Читать книгу Trafiona zatopiona - Joanna Nadin - Страница 6
Rozdział pierwszy
ОглавлениеKażdy ma coś do powiedzenia: o zaletach przeprowadzki z Essex do Peckham. Otis powtarza, że mama i ja wracamy do korzeni, z których wyrosłyśmy. Mój kumpel Joe cieszy się jak głupek, bo dzieli nas zaledwie parę mil, więc możemy się częściej spotykać. Mówi, że co druga niedziela to za mało. Nawet sąsiadka z dołu, pani Joyful King, ma swoje zdanie. Wyczytała wszystko w horoskopie Otisa i według niej idą dobre czasy. Trzeba wierzyć astrologom. W ubiegłym miesiącu mój horoskop zapowiedział, że osiągnę zysk dzięki trafionej inwestycji. Wygrałam funta, bo założyłam się o to, ile potrwa całus Charliego Bradwella z Jonno Everett; wytrzymali tylko cztery minuty i dwadzieścia trzy sekundy, czyli krócej niż Cassey Collins i brat Luke’a Patmore’a. Taki wynik obstawiłam.
Tylko mama wciąż narzeka. Powtarza, że mieszkanie Otisa jest za małe dla naszej trójki, nowa szkoła w porównaniu z prywatną to skandal, więc nieuchronnie zakumpluję się z bandą chuliganów.
Teraz marudzi, siedząc na tylnym siedzeniu taksówki zaparkowanej przy krawężniku. Tym razem nie potrzebuje słów, ale widzę, jak mruży oczy, patrząc na zaniedbany trawnik, przepełnione kosze na śmieci i ten świat, który nie jest już taki kolorowy.
Żebracy nie mają wyboru, powiedziałabym chętnie, ale milczę, ponieważ do szału doprowadza ją poczucie zależności wynikające z tego, że pechowo zachorowała na raka, facet ją rzucił, a ekstra ubezpieczenie jest ściemą. Zabrakło kasy na czynsz, nie ma już Ellisa do naprawiania szkód i sprzątania wymiocin po chemioterapii, więc według niej nieuchronna jest przeprowadzka i to, że wylądujemy w mieszkaniu, gdzie się wychowała. To całkiem prawdopodobne. Nie wyrosłyśmy w Chelsea czy innej wypasionej dzielnicy. Dawniej chodziłam do zwykłej podstawówki przy Bellenden Road, tuż za rogiem. Gdy mama została adwokatką, uznała, że nie pasujemy do tej okolicy i przeflancowała mnie do Epping, gdzie psy nie robią kup przed drzwiami, mieszkańcy nie przeklinają i jednorożce biegają po chodnikach brukowanych złotą kostką. Taki żarcik.
Mama otwiera portfel i wyjmuje dwie dziesiątki – nędzną resztkę tygodniowego zasiłku chorobowego. Unika tego określenia, bo zasiłki dostają inni ludzie, nie ona. Z rakiem też tak miało być.
Kierowca otwiera drzwi i podaje rękę. Mama go olewa.
– Nic mi nie jest – odpowiada. – Poradzę sobie.
Kierowca zerka na mnie, ale milczę. Nie mogę mówić za nią. Ona zna wszystkie właściwe słowa i całą prawdę.
Ja chłonę opowieści z książek i filmów oraz treść gazetek, które mama uważa za bezwartościowe.
– Powinnaś się skupić, Asha – powtarza. – Zajmij się konkretami, które pozwolą ci kiedyś zarabiać. Konkrety, nie wymysły.
Pieniądze są najważniejsze. Przynajmniej dla mamy. Mówi o nich tak, jakby opisywała magiczne fasolki, z których wyrastają olbrzymie łodygi, a po nich można wspiąć się wysoko, porzucając smutną, kiepską codzienność. I gdzie ją to doprowadziło? Ogry tu nie buszują, lecz i złota brak, a my wszyscy wciąż siedzimy na tyłkach u nasady łodygi. Dość przypomnieć, ile przeszedł Joe, kiedy go poznałam. Mieszka teraz ze swoją mamą w nowym mieszkaniu, zmienił szkołę i tak dalej, ale to w pogoni za kasą zostawiła go samego na całe dwa tygodnie – trzynastolatka, który ledwie umiał włączyć kuchenkę. Potem na wiele miesięcy trafił do bidula. Kasy pragnęli też Dooleyowie, gdy dobijali się nocą do jego drzwi. Kasy chciał Perry Fletcher, gdy pobił Joego tak mocno, że biedak ledwie widział na oczy.
Chętnie odparłabym, że pieniądze to nie wszystko, konkrety też nie.
Daruję sobie, dobra? Targam bagaże po schodach, naciskam dzwonek i czekam na Otisa, jakby był czarodziejem z bajki, który potrafi wszystko naprawić.
*
Brak mu takiej mocy. Nie potrafi wyczarować superszkoły takiej jak książkowa Malory Towers, na lokalnym bazarku. Mało tego; daremnie próbuje znaleźć mi miejsce w fajnej szkółce na New Cross, jedynej w promieniu wielu mil, gdzie poziom zadowala mamę, a opłaty nie zerują konta. Dlatego trafiam do lokalnej szkoły, gdzie chodzi większość dzieciaków z okolicy.
Trudno, żebracy nie mają wyboru, więc nie marudzę, że spódnica jest przyciasna, buty nie pasują kolorem, żółty ser na kanapkach jest niezbyt smaczny i wolałabym kupić chipsy w szkolnym sklepiku. Trzeba myśleć pozytywnie. Czytałam o tym w gazetce. Zawsze należy szukać dobrych stron. Na przykład Casey Collins z siódmej klasy przez dwa tygodnie była na ścisłej diecie (z którą, nawiasem mówiąc, szybko dała sobie spokój, bo zachciało jej się chipsów), miała całkowity szlaban na batoniki, a to idiotyzm, bo kosteczka czekolady bywa super. Jak perła znaleziona w ostrydze.
Znalazłam taką perłę. Patience Williams. Choć klaszcze radośnie podczas nabożeństw swego taty, a zakupy robi w dyskoncie, nie w butikach, to czasem tańczy jak Beyoncé, gdy mama jej nie widzi i przeczytała po kolei wszystkie książki Jacqeline Wilson. Poza tym jako jedyna odezwała się do mnie, gdy ogłosiłam wiadomość o przeprowadzce. Mam tylko ją. Tak mi się przynajmniej wydawało, gdy pierwszego dnia siedziałam obok niej podczas przerwy obiadowej.
*
Dawniej myślałam, że ważne sprawy rozstrzygają się na placu zabaw. Mniejsza o najlepsze wyniki w nauce. Tam ustalamy przede wszystkim, kto jest królem lub królową, kto tworzy ich dwór, a kto jest nikim. Po opuszczeniu czarodziejskiej krainy berka i gry w klasy liczy się stołówka, ponieważ tu ustalane są zasady i przydzielane miejsca. W nowej szkole jest tak samo.
Najpierw wybieramy żarełko, potem decydujemy, gdzie je zjeść. Tylko głupek sądzi, że można siąść gdziekolwiek. Do pewnych sektorów wstęp wzbroniony, bo te miejsca są dla elity; innych nikt by nie zajął, nawet gdyby mu dopłacali. Wiem, gdzie chciałaby klapnąć, ale sadowię się pięć stolików dalej, po lewej stronie, z dala od chłopaków, którzy na wyścigi obżerają się chipsami, daleko od pewnych siebie dziewczyn paplających jak celebrytki, którymi pragną zostać. Zajmuję wcześniej zaklepane plastikowe krzesło, na którym leży workowaty żakiet i pudełko śniadaniowe sprzed dwóch lat. Miejsce obok Patience. Opadam na nie, jakby mi idealnie pasowało, jakby czekało na mnie. Znów jest tak jak w podstawówce. Ona ma plastikowy kubas makaronowej sałatki, delicje i sok, a ja przyniosłam kanapki z serem, banana i butelkę wody. Obie jesteśmy dziwadłami: gruba chrześcijanka i ta nowa.
– Jak było na hiszpańskim? – pyta.
– Bueno – odpowiadam. – Naprawdę bueno, choć musiałam usiąść obok chłopaka z paznokciami obgryzionymi do krwi. Co mu jest? Nawiasem mówiąc, brzydko pachnie.
– Darryl Benson – mówi Patience z ustami pełnymi makaronu. Nie potrafi ładnie jeść, więc powinnam chyba udzielić jej kilku wskazówek. Czytałam w jednej gazetce, że gadanie z pełnymi ustami to jedna z dziesięciu wad najbardziej odstręczających chłopaków; plasuje się tuż po nieświeżym oddechu i owłosionych pachach.
– Aha. – Przełknęłam kęs kanapki. – Moim zdaniem to wampir, ale taki milutki, bo zamiast kąsać ludzi, wysysa krew z własnych palców. Prysznica unika, bo wampiry mają wodowstręt, no nie?
Patience nie wchodzi w te gierki.
– Chodzi o wodę święconą – tłumaczy. – Wampiry odrzuca tylko woda święcona, a w kranie jej brak. Zresztą wampiry nie istnieją. Darryl obgryza paznokcie i tyle.
– Jasne. W takim razie trzeba mu je posmarować gorzką miksturą.
Przypomniały mi się dawne czasy.
– Zamienimy się? – mówię, podając jej brązowego banana.
– Jak chcesz – odpowiada.
– Naprawdę? Dasz mi swoją delicję?
– Nawet dwie. – Uśmiecha się. – Mnie tam wszystko jedno.
Zgłupiała, myślę, ale biorę ciastko, nim zmieni zdanie. Tak ochoczo zlizuję warstewkę czekolady z pomarańczowej marmoladki, uradowana, że dobrze wyszłam na śniadaniowej zamianie, że nie dostrzegam panny zwróconej ku naszemu stołowi z rękoma na biodrach i włosami zaczesanymi fantazyjnie na żel. Jej ruda, zielonooka kumpela rzuca Patience spojrzenia ostre jak sztylety. Taka publika oznacza kłopoty. Serce mi wali jak podczas jazdy kolejką górską, ale nie daję tego po sobie poznać.
– Ja cię znam – mówi wyżelowana laska.
– Wątpię – odpowiadam, nadal zlizując czekoladę.
– Wiem, co mówię. Wylądowałaś w Hogwarcie, co? Wypasiona megaszkółka.
Widzę, że głowy ludzi siedzących przy drzwiach odwracają się ku nam, czuję na sobie ich wzrok, a ser ze śniadania zaczyna mi fermentować w żołądku.
– Aha – przytakuję.
– Asha, no nie? Asha Wright. Nie poznajesz mnie? – pyta niczym gwiazda filmowa, którą wszyscy kojarzą.
Przyglądam się uważnie. Chyba ją poznaję. Drwiący uśmieszek, mundurek jak spod igły, wyraziste oczy otoczone sztucznymi rzęsami, choć to zabronione. Nagle widzę oczyma wyobraźni, jak króluje na placu zabaw, gra w gumę z rozpuszczonymi jasnymi włosami do pasa, na smukłych nogach skacze wyżej od nas wszystkich i puszy się oczywiście.
– Angel Jones – mówię.
– Nareszcie – odpowiada, ale nie chowa urazy. Jest popularna, jest kimś. I to się liczy. Chyba tylko to. – Dlaczego wróciłaś? Smoki cię nie słuchały? Z miotłą sobie nie radziłaś?
Ruda kumpela wybucha śmiechem i widzę jej zepsuty ząb. Za dużo coli? Skutek bójki o chłopaka? Może panna nie chodzi do dentysty, żeby paskudnym widokiem odstraszać rywalki i podkreślić, że jest twarda, więc lepiej z nią nie zaczynać.
Patience daje mi kuksańca, a ja uświadamiam sobie, że Angel czeka na odpowiedź i nie zadowoli się kiepską wymówką.
– Coś w tym rodzaju – mówię. Nagle przychodzi koncept. Nie muszę się nawet wysilać. Sama nie wiem, po co mi taka akcja, choć warto przypomnieć, że mało komu pasują wzruszające historie o raku i wywalonej z roboty mamuśce, która nie może płacić czesnego, a nawet gdybym dostała stypendium, to i tak trzeba by dojeżdżać dwie godziny autobusem i metrem. Zamiast narzekać, mówię tak: – Poszło o chłopaka. Istny książę Harry, tylko blondyn, nie rudy. Włosy miał tak jasne, że prawie bezbarwne. Bogacz. Syn lorda. Musieliśmy raz oboje zostać za karę po lekcjach w szkolnej bibliotece, całej w obrazach, pachnącej książkami. Poczuliśmy impuls. Zaiskrzyło, jarzysz? – Spoglądam na Angel, która kiwa głową na znak, że wie, o co chodzi. – Nieważne. Gdy na chwilę wywołano nauczyciela nazwiskiem Griffin, od razu rzuciliśmy się na siebie. To się ciągnęło tygodniami. Umyślnie rozrabialiśmy, żeby zostawać razem po lekcjach. Jego tata dowiedział się o tym, poinformował moją mamę, zrobili aferę w stylu Montekich i Kapuletich, więc zabroniono nam się spotykać, bo tamten lord upatrzył sobie dla syna pannę z Chelsea. Chłopak jest teraz w Szkocji, a ja wylądowałam tutaj, no nie?
Czekam na reakcję słuchaczy, ponieważ o to właśnie chodzi: trzeba być kimś, pokazać się. Nie warto wysilać się, jeśli brak publiki. Znam to z filmu.
Najpierw reaguje kumpela Angel.
– Kłamczucha – mówi.
– Tak sobie tłumacz – odpowiadam. – Wiele mogłabym ci powiedzieć o tamtym miejscu. Gniazdo snobów. Cieszę się, że mnie wywalili.
– To wszystko prawda? – wtrąca się Patience.
– Masz na myśli Parkera? Wspomniałam, że nazywa się Parker? A może chodzi o moją radość z powrotu?
– Jedno i drugie – odpowiada.
– Naturalnie – oświadczam. Taka półprawda.
Zerkam na Angel, która nadal milczy. Pasuje do niej to imię. W blasku świetlówek stołówki jasne włosy przypominają aureolę. Angel góruje nad nami, jakby lewitowała.
Wciska język w bryłkę gumy do żucia, zastępującą jej obiad, i powstaje ogromny balon, który pęka i znika między wargami pociągniętymi markowym błyszczykiem. Angel gapi się, jakby degustowała, oceniając smaki i sprawdzając, czy jestem słodka, czy zatruta. W końcu mówi:
– Do zobaczyska, Asha.
Zdałam egzamin. Należę do ich paczki. Wesołe miasteczko błyszczy od świateł, dzwonki brzęczą, z szumem wiruje karuzela. Czuję, że coś się zaczyna. Wagonik rusza i gna po stromiźnie. Jadę kolejką górską. To podróż życia, więc nawet gdybym mogła, nie zamierzam wysiąść.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.