Читать книгу Ostrze. Cykl Pierwsze prawo. Księga 1 - Joe Abercrombie - Страница 8

Ci, którzy ocaleli

Оглавление

Chlupotanie wody w uszach. To było pierwsze. Chlupotanie wody, szelest drzew, od czasu do czasu kląskanie i świergot ptaka.

Logen rozchylił powieki. Światło – jasne, rozmazane, przefiltrowane przez liście. To ma być śmierć? To dlaczego tak boli? Cały lewy bok pulsował mu bólem. Spróbował nabrać tchu, zadławił się, wykrztusił wodę, splunął mułem. Z jękiem obrócił się na czworaki i sapiąc z zaciśniętymi zębami, wyczołgał się z rzeki. Przetoczył się na wznak i legł w szlamie i mchu, wśród rozmiękłych badyli na skraju wody. Leżał tak przez chwilę, wpatrzony w szare niebo ponad czarnymi konarami. Oddech świszczał mu w obolałym gardle.

– Wciąż żyję – wychrypiał.

Wciąż żył – mimo najszczerszych wysiłków sił natury, szanków, ludzi i zwierząt. Przemoczony do suchej nitki, leżąc bezwładnie na wznak, parsknął piskliwym, chrapliwym śmiechem. Jedno na pewno można było powiedzieć o Logenie Dziewięciopalcym: wiedział, jak przeżyć.

Zimny wiatr dmący nad usłanym zgniłym śmieciem brzegiem rzeki zdusił w końcu śmiech Logena. Może i przeżył, ale jego dalsze przetrwanie wciąż pozostawało kwestią otwartą. Usiadł, krzywiąc się z bólu. Wstał, zachwiał się i oparł o najbliższe drzewo. Wytarł ziemię z nosa, oczu i uszu i podwinął mokrą koszulę, żeby obejrzeć rany.

Bok miał cały w krwiakach od upadku: sine i fioletowe plamy pokrywały żebra, obolałe pod dotykiem, owszem, ale raczej niepołamane. Gorzej wyglądała noga – rozszarpana i zakrwawiona po ugryzieniu szanki bolała wściekle, ale stopą mógł poruszać bez przeszkód, a to było najważniejsze. Stopa będzie mu potrzebna, jeśli ma się z tego wykaraskać.

Nadal miał nóż w pochwie przy pasie – ogromnie ucieszył się na jego widok; z doświadczenia wiedział, że noży nigdy dość. Mimo wszystko przyszłość nie rysowała się różowo. Został sam w lesie, w którym roiło się od płaskogłowych. Nie miał pojęcia gdzie jest, mógł jednak podążyć wzdłuż rzeki. Wszystkie rzeki płynęły na północ, z gór do zimnego morza. Pójdzie wzdłuż rzeki na południe, pod prąd, i wespnie się na Wyżyny, gdzie szankowie go nie znajdą. To jego jedyna szansa.

O tej porze roku będzie tam zimno. Zabójczo zimno. Spuścił wzrok na bose stopy. Że też szanka musiał go dopaść akurat wtedy, gdy zdjął buty, żeby opatrzyć bąble... Takie już jego szczęście. Płaszcza też nie miał na sobie, bo siedział przy ognisku. Tak wyekwipowany nie przetrwa w górach nawet jednego dnia. Dłonie i stopy sczernieją mu w jedną noc i umrze po kawałku zanim dotrze do przełęczy. Chyba że wcześniej padnie z głodu.

– Psiakrew... – wymamrotał.

Musi wrócić do obozowiska. I mieć nadzieję, że płaskogłowi sobie poszli, a zarazem coś zostało po ich przejściu. Coś, co pomoże mu przeżyć. Strasznie dużo tych nadziei, ale nie miał wyboru. Nigdy nie miał wyboru.

* * *

Zanim znalazł to miejsce, rozpadało się: rozbryzgujące się krople deszczu kleiły mu włosy do głowy i nie pozwalały wyschnąć ciuchom. Przycisnął się do omszałego pnia i popatrywał w stronę obozu. Serce waliło mu jak młotem, palce prawej dłoni boleśnie ciasno oplatały śliską rękojeść noża.

Dostrzegł czarny krąg po ognisku, rozrzucone wokół niego niedopalone patyki, rozniesiony na podeszwach popiół. Rozpoznał grubą kłodę, na której siedzieli Trójdrzewiec z Dowem, kiedy zjawili się płaskogłowi. Wypatrzył rozrzucone po całej polanie resztki zniszczonego ekwipunku. Naliczył trzech martwych szanków leżących na ziemi jak szmaciane lalki; jednemu strzała sterczała z piersi. Trzy trupy – i ani jednego żywego. Miał szczęście. Szczęście, którego w sam raz wystarczyło, żeby przeżyć. Jak zwykle. Ale mogli wrócić w każdej chwili. Musiał się śpieszyć.

Wybiegł spomiędzy drzew, rozglądając się dookoła. Buty leżały tam, gdzie je zostawił: chwycił je i naciągnął na przemarznięte stopy, podskakując, ślizgając się i omal nie przewracając w tym pośpiechu. Płaszcz również był na swoim miejscu, wciśnięty pod kłodę, mocno sfatygowany po dziesięciu latach wojen i zawieruch, porozdzierany, połatany, z urwanym do połowy jednym rękawem. Obok w krzakach walał się jego porzucony, bezkształtny plecak; zawartość została rozwłóczona po zboczu. Logen przykucnął przy nim bez tchu i powrzucał wszystko z powrotem do środka: kawał sznura, starą glinianą fajkę, parę pasków suszonego mięsa, igłę z przędzą, wgniecioną manierkę, w której wciąż chlupotała resztka trunku. Bardzo dobrze. Wszystko się przyda.

Obszarpany koc zaczepił o gałąź, przemoczony i oblepiony ziemią. Logen ściągnął go i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Pod kocem znalazł swój stary, poobijany kociołek; leżał przewrócony na bok, pewnie w zamieszaniu ktoś zrzucił go znad ogniska. Chwycił go w obie dłonie. W dotyku wydał mu się bezpieczny, znajomy, cały poobijany i poczerniały po latach regularnego użytkowania. Miał go od dawna. Kociołek towarzyszył mu we wszystkich wojnach, w drodze przez całą północ i z powrotem. Razem kucharzyli w nim na szlaku, razem z niego jedli. Forley, Ponurak, Wilczarz... Wszyscy.

Jeszcze raz omiótł wzrokiem obozowisko. Padło trzech szanków, nie widział natomiast ciał swoich ludzi. Może przeżyli, może ukrywają się w lesie? Może gdyby zaryzykował, spróbował poszukać...?

– Nie – powiedział cicho, półgłosem.

To by było nierozważne. Płaskogłowych było mnóstwo. Mrowie. Nie miał pojęcia, jak długo leżał nad rzeką. Nawet jeśli chłopakom udało się uciec, szankowie na pewno ruszyli ich śladem, wytropili ich i dopadli w lesie. Zostały tylko trupy, rozrzucone gdzieś po wysoko położonych dolinach. A jemu nie pozostało nic innego, jak skierować się ku górom i próbować ocalić własne żałosne życie. Trzeba być realistą. Po prostu trzeba i już, choćby nie wiadomo jak bolało.

– Zostało tylko nas dwóch – powiedział, upychając kociołek do plecaka.

Zarzucił sobie plecak na ramię i, utykając, zaczął się oddalać najszybciej jak potrafił. W górę, pod prąd rzeki, w stronę gór.

Zostało tylko ich dwóch. On i kociołek.

Tylko oni ocaleli.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ostrze. Cykl Pierwsze prawo. Księga 1

Подняться наверх