Читать книгу Kto ty jesteś. Początek sagi rodzinnej - Joanna Szczepkowska - Страница 8
ОглавлениеTo był przypadek. Odprowadzałam córkę do szkoły, a obok biegła jej koleżanka z matką. Ta kobieta potrąciła mnie niechcący:
– Przepraszam panią, ale się spieszę, bo mam dzisiaj w domu uzdrowiciela z Tybetu i będą tłumy ludzi, muszę wszystko przygotować.
Wsiadając do samochodu, krzyknęła jeszcze w moją stronę:
– A może pani też przyjdzie? Naprawdę warto, on leczy z najgorszych chorób i stawia diagnozy na przyszłość.
Rzuciła jeszcze adres, a ja przez chwilę biłam się z myślami, czy skorzystać z takiego zaproszenia, choćby dla zwykłej przygody.
Już w korytarzu mieszkania cisnęli się ludzie – wielu ze śladami ciężkiej choroby albo ułomności. Kiedy udało mi się wejść do pokoju, znalazłam puste krzesło i stąd mogłam przyglądać się ceremonii uzdrawiania. Mężczyzna ubrany w długie szaty stawał przed każdym z ustawionych w kolejce. Co dziwne, towarzyszył temu dźwięk podobny do skrzeku żab. Nagle usłyszałam taki sam dźwięk bardzo blisko siebie, a potem… w środku własnego ciała. Mój sąsiad, któremu też nagle zaczęły grać kiszki, powiedział:
– Przy nim tak zawsze. Był tu dwa lata temu i też cały pokój burczał. On ma jakieś takie biopole, że wszystko się w człowieku budzi.
Nie ukrywam, że wrażenie było imponujące, a moja ciekawość i sceptycyzm powoli zamieniały się w zaufanie do tego spokojnego i uśmiechniętego mężczyzny. Jednych dotykał tylko, innym kazał się kłaść na kanapie, stojąca obok asystentka zapisywała rodzaj leku, który wydawano potem przy wyjściu. Czasem zamieniał kilka słów w prostym angielskim, bardzo cicho i zawsze z tym ciepłym, życzliwym uśmiechem. Wreszcie podszedł do mnie, położył dłonie na moich ramionach i spojrzał tak, jak patrzył dotąd na innych, ale zaraz opuścił ręce i przestał się uśmiechać. Patrzył mi prosto w oczy tak długo, że zaczynałam się peszyć. Potem skinął na swoją asystentkę, a kiedy podeszła bliżej, powiedział:
– Look. She is the worst case in my live. [Patrz, to najgorszy przypadek w moim życiu].
Trudno było mi w to uwierzyć. Obok stali ludzie z guzami, bladzi, wycieńczeni… Jak mogę być najgorszym przypadkiem w życiu tego człowieka... Oboje z asystentką przyglądali mi się uważnie, aż on powiedział:
– Oh my God, how she is unhappy! [Boże, jaka ona jest nieszczęśliwa!].
Poprosił, żebym się położyła, a potem usiadł, wpatrując mi się głęboko w oczy, jakby próbował coś zrozumieć. Nagle pochylił się nade mną i cicho zapytał:
– Do you want to be unhappy?
– Yes – odpowiedziałam. – I do.
I uśmiechnęliśmy się do siebie.
To prawda. Niewątpliwie różnię się od współczesnego, standardowego sposobu na przeżycie swojego czasu poprzez dążenie do szczęścia. Nie chcę tego, nie prowadzę do tego, choć ludzie w moim towarzystwie zwykle mają wiele powodów do śmiechu – lubię rozmawiać w konwencji żartów. Jednak całe moje życie świadczy o tym, że wybieram taki rodzaj zachowań, generuję takie zdarzenia, które budują życie innych, mnie samą wpędzając w klimat smutku, zagrożenia, samotności. Zwykle to rodzaj silnego impulsu, który wygrywa z samozachowawczym instynktem. Takie moje impulsy nazwano kiedyś wierzgnięciem, a ja lepszego określenia nie znajduję, tylko od czasu do czasu zadaję sobie pytanie: dlaczego tak jest. Spróbuję opowiedzieć jedno z pierwszych, ale typowych takich zdarzeń.
Jest rok 1974. Miasto Leningrad jak półśpiący duch. Okazała architektura jest bezużyteczna wobec widocznej biedy i pustki. Tak samo wygląda budynek szkoły teatralnej, gdzie właśnie wchodzę razem z całą grupą studentów warszawskiej PWST. Zaproszono nas tu w ramach wymiany studentów – leningradzka szkoła była u nas przed rokiem, a teraz przyjechaliśmy my – trzeci rok szkoły aktorskiej.
Prawdopodobnie polscy i rosyjscy studenci znają się już dobrze – ja niewiele o tym wiem, bo nie należę do bankietujących, do bywałych w klubach czy w akademikach. Moje studiowanie jest bardzo osobne. Mieszkam na Starym Mieście, niedaleko uczelni i nawet na obiady idę do domu, do rodziców. Jestem zdecydowanie odizolowana – może zresztą też dlatego, że nie piję alkoholu, nie używam wyrazów, nie wiem nawet, jak wygląda trawka. Ogólnie uznana za zdolną, a nawet za wyjątkowo zdolną, nie należę jednak do społeczności studentów.
Nawet teraz, kiedy wchodzę do wielkiej gimnastycznej sali, od razu ustawiam się z boku jako milczący obserwator tego polsko-rosyjskiego tłumku. Na mnie nikt nie zwraca uwagi, bo też nie ma powodu – mała, pulchna, wycofana, zdecydowanie różnię się od moich atrakcyjnych koleżanek. Blisko mnie stoi Bogdan, mój chłopak, też raczej nieśmiały w takich okolicznościach. Tak sobie stoimy.
Pół godziny później tej sali już nie ma. Dosłownie. Wszystko wygląda jak po włamaniu, napaści albo po wybuchu. Wyrwane kaloryfery, rury, krew na podłodze. Następnego dnia całą naszą grupę odsyłają samolotem do Warszawy, kilku rosyjskich studentów usunięto ze studiów. Powodem jestem ja.
Nie powiedziałam ani słowa, a jednak spowodowałam bitwę, która mogła się skończyć tragicznie. Jak to możliwe? Takie pytanie zadawałam sobie wielokrotnie. Moje życie jest raczej spokojne, można nawet powiedzieć o stagnacji. Natomiast z mojego powodu dzieją się rzeczy zauważalne, doniosłe albo okropne. Spróbuję to przeanalizować na tym przykładzie.
Kiedy tak staliśmy w sali na uboczu, podszedł do nas tak zwany „zły”, czyli największy zabijaka na roku. Zawsze budził strach, jego liczne dziewczyny czuły się bezpieczne, bo w razie czego on „przystawi rozbitą butelkę do brzucha…”. Taki typ. Nie znałam go właściwie. Był w innej grupie, ja nie bywałam w Dziekance, gdzie mieszkała większość studentów, nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. I nagle wtedy w Leningradzie on podszedł do nas i rzucił pod moim adresem jakąś wiązankę. Poza wszystkimi możliwymi wulgaryzmami padło tam też takie zdanie: „Twój chłopak to twój pan!”. Właściwie adresował to do niego, który wysłuchał tego i powiedział: „No wiesz, gdyby to był ktoś inny, tobym mu przyłożył, ale ciebie szanuję, więc nic nie powiem”. Tamten odszedł.
Spróbuję teraz opisać, co się ze mną działo. Przez pierwsze kilka sekund to był rodzaj próżni. Coś więcej niż cisza i pustka. Jakby we mnie jakaś winda zjeżdżała w dół do takiego obszaru, gdzie panuje absolutny spokój. Coś w rodzaju autohipnozy. Nie ma tu miejsca na myśl, na ocenę sytuacji. Takie poszukiwanie w sobie najprostszego uczucia, czegoś, co nie uległo zastraszeniu. Czuje się wtedy i słyszy właściwie tylko samego siebie. Z daleka widziałam bardzo ostro sylwetkę tego chłopaka, który rozmawiał w jakiejś grupie. Ruszyłam w jego kierunku, podeszłam i uderzyłam go w twarz.
Chyba naprawdę zrobiło się wtedy bardzo cicho, pamiętam dobrze jego pierwszą reakcję: zdziwienie. Być może i on poczuł tę samą próżnię. Potem wykręcił mi rękę i wyprowadził na korytarz.
Chłopak bił mnie tak, że traciłam przytomność i być może by mnie zabił, gdyby nie wpadł na korytarz któryś z rosyjskich studentów.
– Diewczonku bijosz?! – rzucił się na niego, ale po chwili wpadli tu nasi i widząc, jak ruski bije Polaka, pokazali, co potrafią. Zaraz dobiegli oczywiście studenci z Leningradu i zaczęła się taka wojna, że nie było jak się z tego korytarza wydostać. Któraś z dziewcząt mi w końcu pomogła i zaprowadziła do pokoju, gdzie już leżeli jacyś ranni.
Potem doświadczałam tego, co będzie już mi towarzyszyło całe życie. Komentarzy podszytych strachem, interpretacji tego zdarzenia, dwoistości opinii i przeprosin na boku. Wyzwoliły się nieznane emocje, ujawniły charaktery. Stałam się potem jeszcze bardziej osobna i jeszcze bardziej wyizolowana. Żeby uzasadnić swoje lęki, zaczęto mnie po cichu obmawiać, wyśmiewać, tworzyć szereg wymyślonych anegdot. Tylko Emilian Kamiński i Paweł Wawrzecki mieli odwagę stanąć w mojej obronie.
Ale po co ja to zrobiłam? Dlaczego? Czy naprawdę nie zdawałam sobie sprawy, że to, co robię, jest niebezpieczne? Co to było? Odwaga czy głupota?
Dlaczego właściwie ten chłopak podszedł do mnie i na mnie właśnie wyładował swoją alkoholową agresję? Skąd wziął się taki ładunek nienawiści w stosunku do takiego jak ja ospałego pączka w maśle?
Przemyśliwałam tę sytuację dziesiątki razy. Wiem na pewno, że powodem mojego zachowania nie była agresja, chęć odwetu czy rozładowania swoich emocji. Wiem na pewno, że zdawałam sobie sprawę ze stopnia niebezpieczeństwa. Powodem prawdziwym były tylko słowa mojego chłopaka „gdybym cię tak nie szanował” i świadomość, że tamten odszedł z zaspokojonym poczuciem swojej siły. Świadomość, że sprawa została tak zakończona, że będzie trzeba się mijać z tym chłopakiem na korytarzach w poczuciu upokorzenia. Te myśli, te doznania nie miały zresztą osobistego charakteru. Nie dotyczyły tego konkretnie chłopaka. No właśnie. Gdyby spróbować opisać to językiem filmu, to trochę tak, jakby kamera odjechała wysoko, patrząc na plan ogólny z perspektywy nieba. Bo właśnie z tej ogólnej perspektywy to dla mnie było nie do zniesienia. Nie zgadzałam się na kompromis wobec tego, że „taki jest świat” i że trzeba się poddać ze zwykłego strachu.
Kiedy wróciliśmy do Warszawy, przerażeni profesorowie musieli natychmiast zareagować (wtedy, za komuny, taki skandal między naszymi a rosyjskimi studentami!) i odbył się rodzaj sądu. Chłopak został wyrzucony ze szkoły. Potem przeprosił mnie i postanowiliśmy wszystko jak najszczerzej omówić.
Dlaczego on się na mnie skupił? Dlaczego właśnie ja? Otóż ja go denerwowałam zawsze. Przede wszystkim stosunkiem do swojego chłopaka.
– Wszystkich nas denerwujesz.
– To znaczy?
– Dyskutujesz z nim, nie słuchasz go…
To fakt. Nie bardzo byłam szczęśliwa, zresztą zupełnie niedoświadczona w tym moim pierwszym w życiu związku. I nie słuchałam go, to fakt. Rzecz w tym, że przecież nie ja jedna. To była w końcu szkoła artystyczna, nie jakaś niedzielna szkółka dla grzecznych panienek. Tu się roiło od nieszczęśliwych miłości, prób samobójczych, jednonocnych par i miłosnych praw dżungli. Im były silniejsze, tym mocniej się integrowano, spotykano, prowokowano. Tu się nikt nie oszukiwał, że „nie opuści aż do śmierci”, a – zdradzano się, porzucano, krzywdzono wzajemnie. A jednak tylko ja wywoływałam swoim zachowaniem rozdrażnienie grupy, tylko mnie izolowano od innych, oceniając bez prawa do obrony. Dlaczego? Czym ja się różnię od nich wszystkich? To się przecież jakoś dzieje samo i zawsze tak będzie się działo.
Z rozmowy z tym chłopakiem wyłowiłam jeszcze dwa rozdrażniające wątki: moja rodzina i… Warszawa.
Byłam wnuczką pisarza, Jana Parandowskiego, córką aktora Andrzeja Szczepkowskiego. Obaj to ludzie wiele znaczący w artystycznym świecie. W odróżnieniu do większości kolegów byłam z Warszawy. Wszystko to oznaczało zapewne, że ja coś mogę, że mam jakieś szczególne fory. Tak właściwie jest do dzisiaj. A przecież moje życie nie ma żadnych podpórek. I czy na pewno jestem taka wysoko urodzona? Czy tak się czuję?
Moja mama miała na imię Roma. „Poczęła się w Rzymie” – mówiła chętnie moja babcia, a mama wtedy szybko odwracała głowę. Z powodu tego Rzymu nazwano ją Roma. A ona nie była Romą. Nie lubiła tego imienia i było ono dla niej obciążeniem z dzieciństwa. Chciała być Renią, Zosią, Manią, kimkolwiek o zwykłym imieniu. Ono nie pasowało do jej zwykłej urody i prostych potrzeb. Przeżywała męki, kiedy trzeba było przedstawić się innym dzieciom. Myślę, że Roma – ten boski, antyczny Rzym, i ta moja niesforna, nieantyczna mama – to symbol losu naszej rodziny. Nie boję się użyć tego słowa. Jest w nas wszystkich do dzisiaj coś, co mogłoby zmieścić się w antycznej tragedii. To obciążenie stanowi dwoistość potrzeb – miotamy się między błyskotliwym życiem umysłowym a pociągiem do prostoty i anonimowości. Czy tego nie można połączyć? Oczywiście. Niejeden intelektualista żyje prosto i anonimowo. W nas jednak coś powoduje poczucie tragizmu. „Dlaczego tacy jesteśmy? Dlaczego jestem taka?” – te pytania zadawała sobie często moja mama, zadaję je sobie ja i pewnie zadaje je sobie część mojej rodziny związanej z Parandowskimi. Nie myślę, żeby zadawał je sobie mój ojciec czy ktokolwiek ze Szczepkowskich. U nikogo z tej gałęzi rodziny nie widać było tego wewnętrznego rozdarcia, które sprowadza na człowieka myśli o fatum, o wartość życia. Takie rozmowy są częścią naszej rodziny. Refleksyjność tych rozmów, a jednocześnie ich dynamizm mogłyby zdziwić tych, którzy żyją po prostu, krzątając się w swoich domach. A tęsknota za tą krzątaniną, nawet zazdrość, że tak można żyć, stanowią część naszych zmagań. Jest jakaś niezwykła intensywność przeżyć.
A ucieczka mojej mamy? Mam na myśli ucieczkę w świat zwyczajny, w świat bez ambicji, gdzie poszła, tak demonstracyjnie odcinając się od „wyższej półki”. Nie zdobyła wykształcenia (nawet matury), nie miała twórczych dokonań, skupiła się na domu i gotowaniu obiadów. Była „nikim”. To słowo jest w naszej rodzinie często powtarzane. Jesteś „kimś” albo „nikim”. Moja mama demonstracyjnie i chętnie była „nikim”. Moja babcia Parandowska natomiast z niepokojem wypatrywała w kolejnych pokoleniach materiału na „kogoś”.
Moja matka nie lubiła wysokich lotów. Z całą satysfakcją i ku zgrozie rodziny kupowała mi całą ówczesną dziecięcą i młodzieżową literaturę. „Trzeba czytać wszystko” – odpowiadała na pomruki rodzinne. Parandowscy podsuwali mi raczej Mitologię, a banalną literaturę traktowali jak szkodliwe jedzenie. Coś dziwnego było w tej walce o moją umysłowość, w desperacji mojej mamy, żebym nie rozsmakowywała się w sztuce wysokiej.
Marzyłam o fortepianie. Naprawdę bardzo chciałam grać, uczyć się muzyki. Odmowa. „Nie będziesz piukać na pianinie” – tak powiedziała mama. Inne dzieci musiały prosić swoje matki, żeby mogły wyjść na podwórko, a ja? Musiałam prosić, żeby zostać w domu. Byłam wyganiana do zabaw, odpędzana od okna, gdzie lubiłam wystawać i przyglądać się ulicy. Kiedyś wspinając się z innymi dziećmi po drzewach, podarliśmy spodnie, w większości wypadków jedyne. Wszyscy moi koledzy z podwórka oczywiście mieli awantury i tylko ja usłyszałam:
– Spodnie są po to, żeby je drzeć!
I ten jej uśmiech, ten zachwyt, że łażę po drzewach i ten jej smutek, kiedy przyłapała mnie na pisaniu wiersza… Zawsze czułam, że jest w tym tajemnica. Kim jestem? Z jakich przodków się wywodzę? I którym tropem pójść w tym śledztwie?