym, w mojej ukochanej książce, którą znam prawie na pamięć. To dla mnie przecież coś w rodzaju albumu zdjęć rodzinnych, którego przez zniszczenia II wojny światowej w tej rodzinie nie ma. Moja ciekawość przeszłości została rozbudzona i zaspokojona przez Zegar słoneczny. Czuje się w nim bezpieczeństwo dziecka urodzonego we Lwowie, ukochanego i pilnowanego przez dwie kobiety – babkę i wcześnie owdowiałą matkę. Babka to matka ojca. Tak przynajmniej wynika z rozdziałów tej książki. Jest jednak pewien niedosyt, a nawet zdziwienie. Zegar słoneczny to przede wszystkim zapis pamięci wrażliwego dziecka. Płonąca choinka, fonograf, senne oczy wujka Teofila, podróże po Lwowie za rękę z babką, która zwraca się do matki chłopca: „Moja droga Julciu…”.
Mały Jan z matką Julią – jedyne ich zdjęcie
Wszystko ciepłe, domowe, bezpieczne, osadzone w ukochanym mieście, tylko ta dominacja kobiet niepokoi. Raczej dominacja wspomnień o kobietach. Znając tę książkę od dziecka, nie potrafię nawet sformułować tego niepokoju, a może raczej nie śmiem. A jednak trudno, chociażby dla samej siebie, nie zadać pytania, dlaczego nie ma wspomnień o ojcu autora. Według mojej ówczesnej wiedzy też nazywał się Jan Parandowski, choć w samym Zegarze słonecznym nie jest to wprost powiedziane, tylko czasem, w jakichś cichych, rodzinnych rozmowach. „Wiesz przecież, że wcześnie owdowiałam” – to słowa matki pisarza, jedyne, które w Zegarze dotyczą ojca. Ale właściwie dlaczego? Zegar słoneczny to zbiór krótkich wspomnień, impresji rozdzielonych jednowyrazowymi tytułami: Gil, Kołysanka, Fonograf… Trudno się oprzeć wrażeniu, że brakuje rozdziału Ojciec czy choćby innego słowa, które określa drobne wspomnienie o kimś tak bliskim. Jeśli Jan nie pamiętał swojego ojca, to przecież musiała pozostać fotografia, fajka, kalendarz – coś osobistego, co pozwala domyślać się jego cech. Z Zegara wynika, że atmosfera w lwowskim domu na ulicy Chorążczyzny 20, gdzie urodził się Jan, i potem na Domsa 5 była pogodna, nienaznaczona żadną tragedią, rozstaniem, porzuceniem. A przecież tylko tak można by tłumaczyć brak śladów po ojcu. Im dalej, tym więcej narzuca się wątpliwości i uników, ale wiem od dzieciństwa, że pytania nic nie dadzą. Odpowiedzi nie będzie. Nikt nie powie mi więcej ponad to, co zapisane w Zegarze. Coś zażartują, pogłaszczą po głowie i każą iść bawić się na podwórko. Nie ma zresztą powodu pytać moich dziadków, bo na ulicy Zimorowicza 4, gdzie jako dziecko przychodzę kilka razy w tygodniu, wszystko jest takie frapujące. Ogromna biblioteka pełna ksiąg z łacińskimi i greckimi tekstami, obrazy, odłamki starożytnych ceramik, dziesiątki pamiątek z podróży, i oni oboje: Jan i Irena – para ludzi, którzy ciągle wybierają się to do Paryża, to do Wenecji, wszędzie tam, gdzie odbywają się zjazdy pisarzy z całego świata… Podróże, jakich w tych czasach mogli doświadczać tylko wybrani, jak choćby właśnie mój dziadek, wiceprezes światowego Pen Clubu. Można powiedzieć, że ich życie to ideał.
O tej samej porze, kilkanaście minut przed obiadem, ze swojego pokoju wychodzi mój dziadek jak zawsze milczący, jeszcze myślami przy pracy.
Dawid Harian skończył swoją książkę w 1971 roku. Została wydana w Stanach w wydawnictwie uniwersyteckim, niszowym raczej i choć to pięknie oprawione duże dzieło, to jednak nigdy nie doczekało się edycji w Polsce. Jak to możliwe? Jan Parandowski, jeden z najczęściej wydawanych polskich pisarzy, profesor uniwersytetu, autor rozchwytywanej Mitologii, nominowany do Nobla za Dysk olimpijski, pieczołowicie pilnujący swoich literackich interesów… Dlaczego nie dopilnował przetłumaczenia biografii, na którą miał oczywisty wpływ i którą monitorował, goszcząc u siebie jej autora? Mam tę książkę oczywiście, ale nie jako rodzinny spadkobierca. Musiałam ją kserować w uniwersyteckiej bibliotece, a zrobiłam to teraz, na użytek tej autobiografii. W żadnej z rodzinnych bibliotek, ani u mojej mamy, ani u jej braci ta książka nie jest eksponowana, omawiana i do dziś nie wiem, czy w ogóle figuruje w tych zbiorach. Dla mnie teraz jest ona kluczowa. Zawiera przecież tę wersję życiorysu mojego dziadka, jaką on sam i jego żona przekazali biografowi. Wszystko to, co w dziełach Parandowskiego, takich jak Zegar słoneczny, Dwie wiosny, Corso, jest fragmentarycznie dotkniętym zapisem życia – tutaj zostało zebrane, spisane, według tego, co wie i zapamiętał bohater książki, Jan Parandowski. A jednak przeglądam tę książkę i nie mogę niczego dowiedzieć się o moich przodkach. A przecież badanie pochodzenia od najodleglejszych pokoleń jest zawsze atutem tego rodzaju książek i ambicją biografa. W książce Hariana życie pisarza to prosta droga.
Ojcem chłopca jest mężczyzna o takim samym imieniu i nazwisku: Jan Parandowski. Dlaczego nigdy nie mówiło się o nim w naszej rodzinie? Kim był Jan Parandowski Pierwszy? Obszerna biografia autorstwa Hariana nie wspomina o tym ani słowem. Dla uważnego czytelnika istnieje tu jeszcze inny zapis wymagający uwagi: według biografii Hariana matką pisarza jest Julia Parandowska z domu… Parandowska. Zbieżność nazwisk? W przedwojennym Lwowie, w mieście tak barwnym, oczywiście możliwe jest spotkanie dwojga ludzi niespokrewnionych, a jednak o identycznych nazwiskach. Czy to musi być klucz do jakiejś tajemnicy? Nie. Oczywiście, że nie, jeśli wiedzielibyśmy cokolwiek o Janie Parandowskim, który ożenił się z kobietą o tym samym nazwisku. Ale potem, kiedy wiedziałam już, gdzie i jak szukać dokumentów, stało się jasne, że Jan Parandowski Pierwszy nie istnieje w żadnych dokumentach, nie ma śladów po jego życiu. A przecież nie mogło to być życie byle jakie. Skąd inaczej tak bogata biblioteka, do jakiej przyznaje się mój dziadek w Zegarze słonecznym? „Jako kilkunastoletni chłopak miałem ogromną bibliotekę”. W rozdziale Fonograf natomiast pisze: „Moja babka czytała tylko książeczkę do nabożeństwa”. Nie była to więc jej biblioteka. Trudno wyobrazić sobie, żeby była to biblioteka jego matki, kobiety zajętej tylko życiem domowym i wychowaniem dziecka. Na tamte lata musiałaby się wybijać szczególną indywidualnością i oświeceniem, gdyby dopracowała się „imponującej biblioteki”. Wygląda na to jednak, że jej życie towarzyskie ograniczało się do rodzinnych obiadów z wujem Teofilem i z różnymi lwowskimi indywiduami, jak np. malarz Benedyktowicz opisany w opowiadaniu Akacja. Nie, nie była kobietą oświeconą ani zamożną. Jakim cudem więc kilkunastoletni chłopiec dopracował się „imponującej biblioteki”? Jak zdobył na to pieniądze, kto pomógł mu wybierać dzieła warte kupienia? Jeśli była to biblioteka ojca, a wiele wskazuje na to, że tak, to czemu został tak schowany w pamięci i przed potomnymi?
W opowiadaniu Corso pada taka informacja: „Po maturze znalazłem się razem z matką w Rzymie”. To wszystko. Ale jak? Z czyją pomocą? Można tłumaczyć tak: mój dziadek zaczął bardzo wcześnie swoją literacką drogę. Jako uczeń siódmej klasy gimnazjum wysłał do lwowskiego dziennika „Przegląd” cykl felietonów o Zygmuncie Krasińskim w związku ze stuleciem jego urodzin. Naczelny redaktor pisma Ludwik Masłowski nie miał pojęcia, że te teksty pisało właściwie dziecko. Kiedy więc okazało się, że i redakcja, i czytelnicy są zachwyceni całym cyklem, wysłano mu propozycję napisania kilku podobnych tekstów z okazji dwóchsetnej rocznicy urodzin Jana Jakuba Rousseau. Mały Parandowski był z jednej strony zaszczycony takim wyzwaniem, z drugiej – przerażony, bo właśnie czekały go zwykłe egzaminy szkolne. Nie chciał się jednak przyznać wybitnemu redaktorowi, że nosi mundurek ze złotymi paskami na kołnierzu. Cykl o Rousseau był przez lwowską krytykę literacką oceniony jako świetny. Potem jednak, kiedy już się zorientowali, że autor jest niepełnoletni, redakcja postanowiła płacić mu honorarium nie w formie gotówki, a biletami do teatru i kartą kolejową uprawniającą do przejazdu pierwszą klasą z Lwowa do Triestu. No ale nie do Rzymu! Kto więc ten Rzym opłacił? I jeszcze jedno: autorzy sylwetki Parandowskiego piszą, że cykl o Rousseau wydał autor w osobnej książeczce w 1913 roku własnym sumptem. Miał wtedy osiemnaście lat. Skąd pieniądze na takie wydanie?
Jan Parandowski, uczeń VIII klasy gimnazjum im. Jana Długosza we Lwowie, rok 1913
Być może ktoś, widząc utalentowanego chłopca, taką książkę i taką podróż zafundował, ale w takim razie, dlaczego tak imponująca nagroda skwitowana jest tylko zdawkowo „znalazłem się w Rzymie”? Jak to możliwe u pisarza, który rozpamiętuje nawet zapach jabłek i akacji z dzieciństwa?
I jeszcze jedno. Coś, co dziwi w równym stopniu, choć dotyczy znacznie późniejszych lat. Parandowski tak pisze o swoim ślubie:
„Wstałem o piątej rano. Ślub naznaczony był na szóstą. Kościół pusty. Potem wsiedliśmy w dorożkę i pojechaliśmy na Domsa, gdzie matka sprawiła nam śniadanie”. Irena natomiast w swojej książce Dzień Jana pisze tak: „Na ślubie byli tylko moi rodzice. Świadkowie się spóźnili, więc wzięliśmy na świadków dwóch kościelnych. […] Potem pojechaliśmy na Domsa i zjedliśmy śniadanie”. Zastanawiają te dwa opisy.
Przecież Jan Parandowski był już wtedy we Lwowie bardzo znanym profesorem uniwersytetu. Autorem wielu czytanych i omawianych publikacji oraz książek, przyjacielem lwowskiej elity literackiej. Irena, jego młodziutka studentka, uczennica konserwatorium, też nie była anonimową osobą w świecie lwowskiej bohemy. Ze względu na artystyczne talenty zapraszano ją na salony do czytania wierszy, a ich gospodarzami byli tacy twórcy jak Przyboś czy Lechoń. Oczywiście romans studentki i profesora przez pewien czas był pewnie lokalnym skandalem, oni jednak szybko wszystko zwieńczyli sakramentem ślubu. Dlaczego więc „kościół był pusty”? Dlaczego nie przyszła choćby artystyczna bohema? Może z powodu tak wczesnej godziny. Ale dlaczego była tak wczesna? Kto się żeni o szóstej rano?! Można zrozumieć, że z umówionych świadków spóźnił się jeden. Ale oboje? O szóstej rano? Przecież nie zatrzymały ich korki. I to śniadanie… Jedyna wspomniana tu uroczystość uświetniająca ślub. A gdzie wesele? A choćby zakrapiane winem przyjęcie dla Przybosia, Lechonia, Wierzyńskiego?
Ślub odbył się 8 sierpnia 1925 roku, a ich pierwsze dziecko, moja mama, urodziła się w 1927 roku, a więc z pewnością stan panny młodej nie był przyczyną tak skrytej ceremonii. Żeby rozsupłać zagadki, postanowiłam zacząć od spisania tego, co wiem z dokumentów i z rodzinnego przekazu.
1924 rok
Mój dziadek urodził się we Lwowie w 1895 roku w domu, na ulicy Chorążczyzny 20. Jego matką była Julia Parandowska z domu Parandowska, ojcem zaś Jan Parandowski. Kim był, żadnej wiadomości nie ma, tak zresztą, jak o matce, Julii. Nic, zupełnie nic nie wiem o ich przodkach, miejscu urodzenia, o stanie majątkowym. W maleńkiej książeczce pod tytułem Parandowski pióra Edwarda Kozikowskiego pierwsze zdanie brzmi tak: „Jan Parandowski urodził się w środowisku inteligenckim we Lwowie”. Brzmi atrakcyjnie. Ale co to znaczy? Na tym pytaniu kończy się wiedza o pochodzeniu mojego dziadka, a zarazem jednego z największych polskich pisarzy.
A moja babka? Co wiem? Irena urodziła się we Lwowie w 1903 roku. Studiowała kilka rzeczy naraz: uczyła się w liceum, jednocześnie w konserwatorium w klasie fortepianu i chodziła do szkoły teatralnej, gdzie poznała młodego profesora literatury, Jana Parandowskiego. Świetnie znała niemiecki, a w jej dość chaotycznych wspomnieniach przewija się Wiedeń. Moja babcia była jednak osobą o niezwykłej energii i nigdy nie utrzymała jednego wątku opowiadania, dlatego nic o tym okresie wiedeńskim nie wiem. Napisała książkę pod tytułem Dzień Jana, która miała dostarczyć wiadomości o ich wspólnym życiu, ale ta książka też jest tajemnicza. Wstęp do książki kończy się tak: „Zadaję sobie pytanie, w jakim stopniu ta książka spełni swoje zadanie i zadowoli czytelnika. Ja sama mam wrażenie, że nie otwarłam na oścież drzwi, tylko uchyliłam furtkę. Nie jestem pewna, czy nie uczyniłam tego z całą świadomością”.
Ale dlaczego nie „otwarła na oścież drzwi”? I co przemilczała? Książka Dzień Jana stoi u mnie na półce, oczywiście przeczytałam ją od razu, kiedy została wydana, ale jak dotąd dość pobieżnie. Po prostu nie było tam niczego, o czym nie napisał już mój dziadek, tylko w formie bardziej literackiej. Teraz wzięłam tę książkę z zamiarem przeczytania jej jeszcze raz, śledząc wszystko, co moja babcia zapisała o swojej najdalszej przeszłości. W pudełku podpisanym „Archiwalia” nie mam właściwie niczego, oprócz aktu zgonu mojego dziadka, babci i mamy. W akcie zgonu dziadka mogę odczytać, że Irena z domu była Heizel, a jej ojciec miał na imię Henryk. Matka z domu Szeps na imię miała Franciszka. W swojej książce niczego jednak moja babcia o niej nie pisze, oprócz jednego zdania, że kiedy szła recytować wiersze na wieczorze Juliana Przybosia, założyła szal matki. Wiem więc tylko tyle, że Franciszka miała strojny szal. Wiem też, że obojga rodziców Ireny nie było na ślubie ani na poślubnym śniadaniu. Składam te dokumenty i chowam z powrotem do pudełka, a moją uwagę zwraca akt zgonu mojej mamy. Przy nazwisku Ireny jest zapisane nazwisko panieńskie Helcel. Nie Heizel. Biorę do ręki akt zgonu mojego dziadka – tutaj napisane jest Heizel. Następnego dnia zamawiam więc w archiwach zabużańskich akt urodzenia mojej matki, Romany Parandowskiej. Tam napisane jest wyraźnie: Romana, córka Ireny Parandowskiej z domu Helcel, córki Hernaniego Helcla i Franciszki Szeps. Skąd, kiedy i dlaczego ta zmiana nazwiska? Przypomina mi się pewna scena między mną a moją matką. Było to niedługo po śmierci mojego ojca. Mama przeprowadziła się wtedy do Skolimowa, do Domu Aktora Weterana, a ja wszystkie książki i dokumenty przeniosłam do swojego mieszkania. Wpadałam do mamy niemal co dzień, zawsze uprzedzając ją telefonem. A jednak tym razem już w otwartych drzwiach powiedziała:
– Wiem, o co chcesz mnie zapytać – i wyglądała na bardzo przejętą. Najprawdopodobniej po kilku tygodniach żałoby zaczęło do niej dochodzić to, że w końcu zajrzę do tekturowego pudła z napisem „Archiwalia”.
Nie zdążyłam o nic zapytać, bo powiedziała tylko:
– Nie powiem ci niczego. Nie chciałam, żebyś wiedziała i żeby wiedziały twoje córki. Nie chciałam, żebyście komukolwiek o tym mówiły. Nie chciałam, żebyście przeżyły to, co ja przeżyłam, widziały to, co ja widziałam…
– Ale co przeżyłaś?!
Nie chciała mówić, nie chciała nic więcej powiedzieć. A kiedy tłumaczyłam, że mam prawo przecież znać swoje korzenie, zrozumieć swoją rodzinę, być dalszym ciągiem tajemnic, uśmiechnęła się tylko.
Po śmierci ojca szybko o tym zapomniałam. A teraz? Nie mogę nawet przyjrzeć się zdjęciom, jak w przypadku Szczepkowskich, bo wszystko poginęło w warszawskim mieszkaniu w czasie Powstania.
Kim więc był Hernani (czyli Herman) Helcel, a kim Franciszka Szeps? Poszukiwania internetowe nie dają wiele, poza jedną pewnością: obie rodziny to rodziny galicyjskich Żydów. Oba nazwiska noszone były też przez znane postaci z życia ówczesnego Lwowa i Krakowa. Słynny Antoni Zygmunt Helcel urodził się w Krakowie i należał do Grupy Krakowskiej, jak nazywali się tamtejsi konserwatyści. Według notatek biograficznych Helcel był synem niemieckiego kupca, co oczywiście nie wyklucza jego żydowskiego pochodzenia. W wielu pracach, jakie Helcel opublikował, znajdują się takie tematy jak: Elity żydowskie w Galicji wobec emancypacji, Powstanie inteligencji żydowskiej, Kobiety i mężczyźni a wyzwania asymilacji. Jednak Antoni Helcel podejmował też wiele tematów z zakresu polskiej historii, jak na przykład: O klasztorze jędrzejowskim i będącym tam nagrobku Pakosława kasztelana krakowskiego, O dwukrotnem zamężciu Księżniczki Ludwiki Karoliny Radziwiłłównej i wynikłych stąd w Polsce zamieszkach: przyczynek do dziejów panowania Jana III.
Antoni Helcel
Antoni Helcel urodził się w 1808 roku, a więc sto lat przed urodzeniem mojej babki. On w Krakowie, ona we Lwowie. Pozornie więc mogło ich nic nie łączyć, ale równie dobrze, a raczej na pewno, należeli do rodziny tych samych Helclów, galicyjskich Żydów repatriantów z Niemiec. W ciągu kilku pokoleń mogli się rozprzestrzeniać po Galicji i tworzyć różne gałęzie rodzinne. Konserwatywny patriotyzm Antoniego Helcla i jego brata wyrażał się w dynamicznej działalności i piastowanych stanowiskach. Ludwik Helcel, brat Antoniego, został wiceprezydentem Krakowa. W zapiskach mojej babki nie znajdują się jednak żadne wzmianki, które by sugerowały jakieś patriotyczne cechy czy działania jej ojca. Kim był Herman Helcel?
Przy pierwszej lekturze Dnia Jana przeoczyłam akapity, które teraz wydają mi się poważnym odkryciem. Irena Parandowska pisze: „Mój ojciec w młodości był śpiewakiem. Kształcił się we Wiedniu i był uczniem słynnego Winkelmanna, u którego mieszkał. W moim domu rodzicielskim była jego fotografia, którą zadedykował mojemu ojcu. Ojciec występował w Thalia Theater. Po paru latach rozstał się ze sceną, gdyż często zapadał na gardło […]”.
Tutaj na chwilę przerywam lekturę. Mam wątpliwości co do tego „gardła”. Przypomina mi się, że babcia mówiła coś o alkoholizmie swojego ojca. Tak. Na pewno. Czy zaczął pić, bo nie mógł być śpiewakiem, czy nie mógł nim być, bo pił? Ale przecież nie to jest najważniejsze. Dalej Irena pisze:
„Oboje rodzice mieli piękne głosy. Ojciec był tenorem, matka miała mezzosopran. Całe dzieciństwo towarzyszyły mi arie operowe. W 1914 roku rodzice wyjechali do Wiednia. Ojciec był asentorowany do wojska. Matka zapisała się do szkoły operowej. Jako młoda dziewczyna chodziła do szkoły dramatycznej Knake-Zawadzkiego”.
Co to znaczy „asentorowany”? Nigdzie nie ma takiego słowa. Pytałam nawet prof. Bralczyka. Nikt nie wie, co to znaczy, można się tylko domyślać, że „powołany” bądź „wcielony”.
Sięgam do internetu, żeby dowiedzieć się czegokolwiek o Hermanie Helclu, artyście śpiewaku z Wiednia. Nic nie ma. A kim był wspomniany tutaj „słynny Winkelmann, u którego mieszkał” we Wiedniu? „Hans Emil Friedrich Hermann Winkelmann urodzony 8 marca 1847 w Brunszwiku, niemiecki śpiewak operowy, słynny we Wiedniu bohaterski tenor”. Jeszcze bardziej dla mnie jest interesujące to, że Winkelmann był synem wielkiego fabrykanta, właściciela pierwszej fabryki fortepianów w Brunszwiku. Był więc człowiekiem bardzo zamożnym. Jedyne więc, co wiem o swoim pradziadku Hermanie Helclu, to to, że mieszkał i kształcił się u operowej wielkości, w warunkach wyjątkowo dobrych. Pochodzenie żydowskie Hermana jest dla mnie oczywiste, choćby z powodu tej nagłej zmiany panieńskiego nazwiska mojej babci. Gdyby nie trzymali tego wszystkiego w tajemnicy, może mogłabym dowiedzieć się czegoś więcej o wcześniejszych korzeniach, a tak, to zostają mi jedynie domysły. To samo dotyczy mojej prababci Franciszki Szeps, choć tutaj ślady po pochodzeniu są mniej zatarte.
Najbardziej znanym człowiekiem o tym nazwisku jest Moritz Szeps urodzony 5 listopada 1835 roku w Busku, a więc niedaleko Lwowa. Jego główna działalność dotyczy jednak Wiednia, gdzie był naczelnym redaktorem czołowej liberalnej gazety. Moritz umarł w 1902 roku, czyli jeszcze przed narodzinami Ireny. Mnie jednak bardzo interesują jego dwie córki – Sophie Szeps-Clemenceau (żona Pawła Clemenceau, brata prezydenta Francji, Georgesa Clemenceau) i Bertha Szeps-Zuckerkandl, pisarka i dziennikarka. Interesuje mnie zwłaszcza ta druga – Berta Szeps-Zuckerkandl, urodzona w Wiedniu w 1864 roku. Jak podają wzmianki o niej, od końca XIX wieku prowadziła w rodzinnym mieście bardzo znany salon literacki, gdzie bywali tacy artyści, jak Gustav Klimt, Gustav Mahler, Max Reinhardt. Piszę o tym dlatego, bo jeśli rzeczywiście od 1914 roku Franciszka Szeps ze swoim mężem i córką znaleźli się w Wiedniu, to być może nastąpiło jakieś rodzinne spotkanie w takim salonie, a wtedy moja 11-letnia babka Irena zetknęłaby się z największymi ze współczesnych artystów i trudno się dziwić, że potem próbowała wszystkiego naraz: i fortepianu, i śpiewu, i aktorstwa. Zresztą jej matka, Franciszka Szeps, też – jak widać z zapisków w Dniu Jana – chodziła do aktorskiej szkoły.
Berta Szeps-Zuckerkandl
Kim był Knake-Zawadzki, który tę szkołę prowadził? Sprawdzam. Był aktorem, związanym głównie z Krakowem i tam też w 1898 roku otworzył szkołę dramatyczną. Moja babcia urodziła się dopiero w 1908 roku we Lwowie. Wcześniej, czyli w latach 1898–1906, Franciszka Szeps mogła przebywać w Krakowie. To są właśnie lata, na które przypada powstanie krakowskiej bohemy. Może więc tam, w środowisku artystów, spotkała Hernaniego Helcla, młodego śpiewaka, który przyjechał z Wiednia do słynnej rodziny?
Jakoś bardzo wyraźnie widzę moją prababkę Franciszkę Szeps w otoczeniu tej cyganerii. Coś mi mówi, że jej artystyczna dusza przeniosła się na córkę Irenę, moją babkę. Nie chodzi zresztą tylko o to, że Irena w młodości, a potem też, próbowała swoich sił w teatrze, że zaraz po II wojnie sama zorganizowała teatr najpierw w Lublinie, potem w Warszawie. Chodzi raczej o to, że moja babka żyła w pewnym oderwaniu od ziemi, ciągle walcząc z artystycznym bałaganem, niecierpliwie i nieskutecznie porządkując otoczenie. Wynikało to właśnie z jej artystycznej natury, którą musiała potem podporządkować zajęciom żony pisarza. W każdym razie, poznając bliżej moją prababkę Franciszkę Szeps, intuicyjnie czuję, że była zaczynem artystycznych potrzeb tej linii rodziny.
Oczywiście ważne jest też jeszcze jedno. Słynny Antoni Helcel został pochowany w katolickim Kościele. Natomiast Szepsowie z Wiednia zachowali żydowską wiarę. Nie wiem jednak, jak silne były te rodzinne korzenie.
Wszystko mogłoby utonąć w domysłach, gdyby nie pojawiła się pani Grażyna Pawlak, wybitny naukowiec z Instytutu Badań Literackich, która skontaktowała się ze mną w związku z podjęciem pracy na temat Jana Parandowskiego. Ona też wnikliwie przeczytała wszystko, co napisał o swojej młodości, i też zobaczyła wiele niekonsekwencji. Z listami polecającymi dotarła do Ksiąg Carskich, najstarszych dokumentów we Lwowie, tam, gdzie ja miałabym wielkie trudności, mimo że jestem wnuczką pisarza. I to właśnie ona przeprowadziła śledztwo, które ja potem tylko potwierdziłam, idąc po jej śladach.
Otóż pani Grażyna doszukała się aktu chrztu mojej babci Ireny czy raczej jej konwersji.
Wynika z nich, że chrztu dokonano w 1924 roku, a więc dopiero na rok przed ślubem Ireny i Jana Parandowskiego. Konwersja nastąpiła z wyznania mojżeszowego. Nie ma więc wątpliwości, że moja babcia pochodziła z żydowskiej rodziny. Drugi dokument, który miałam okazję zobaczyć na własne oczy, jest niezwykłym odkryciem, a raczej początkiem wielu odkryć. To jest akt urodzenia mojego dziadka, Jana Parandowskiego.
Data urodzenia się zgadza, natomiast miejsce już jest inne niż opisywany w książkach adres domu na Chorążczyzny 20. W akcie napisano wyraźnie: „Miejsce urodzenia plac Batorego 30”. Dalej w tym dokumencie: „Jan urodził się z matki Julii Parandowskiej, pochodzącej z miejscowości Mościska”. Julia to córka Józefa i Anny Parandowskich. To wszystko. Nazwiska ojca nie ma. Jest jedno łacińskie słowo:
Illegitimi.
Ze zbiorów Grażyny Pawlak
Oznacza to po prostu dziecko nieślubne. Zastanawiam się, czy gdyby mój dziadek był kimś anonimowym, pracownikiem administracji na przykład, to czy też na widok słowa Illegitimi zabiłoby mi serce? Myślę, że przeżywanie lektury tych dokumentów związane jest raczej z pytaniem, dlaczego ukrywano to wszystko. Przecież to, że pisarz urodzony został w nieoczywistych warunkach, jest tak intrygujące… Zamknięto jednak tę wiedzę nie tylko przed czytelnikiem, ale też przed rodziną. Dlaczego?! Wpatruję się w inne rubryki dokumentu.
Rodzice chrzestni – Jan Leńko i Maria Bartoszewska. Dlaczego w żadnej biografii nie podano właściwego adresu urodzenia?
Co mieściło się na placu Batorego 30? Szpital? To najłatwiej sprawdzić w historii Lwowa: na ul. Batorego 30 mieściła się Fundacja św. Łazarza. Według informacji zajmowała się „niesieniem pomocy ubogim i osobom w trudnej sytuacji, w duchu etyki chrześcijańskiej”.
Więc Jan Parandowski nie tylko nie urodził się w warunkach domowych, ale w domu pomocy dla osób w trudnej sytuacji, jako nieślubne dziecko.
Z dalszych poszukiwań wynika, że matka Jana, Julia Parandowska, zmarła w 1925 roku, a miała wtedy 62 lata. Skoro Jan urodził się w 1895 roku, musiała mieć 32 lata, kiedy została matką. Dużo, jak na tamte czasy. Kim jesteś zatem, prababciu? Kim jest ojciec dziecka, które urodziłaś w „warunkach trudnych”? Jak i dlaczego trafiłaś z dzieckiem Janem Anastazym do domu na Chorążczyzny 20?
Z wszelkich literackich zapisków wynika ciepła rodzinna więź między matką a „babką” Jana. Bo przecież tak nazywa Parandowski kobietę, która mieszkała z nimi na Chorążczyzny. Powinna więc to być Anna Parandowska, matka Julii. W Zegarze słonecznym ukochana babka Jana ma na nazwisko Grodzicka. Nikt taki nie widnieje jednak w dokumentach. Kim natomiast jest zapisana przy świadectwie urodzenia na pl. Batorego kobieta o nazwisku Bartoszewska?
A co mieściło się na ulicy Chorążczyzny 20? Zwykła, dość dostatnia kamienica. Jak znalazła się tam kobieta, która rodzić musiała u św. Łazarza? Julia Parandowska spędziła tam z synem i babką pięć szczęśliwych lat. Potem wszyscy razem przenieśli się na ulicę Domsa 5. Co mieściło się na ulicy Domsa? Pojechałam do Lwowa i ze zdziwieniem zobaczyłam skromną, a nawet dość biedną kamienicę, teraz obrosłą chwastami.
We Lwowie na Domsa 5
Dlaczego zawsze sądziłam, że to był dostatni dom? Może to „inteligenckie środowisko” tak mnie zmyliło? Zaczyna się więc szperanie po tak zwanych szematyzmach, po adresowych księgach, gdzie można dotrzeć do historii tej kamienicy. Kupiła ją w 1890 roku… Maria Bartoszewska! Jednak jako właścicielka domu figuruje Julia Parandowska. Jest tu jeszcze rubryka meldunkowa. Na Domsa 5 zameldowana jest Julia, jej synek i… jeszcze jakiś mężczyzna. Nazywa się Jan Bartoszewski. Syn Marii Bartoszewskiej. Był księdzem.
Bez większej nadziei zaglądam do internetu, szukając śladu po kimś takim. Jednak hasło Jan Bartoszewski wyskakuje natychmiast: „Jan Bartoszewski, ukr. Іван Бартошевський (ur. 18 stycznia 1852 we Lwowie, zm. 13 grudnia 1920 tamże) – ksiądz Kościoła katolickiego obrządku bizantyjsko-ukraińskiego, teolog, pedagog, profesor Uniwersytetu Lwowskiego. Autor kazań, prac teologicznych i pedagogicznych”.
Obok notatki z Wikipedii jest zdjęcie okazałego grobu i podpis:
„Miejsce spoczynku Cmentarz Łyczakowski we Lwowie”.
To zdjęcie powiększyłam do takich rozmiarów, żeby dało się wyczytać litery – na kamieniu nagrobkowym wyryte są trzy nazwiska:
„Grigorij Bartoszewskij – 1802–1898
Maria Bartoszewskaja – 1812–1908
Iwan Bartoszewskij – 1852–1920”.
Nie ma wątpliwości, że ten Iwan, czyli Jan, jest synem Marii i Grigorija.
Badam pilnie całą notatkę: „Jan Bartoszewski kształcił się w seminarium katolickim obrządku bizantyjsko-ukraińskiego w Wiedniu, tam też w 1879 roku obronił tytuł doktora teologii. Po powrocie do Lwowa wykładał na wydziale teologicznym Uniwersytetu Lwowskiego teologię pastoralną i pedagogikę w języku ukraińskim”.
Był księdzem katolickiego obrządku bizantyjsko-ukraińskiego. Co to znaczy? Sprawdzam. Księża grekokatoliccy mogli się żenić, ale tylko przed święceniami. Jeśli w 1879 roku obronił tytuł doktora teologii, to pewnie został przed tym rokiem wyświęcony, więc jeśli poznał Julię Parandowską potem, ożenić się nie mógł. Zbyt wiele się zgadza. Furtka uchylona przez moją babkę zaczyna się sama otwierać. Stąd pewnie „wspaniała biblioteka”. Stąd może wysokie aspiracje małego chłopca, Rzym w 18. roku życia. Stąd pomieszane nazwiska, zmylone pogonie. Stąd być może tak silnie przeżywane zachwianie wiary, które jest treścią Nieba w płomieniach Parandowskiego. Nigdzie nie ma jednak jego zdjęcia. A ja muszę go zobaczyć. Mam! Po długich poszukiwaniach bibliotecznych mam go wreszcie! Mam małe zdjęcie umieszczone wśród zdjęć innych profesorów Uniwersytetu Lwowskiego z roku 1912. To on.
Mam Cię, pradziadku… Twój syn ma 17 lat („Tygodnik Ilustrowany”, 1912 rok, fotosy profesorów Uniwersytetu Lwowskiego)
Czytam dalej treść notatki: „W 1918 roku na znak protestu przeciwko polonizacji uczelni odszedł z pracy uniwersyteckiej”.
Czytam drugi raz, trzeci…
Na znak protestu przeciwko polonizacji uczelni…?! Ojciec Jana Parandowskiego? Pisarza, którego narzędziem był język polski, o którym tyle pisał, nad którym pracował do końca życia? Jan Bartoszewski wykładał tylko po ukraińsku. Dlaczego więc miałby mówić po polsku? To jak oni żyli? Julcia Parandowska z Mościsk, z całą pewnością Polka i ten krew z krwi Ukrainiec?
Nagle przypomniał mi się list, jaki dostałam dawno temu z Bydgoszczy. Pisała go kobieta, której udało się odnaleźć mój adres i skontaktować się ze mną w sprawie więzi rodzinnych. List był jednym z wielu w mojej skrzynce i odłożyłam go jako „ważny”, nigdy potem nie czytając wnikliwie całej treści. Po prostu leżał w pudle z napisem „Korespondencja”. Teraz otworzyłam to pudło, listy fruwały w moich rękach, przeglądałam wszystkie, aż udało się dotrzeć do tego jednego. Autorka listu pisała, że jest w prostej linii spokrewniona z matką Jana Parandowskiego, Julią. Pisze tak:
„Dziadek Jana Parandowskiego ze strony matki miał 3 córki. Najstarsza to Jula (mama Pana Jana), Maria (bezdzietna) i Katarzyna, która miała 4 dzieci. Najstarsza z dzieci Katarzyny – Eugenia jest moją mamą. Tak więc moja mama była cioteczną siostrą Jana Parandowskiego, młodszą od niego o 15 lat. I to w największym skrócie wszystko o moich związkach z rodziną Parandowskich. […] Mama moja opowiadała mi, że Parandowscy pochodzili z Mościsk. Jestem w posiadaniu odpisu metryki Katarzyny Parandowskiej. Podano, iż jest córką Józefa Parandowskiego. A więc dziadek Pana Jana ze strony matki to Józef Parandowski. Metryka była wydana w Mościskach, więc to by potwierdzało ich pochodzenie z tego miasta. Wiadomo, że Julia wyjechała z Mościsk i pracowała w sklepie z kapeluszami i to wszystko, co wiem”.
Dalsza część zawierała wiadomości o życiu autorki listu. Na dole listu podano numer telefonu, z którego natychmiast skorzystałam, a po długich tłumaczeniach i przeprosinach udało mi się namówić moją kuzynkę do przeskanowania i wysłania mi metryki siostry mojej prababki.
To jest akt chrztu. Wyznanie rzymskokatolickie. A więc z pewnością Julia, jej wiele starsza siostra, też była rzymską katoliczką. Jeśli tak, to z ojcem dziecka różniło ją wszystko: status społeczny, język, wyznanie… Czy mieszkali razem? Skoro Maria Bartoszewska kupiła Julii kamienicę, to właściwie po co by meldowała tam syna, gdyby miał inne mieszkanie?
Jan Bartoszewski umarł w 1920 roku. Jan Parandowski miał wtedy 25 lat. Pogrzeb tak znaczącej osoby w hierarchii kościelnej był z pewnością bardzo uroczysty. Czy mój dziadek był na tym pogrzebie? Stał w pierwszym rzędzie razem z matką czy tylko wśród gapiów, czy może ten dzień spędzili na Domsa? Czy jego literacki temperament nie domagał się opisania, odreagowania takich przeżyć, choćby w formie opowiadania? Wszystko to tak ciekawe i potrzebne dla zrozumienia własnej historii. Tylko dlaczego tak późno? Po co ta tajemnica?
A przecież to nie wszystko. Sprawa ojca nie wyjaśnia choćby „pustego kościoła” podczas ślubu mojego dziadka. W roku ślubu Jan Parandowski był już tak znany we Lwowie, że jego „illegitimo” nie mogło wpłynąć na rangę jego osoby. Dlaczego ożenił się w takiej tajemnicy, w takiej intymności... Dlaczego bez wesela? Bez prawdziwych świadków? Dlaczego tak pusto? Tak rano? No dobrze: polski katolik, nieślubny syn ukraińskiego księdza, żeni się z Żydówką. To wystarczy, żeby nie zapraszać tłumów. Nieobecność żydowskiej rodziny panny młodej, która się przechrzciła, też jest zrozumiała. Ale dlaczego nie przyszła matka Jana? Dlaczego tylko czekała ze śniadaniem?
W czasie rozmowy z Marią, moją kuzynką z Bydgoszczy, wymieniłyśmy się adresami mejlowymi, więc wysłałam gorącą prośbę, żeby mi napisała wszystko, co wie, lub choćby ledwie pamięta z rodzinnych przekazów. Odpowiedź dostałam szybko, a jej treść przeszła moje oczekiwania. Na początku Maria pisze o tym, że według przekazu rodzice mojej babci byli ortodoksyjnymi Żydami i z powodu związku córki z katolikiem nie pojawiali się nigdy na Domsa. A potem… potem pisze o scenie opowiadanej w kawiarniach ówczesnego Lwowa. „Rodzina hrabianki Wyleżyńskiej posłała na Domsa powóz, a ta odjeżdża na zawsze…”. Obraz wypełnił się przez nową, nieznaną postać.
Aurelia Wyleżyńska
Leży przede mną fotografia ładnej, zadbanej kobiety o czarnych dobrze ostrzyżonych włosach, ubranej dostatnio i elegancko. To fotografia z lat 30. Jest umieszczona przy artykule Sylwetki paryskie opisującym najnowszych polskich emigrantów w Paryżu. Kobieta na fotografii nazywa się Aurelia Wyleżyńska. Autorka listu podpisała to zdjęcie tak: „Pierwsza żona Jana Parandowskiego”. Niemożliwe. Nikt, choćby z pisarzy pokolenia mojego dziadka, jak Iwaszkiewicz, Andrzejewski czy Zawieyski, z którymi miałam okazję rozmawiać w domach pracy twórczej – przy herbacie, przy koniaku, sam na sam, nikt mi nie wspomniał o tak istotnym epizodzie w życiu mojego dziadka, jak małżeństwo z nietuzinkową i światłą osobą z artystycznego środowiska Lwowa. Tu już internet nie wystarczył, trzeba było posiedzieć w Instytucie Badań Literackich, żeby w Słowniku pisarzy dwudziestolecia znaleźć Aurelię Wyleżyńską – hrabiankę, pisarkę, dziennikarkę i badacza literatury.
„Urodzona w 1881 roku na Podolu, studiowała w Krakowie na Wydziale Literatury na Wyższych Kursach dla Kobiet […], a następnie w 1907–1911 na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego, początkowo jako hospitantka, potem jako studentka nadzwyczajna. Potem zaczęła publikować w pismach literackich krakowskich i warszawskich. Pierwsze nazwisko po mężu – Rybkiewicz. Drugim mężem był Austriak Adam Kropatsch, a trzecim pisarz Jan Parandowski. Ślub wzięto w 1918 roku, rozwód nastąpił w roku 1924”.
To musi być błąd – pomyślałam. W roku 1917 Jan Parandowski znajdował się w Rosji, gdzie został internowany. Uczył tam w rosyjskim gimnazjum. Wrócił w roku 1919 z naszkicowaną już książką Bolszewizm i bolszewicy w Rosji, długo niewydawaną w PRL. Potem zmieniono tytuł na Bolszewizm i bolszewicy. Żadnej żony więc nie mogło być! Przerywam lekturę i szukam biogramu Parandowskiego w tym samym słowniku – jest oczywiście. „Jan Parandowski, autor […] profesor lwowskiego uniwersytetu, w roku 1917 internowany do Rosji. W roku 1925 ożeniony z Ireną z domu Helzel”(!). Żadnej innej żony tu nie odnotowano!
Wracam do poprzedniej lektury i dalej studiuję biogram Aurelii Wyleżyńskiej. „Po zakończeniu wojny zamieszkała z mężem we Lwowie”.
Przedtem nie miała z Lwowem nic wspólnego. Gdzie mogła zamieszkać? W żadnych dokumentach ani w literackich przekazach nie ma wzmianki o jakimkolwiek innym adresie niż ulica Domsa 5. Tam Jan mieszkał z matką, być może z ojcem księdzem i wiele lat po ślubie z Ireną. Nie ma powodu, żeby przedtem nie mieszkał tam ze swoją pierwszą żoną, starszą od niego, śliczną i mądrą hrabianką.
„Po powrocie z Rosji do Lwowa Aurelia jest delegowana na zjazd do Warszawy jako przedstawicielka literackiego środowiska lwowskiego. W 1924 roku opuściła Polskę i osiadła w Paryżu. Tam aktywnie uczestniczyła w życiu paryskiej Polonii i w towarzystwie francuskim Les Amis de la Pologne, a w pierwszych dniach września 1939 roku wróciła do Warszawy. Podczas wojny pisała do podziemnej prasy, działała także w konspiracji, opiekując się Żydami. W swoim mieszkaniu przy ul. Lipowej ukrywała oficerów rezerwy pochodzenia żydowskiego, a potem ocalałych z deportacji. Pomagała również, nosząc żywność i leki do getta. Zginęła podczas Powstania Warszawskiego w 1944 roku”.
To wszystko. Staram się teraz wyśledzić i wynajdywać wszystko, co Jan publikował w czasie tego małżeństwa. Od powrotu z Rosji zaczyna się wyjątkowo szybki rozwój jego kariery literackiej. Teraz śledząc jego pierwsze publikacje i artykuły, mogę zauważyć, że w każdym z tych pism znajduje się też artykuł Aurelii Wyleżyńskiej. Ich rozwód nastąpił w 1924 roku, dokładnie wtedy, kiedy moja babcia przyjęła chrzest. W swojej książce pisze, że w tym właśnie roku dostała zadanie sporządzenia spisu imion własnych do wydawanej właśnie Mitologii. Jak wielkie wyzwanie to było dla młodziutkiej dziewczyny i jak wielka tragedia pewnie dla Wyleżyńskiej… Aurelia w pierwszych dniach wojny wraca do Warszawy. Jan z drugą żoną, czyli moją babcią, córką i dwoma synami jest tutaj od siedmiu lat. Zapracowany, ale doceniany: pisarz, krytyk teatralny. Ona nie związała się już z nikim. A 1 sierpnia 1944 roku Aurelia Wyleżyńska została postrzelona tuż przed swoim domem. Zmarła dwa dni potem. Czy Jan o tym wiedział? Nie mógł wiedzieć. 3 sierpnia owego roku po wojennej tułaczce cała rodzina znalazła się w Tarnobrzegu. Irena była w ósmym miesiącu ciąży i oczekiwała syna.
To chyba koniec tajemnic. Piszę tę książkę po to, żeby odczytać ślady po ludziach i zdarzeniach, które sprawiły, że istnieję. Czy jedną z takich osób jest Aurelia Wyleżyńska?
Oczywiste jest, że dla młodszego od siebie, początkującego pisarza poświęciła swoje dostatnie życie u boku poprzedniego męża. Wszelkie sentymenty w stosunku do Lwowa nie zmienią faktu, że Warszawa po I wojnie była atrakcyjniejszym ośrodkiem niż Lwów, do którego jednak przeprowadziła się za Janem. Z pewnością miłość i wiara w jego talent przesądziły o tym, że wysoko urodzona, bogata z domu i przywykła do luksusu kobieta postanowiła zamieszkać w takiej niewygodnej kamienicy. Sądząc po jej dorobku i życiu, była osobą bardzo energiczną, zaangażowaną społecznie i twórczą. Z pewnością pomagała Janowi w karierze. Czy bez niej jego losy potoczyłyby się tak samo? Czy gdyby nie wpływ Aurelii, byłabym wnuczką tak sławnego pisarza? Nie wiem, czy jestem choć trochę „z Aurelii”, ale dzięki tym tropom ją poznałam i mogę wyrazić chociaż w książce podziw dla tej niezwykłej kobiety.
Po powrocie z Saratowa w 1919 roku Parandowski wydał książkę Bolszewizm i bolszewicy. To wydanie dostępne w Bibliotece Narodowej opatrzone jest dedykacją „mojej żonie”. Chodzi oczywiście o Aurelię, bo Ireny Jan jeszcze nawet nie znał. Następnego wydania książka doczekała się dopiero w roku 1996, a więc już po śmierci i Jana, i Ireny, jak rozumiem – staraniem Romy, Zbigniewa i Piotra, czyli ich dzieci. Z tego wydania zniknęła jednak dedykacja. Dzisiaj to ja jestem spadkobierczynią praw po Janie Parandowskim i gdyby to tylko ode mnie zależało, przywróciłabym tę dedykację. Wstydzę się, że odebrano Aurelii prawo do istnienia w pamięci o życiu mojego dziadka. Ta światła i bohaterska kobieta przeżyła dramat porzucenia dla młodszej kobiety, mojej babki Ireny. W niczym nie zawiniła. Zginęła bohatersko. Jej grób na Powązkach jest zbiorowiskiem gałęzi.
Fot. Grażyna Pawlak
Zobowiązuję się do przywołania jeszcze sylwetki tej kobiety i upamiętnienia jej życia.
Swoją drogą… Co się musiało dziać w tym Lwowie! Żonaty profesor rozwodzi się dla uczennicy! Katolik dla Żydówki! Przeżył z nią jednak całe życie i nie ma wątpliwości, że byli parą niemal idealną.
Dużo tych nowości. Co musiała przeżywać Irena, Żydówka, w czasie okupacji! Co jej dzieci! Jak teraz inaczej mogę czytać choćby strzępy wspomnień wojennych, jakie zapisał Parandowski. Nie ma tam na ten temat ani słowa, ale przecież wszystko, co przeżywali podczas wojny, siedząc w piwnicach, stodołach, w gościnnych domach musiało być podszyte podwójnym strachem. A przecież tak łatwo wyczytać i z zapisków Jana i Ireny, że wszystko w czasie wojny kręciło się wokół spokoju i bezpieczeństwa mojego dziadka, który przecież „musiał pisać”. To jemu przede wszystkim moja babcia wynajdywała schronienie i osobne pomieszczenia. Czy tylko z obawy, że nie będzie mógł się skupić?
Nikt nie odpowie mi na wiele pytań. Ani Zbigniew (młodszy o dwa lata brat mojej mamy), ani Piotr (drugi brat, starszy ode mnie zaledwie o dziewięć lat) nie chcieli ze mną rozmawiać o przeszłości. Zbigniew jak zwykle zamknięty i niechętny wszelkim pytaniom, Piotr lojalny wobec rodzinnych tajemnic.
A ja pytam. Szukam, badam, jeżdżę… Po co? Co dla mnie wynika z rodzinnych korzeni? Z żydowskich korzeni na przykład? Znaczenie ma dla mnie zapis przeżyć mojej rodziny. Zapis uczuć, takich jak strach, uniesienie, szczęście, rozpacz. Mam przeświadczenie, że jestem dalszym ciągiem tego, co oni przeżyli. Zamykam „Archiwalia” Parandowskich.
Ukraiński ksiądz spotkał Julcię z Mościsk i urodził się mój dziadek, Jan Parandowski.
Franciszka Szeps, Żydówka marząca o aktorskiej karierze, spotkała Hermana Helcla, żydowsko-niemieckiego przesiedleńca. Urodziła się Irena, moja babka.
Jestem prawnuczką kapeluszniczki, uczonego księdza i artystycznej bohemy. Jestem prawnuczką Polki, Ukraińca i Żydówki.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.