Читать книгу Ostrze. Cykl Pierwsze prawo. Księga 1 - Joe Abercrombie - Страница 6
Koniec
ОглавлениеLogen zsuwał się pędem pomiędzy drzewami, jego bose stopy ślizgały się i zjeżdżały po mokrej ziemi, grzęzły w błotnistej brei i mokrych sosnowych igłach; oddech zgrzytał mu chrapliwie w piersi, krew tętniła w skroniach. Potknął się i runął na bok, omal nie rozorał sobie piersi własnym toporem. Leżał nieruchomo, dysząc, i zerkał w głąb mrocznego lasu.
Jeszcze przed chwilą miał obok siebie Wilczarza, był tego pewien, teraz jednak stracił go z oczu. O pozostałych nic nie wiedział. Jak mógł dopuścić do tego, żeby jego ludzie tak się rozproszyli? Niezły z niego wódz, nie ma co... Powinien wracać, ale wokół roiło się od szanków. Czuł, jak skradają się wśród drzew, ich odór wypełniał mu nozdrza. Gdzieś z lewej dobiegały pokrzykiwania, jakby odgłosy walki. Dźwignął się powoli na nogi, starając się nie czynić hałasu. Trzasnęła gałązka. Okręcił się w miejscu.
W jego stronę mknęła włócznia – okrutna i szybka, z szanką uczepionym jej drugiego końca.
– Psiakrew – mruknął.
Rzucił się w bok, pośliznął, upadł na twarz i przeturlał się z hurgotem w gąszcz, w każdej chwili spodziewając się pchnięcia w plecy. Zerwał się na nogi, sapiąc jak miech kowalski. Znów mignął mu lśniący grot włóczni. Zrobił unik i uskoczył za gruby pień drzewa; kiedy zza niego wyjrzał, płaskogłowy syknął i spróbował go dźgnąć. Logen na moment wychylił się w przeciwnym kierunku, a potem obiegł drzewo z drugiej strony i z ogłuszającym rykiem ciął toporem z góry na dół. Obuch z trzaskiem wgryzł się głęboko w czaszkę szanki. Szczęśliwy traf, ale Logen uważał, że należała mu się odrobina fartu.
Płaskogłowy przez chwilę stał nieruchomo, mrugając, zanim w końcu zachwiał się na nogach, krew spłynęła mu po twarzy i runął jak głaz, wyrywając Logenowi topór z rąk. Logen usiłował chwycić stylisko i odzyskać broń, ale miotający się po ziemi u jego stóp szanka jakimś cudem nie wypuścił włóczni z rąk i jej grot wciąż siekł na oślep powietrze.
Logen stęknął, gdy ostrze drasnęło go w rękę, i nagle poczuł, jak czyjś cień pada mu na twarz. Kolejny płaskogłowy. I to wielki bydlak, już w pół skoku, w locie, z rozpostartymi ramionami. Nie zdąży wyszarpnąć topora. Nie zdąży uskoczyć. Rozdziawił usta, ale nie zdążyłby nawet nic powiedzieć. Zresztą, co można powiedzieć w takiej chwili?
Razem runęli na wilgotną ziemię, przeturlali się wśród błocka, cierni i połamanych gałęzi, szarpiąc się nawzajem, okładając pięściami i powarkując. Korzeń drzewa wyrżnął Logena w głowę, mocno, aż mu dzwoniło w uszach. Gdzieś miał jeszcze nóż, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Turlali się w dół zbocza, świat wirował, Logen próbował jednocześnie wytrząsnąć watę z głowy i przydusić potężnego szankę. Nic nie mogło ich zatrzymać.
Rozbicie obozu niedaleko skraju stromego wąwozu wydawało się rozsądnym posunięciem. Nikt nie mógł się do nich podkraść od tyłu. Teraz jednak, kiedy Logen przeszorował brzuchem po krawędzi urwiska i runął w dół, pomysł ten wyraźnie stracił na atrakcyjności. Bezradnie drapał rozmiękły grunt, nagarniając pełne garście ziemi i igieł. Na próżno zaciskał palce. Zaczynał spadać. Jęknął cicho.
Jego dłonie coś chwyciły: korzeń drzewa sterczący z podłoża na samym brzegu wąwozu. Zawisł w powietrzu. Dyszał ciężko, ale trzymał się mocno.
– Ha! – wykrzyknął. – Ha!
Wciąż żył. Trzeba czegoś więcej niż paru szanków, żeby wykończyć Logena Dziewięciopalcego. Spróbował się podciągnąć na skraj obrywu, ale nie potrafił tego zrobić. Coś ciążyło mu okrutnie u nóg.
Spojrzał w dół.
Wąwóz był głęboki. Bardzo głęboki. Miał strome, nagie, skaliste ściany. Tu i ówdzie drzewa, powczepiane w szczeliny między kamieniami, rozpościerały swoje korony ponad pustką. Daleko w dole z sykiem przewalała się rzeka, bystra i gniewna, spieniona kipiel obrzeżona zębami czarnych głazów. Sam ten widok był już dostatecznie paskudny, ale prawdziwy problem znajdował się o wiele bliżej – wielgachny szanka bynajmniej nie odpuścił: wczepiony brudnymi łapskami w lewą kostkę Logena, kołysał się łagodnie w tę i z powrotem.
– Szlag... – mruknął Logen.
W niezłe tarapaty się wpakował, nie ma co. Zgoda, bywał już w różnych opałach i wychodził z nich cało, a później śpiewał o nich pieśni, ale naprawdę trudno było mu dostrzec jakieś dobre strony obecnej sytuacji. Pomyślał o swoim życiu, które nagle wydało mu się przepełnione goryczą i pozbawione sensu. Nikomu nie przyniosło nic dobrego. Obfitowało w przemoc i ból, od czasu do czasu urozmaicane rozczarowaniami i znojem.
Dłonie zaczynały mu się męczyć, przedramiona płonęły, a wielki szanka nie zamierzał w najbliższym czasie odpaść. Przeciwnie, wspiął się kawałek po nodze Logena, teraz zaś znieruchomiał, posyłając mu wściekłe spojrzenie.
Gdyby to Logen wisiał w powietrzu uczepiony nogi szanki, rozumowałby pewnie mniej więcej tak: moje życie zależy od tej nogi, na której wiszę, więc lepiej nie ryzykować. Człowiek wolałby sam się uratować, niż zgładzić przeciwnika. Problem polegał na tym, że szankowie nie myśleli w taki sposób – i Logen dobrze o tym wiedział. Nie zdziwił się więc specjalnie, gdy szanka rozdziawił potężny pysk i zatopił kły w jego łydce.
– Aaargh! – jęknął Logen.
Kwiknął i kopnął z całej siły drugą bosą stopą. Rozciął tamtemu głowę, pociekła krew, ale szanka nie odpuszczał. A im mocniej Logen wierzgał, tym bardziej ręce zsuwały mu się ze śliskiego uchwytu nad głową. Niewiele już mu zostało tego korzenia, w dodatku końcówka wyglądała, jakby w każdej chwili mogła się odłamać. Próbował wybiec myślami w przyszłość, dalej niż ból rąk i barków, dalej niż wbite w jego nogę zęby płaskogłowego. Spadnie. Pozostało mu tylko zastanawiać się, czy spadnie na kamienie, czy do wody, a ten wybór i tak miał się dokonać bez jego udziału.
Kiedy masz coś do zrobienia, lepiej to zrobić, niż żyć w wiecznym strachu. Tak by powiedział jego ojciec. Logen zaparł się wolną nogą o ścianę urwiska, wziął ostatni głęboki wdech, odepchnął się z całej siły i poleciał w pustkę. Poczuł, jak najpierw zęby, a potem także łapy szanki zwalniają uścisk, i przez chwilę był wolny.
A potem zaczął spadać. Szybko. Obok migały mu ściany wąwozu – zielona skała, zielony mech, placki białego śniegu, wszystko przemieszane w jednym wielkim wirze.
Obracał się powoli w powietrzu, młócąc bezradnie ramionami, zbyt przerażony, żeby krzyczeć. Pęd powietrza chłostał go po oczach, szarpał za ubranie, wydzierał tchnienie z ust. Logen zobaczył, jak obok niego ogromny szanka uderza w skalną ścianę – ciało zwiotczało i odbiło się bezwładnie; z pewnością był już martwy. To był miły widok, ale satysfakcja Logena nie trwała zbyt długo.
Woda wybiegła mu na spotkanie. Wyrżnęła go w bok jak szarżujący byk, wycisnęła powietrze z płuc, wybiła resztki myśli z głowy, zassała go i pociągnęła w dół, w zimną ciemność...