Читать книгу Księga rodu z Baltimore - Joel Dicker - Страница 12
2
ОглавлениеNazajutrz po nieoczekiwanym spotkaniu z Alexandrą cały dzień spędziłem w moim gabinecie. Wyszedłem tylko raz, żeby w chłodzie wczesnego poranka pobiegać nad brzegiem jeziora.
Nie wiedząc jeszcze, jak to wykorzystam, postanowiłem w formie notatek odtworzyć najbardziej znaczące wydarzenia w historii Goldmanów z Baltimore. Na początek nakreśliłem drzewo genealogiczne naszej rodziny, po czym zorientowałem się, że wymagałoby ono paru wyjaśnień, zwłaszcza dotyczących pochodzenia Woody’ego. Drzewo szybko zamieniło się w las pobocznych komentarzy, więc stwierdziłem, że dla większej przejrzystości lepiej będzie przenieść to wszystko na fiszki. Na biurku przede mną stało zdjęcie, które dwa lata temu znalazł wuj Saul. Zrobione przed siedemnastu laty przedstawiało mnie w towarzystwie trzech najbliższych mi osób: dwójki moich uwielbianych kuzynów i Alexandry. Każdemu z nas przysłała jego kopię z napisem na odwrocie:
Kocham Was, Goldmanowie.
Miała w owym czasie siedemnaście lat, ja i moi kuzyni ledwie skończyliśmy piętnaście. Już wtedy posiadała wszystkie te cechy, dzięki którym pokochają ją w przyszłości miliony ludzi, ale wtedy jeszcze nie musieliśmy się nią z nikim dzielić. Za sprawą tego zdjęcia zanurzyłem się na nowo w labirynty naszej utraconej młodości, na długo przed tym, zanim utracę moich kuzynów, na długo przed tym, zanim stanę się „nową nadzieją literatury amerykańskiej”, a zwłaszcza na długo przed tym, zanim Alexandra Neville zostanie megagwiazdą, którą jest dzisiaj. Zanim cała Ameryka zakocha się w niej, w jej piosenkach, zanim swoimi kolejnymi albumami podbije serca milionów fanów. Na długo przed jej trasami koncertowymi, zanim stanie się ikoną, na którą ludzie od tak dawna czekali.
Wczesnym wieczorem Leo zgodnie ze zwyczajem zadzwonił do moich drzwi.
– Wszystko w porządku, Marcus? Od wczoraj nie dawałeś znaku życia. Znalazłeś właściciela psa?
– Tak. Jest nim nowy chłopak dziewczyny, w której przez długie lata się kochałem.
To go zaskoczyło.
– Świat jest mały – stwierdził. – Jak ona się nazywa?
– Nie uwierzysz. Alexandra Neville.
– Ta piosenkarka?
– Właśnie ona.
– Znasz ją?
Przyniosłem z gabinetu zdjęcie, żeby mu je pokazać.
– To jest Alexandra? – zapytał Leo, pokazując ją palcem.
– Tak. W czasach, gdy byliśmy szczęśliwymi nastolatkami.
– Kim są pozostali chłopcy?
– Ja i moi kuzyni z Baltimore.
– Co się z nimi stało?
– To długa historia…
Tego dnia graliśmy w szachy do późna. Byłem zadowolony, że przyszedł; dzięki temu przez kilka godzin mogłem zająć myśli czymś innym, nie Alexandrą. Spotkanie z nią bardzo mnie poruszyło. Przez wszystkie te lata nie potrafiłem o niej zapomnieć.
Następnego dnia nie mogłem się powstrzymać i znów pojechałem w pobliże domu Kevina Legendre’a. Nie wiem, na co liczyłem. Pewnie na to, że ją spotkam. Że znowu z nią porozmawiam. Jednak byłaby wściekła, gdybym wrócił. Zaparkowałem przy ulicy równoległej do ich posiadłości, kiedy nagle w żywopłocie dostrzegłem jakiś ruch. Zaintrygowany przyjrzałem się uważniej i wtedy zobaczyłem wychodzącego spomiędzy krzewów Duke’a. Wysiadłem z samochodu i cicho go przywołałem. Zapamiętał mnie i podbiegł, żebym go pogłaskał. Wówczas przyszedł mi do głowy szalony pomysł, od którego nie mogłem się uwolnić. A jeśli Duke był sposobem na nawiązanie kontaktów z Alexandrą? Otworzyłem bagażnik, on zaś posłusznie wskoczył do środka. Ufał mi. Szybko odjechałem i wróciłem do siebie. Duke znał już dom. Usiadłem przy biurku, a on położył się obok i dotrzymywał mi towarzystwa, kiedy z powrotem zagłębiłem się w historię Goldmanów z Baltimore.
*
Określenie „Goldmanowie z Baltimore” było odpowiednikiem tego, kim z racji miejsca zamieszkania byliśmy my, moi rodzice i ja: Goldmanowie z Montclair w stanie New Jersey. Z czasem, drogą skrótów językowych, oni stali się baltimorczykami, a my montclairczykami. Autorami tego przydomku byli dziadkowie Goldmanowie, którzy chcąc, żeby było jasne, o kim mówią, po prostu podzielili nasze rodziny według klucza geograficznego. I kiedy na przykład z okazji świąt pod koniec roku zjeżdżaliśmy wszyscy na Florydę, gdzie mieszkali, mogli powiedzieć: „Baltimorczycy przyjeżdżają w sobotę, a w niedzielę będą montclairczycy”. Jednak to, co początkowo było czułym sposobem odróżnienia jednych od drugich, z czasem stało się wyznacznikiem wyższości Goldmanów z Baltimore nawet wewnątrz ich własnego klanu. Fakty mówiły same za siebie: baltimorczycy to był adwokat ożeniony z lekarką, których syn uczęszczał do najlepszej prywatnej szkoły w mieście. Natomiast montclairczycy to mój ojciec inżynier, matka, która była sprzedawczynią w stanowym outlecie eleganckiej marki ubrań z Nowego Jorku, i ja, uczeń szkoły państwowej.
Nawet w sferze leksykalnej, kiedy moi dziadkowie mówili o gałęzi z Baltimore, w ich tonie słychać było cieplejsze uczucia, jakimi ich darzyli: w ich ustach słowo „baltimorczyk” było skąpane w złocie, natomiast „montclairczyk” brzmiało jak eufemizm określenia nieudacznik. Dla baltimorczyków były pochwały, dla montclairczyków krytyka. Jeśli ich telewizor nie działał, to dlatego, że go zepsułem. Jeśli chleb nie był świeży, to dlatego, że kupił go mój ojciec. Za to bochenki przynoszone przez wuja Saula były wybornej jakości, a gdy telewizor znów zaczął działać, to z pewnością dlatego, że Hillel go zreperował. Nawet w sytuacjach podobnych traktowanie podobne nie było: kiedy na kolację spóźnili się baltimorczycy, dziadkowie uznawali, że biedacy utknęli w korkach. Jeśli jednak spóźnili się montclairczycy, od razu zaczynali narzekać na naszą rzekomo systematyczną niepunktualność. W każdych okolicznościach Baltimore było stolicą piękna, Montclair – miejscem tych, którzy mogli się bardziej postarać. Najdelikatniejszy kawior z Montclair nie mógł się równać z kęsem zgniłej kapusty z Baltimore. A kiedy w trakcie wspólnych wypadów do restauracji i galerii handlowych spotykaliśmy znajomych dziadków, babka, dokonując prezentacji, mówiła: „To mój syn Saul, sławny adwokat. Jego żona Anita jest znaną lekarką w szpitalu Johnsa Hopkinsa, a ich syn Hillel to mały geniusz”. Baltimorczykom przysługiwał uścisk ręki i głęboki ukłon. Po czym, kontynuując występ, niedbałym gestem wskazywała nas: „A to mój młodszy syn z rodziną”, co kwitowano skinięciem głowy przypominającym trochę uprzejmy gest pod adresem parkingowego lub członka służby domowej.
Tylko pod jednym względem w najwcześniejszych latach mojej młodości byliśmy sobie idealnie równi: każda z rodzin liczyła trzech członków. Ale choć oficjalnie do Goldmanów z Baltimore zaliczały się trzy osoby, to ci, którzy dobrze ich znali, powiedzą wam, że było ich czworo. Gdyż już niebawem mojego kuzyna Hillela, z którym dotąd dzieliliśmy ułomność bycia jedynakiem, życie znów uprzywilejowało, obdarzając go bratem. W następstwie zdarzeń, o których za chwilę opowiem, zaczęto go widywać, i to w różnych sytuacjach, w towarzystwie przyjaciela, którego można by uznać za wytwór wyobraźni, gdyby nie to, że był postacią jak najbardziej realną: Woodrowa Finna, Woody’ego, jak go nazywaliśmy, chłopca piękniejszego, roślejszego, silniejszego, zdolnego do wszystkiego, usłużnego i obecnego na każde zawołanie.
Woody szybko zyskał u Goldmanów z Baltimore status pełnoprawnego członka rodziny, stając się zarazem jednym z nich i jednym z nas, bratankiem, kuzynem, synem i bratem. Jego obecność wśród członków ich klanu była oczywistością do tego stopnia, że – co było wyrazem ostatecznej integracji – jeśli nie zjawił się na jakimś zebraniu rodzinnym, od razu padało pytanie, gdzie jest Woody. Martwiono się, że nie przyszedł, traktując jego obecność za więcej niż uprawnioną, za warunek niezbędny dla doskonałej jedności rodzinnej. Którąkolwiek z osób pamiętających tamte czasy zapytać o Goldmanów z Baltimore, bez namysłu wymieni również Woody’ego. Tak więc znowu byli górą: w meczu „baltimorczycy kontra montclairczycy”, w którym dotąd panował remis 3:3, teraz wynik wynosił 4:3.
Woody, Hillel i ja byliśmy trójką najwierniejszych przyjaciół. To właśnie wespół z Woodym spędziłem z baltimorczykami moje najpiękniejsze lata, okres między 1990 i 1998 rokiem, błogosławiony czas, a zarazem tło i zwiastun przyszłej Tragedii. Między dziesiątym a osiemnastym rokiem życia byliśmy absolutnie nierozłączni. Wspólnie tworzyliśmy trzyosobową jednostkę braterską, trójkę lub triadę, „gang Goldmanów”, jak z dumą nazywaliśmy naszą grupę. Kochaliśmy się jak bracia; składaliśmy sobie uroczyste przysięgi przypieczętowane krwią, przyrzekaliśmy sobie nawzajem wierność i wieczną miłość. Mimo wszystkiego, co zdarzy się potem, zawsze będę wspominał te lata jako wyjątkowy okres, epopeję trójki szczęśliwych nastolatków w błogosławionej przez bogów Ameryce.
Pojechać do Baltimore, być z nimi – tylko to się dla mnie liczyło. Jedynie w ich obecności czułem się w pełni sobą. Chwała moim rodzicom, że pozwalali mi w wieku, w którym rzadko które dziecko podróżowało w pojedynkę, jeździć samemu do Baltimore, żeby zobaczyć się z moimi kuzynami. Dla mnie oznaczało to początek nowego życia punktowany grafikiem szkolnych wakacji, przerw śródsemestralnych, uroczystości ku czci bohaterów Ameryki. Bliskość Dnia Weterana, Dnia Martina Luthera Kinga czy Dnia Prezydentów USA wzbudzała we mnie szaloną radość. Podekscytowany perspektywą, że znów spotkam się z kuzynami, robiłem się nieznośny. Chwała żołnierzom poległym za ojczyznę, chwała doktorowi Martinowi Lutherowi Kingowi, że był tak dobrym człowiekiem, chwała naszym prawym, dzielnym prezydentom, którzy w każdy trzeci poniedziałek lutego fundowali nam wolne!
Chcąc zyskać dodatkowy dzień, wyprosiłem u rodziców zgodę na wyjazd od razu po szkole. Po skończonych lekcjach lotem błyskawicy wracałem do domu, żeby się spakować, a potem gotowy do drogi czekałem, aż matka wróci z pracy i zawiezie mnie na dworzec w Newark. Siedząc w fotelu przy drzwiach, w ciepłych butach i w kurtce, z niecierpliwości przebierałem nogami. Ja byłem gotowy za wcześnie, ona się spóźniała. Próbując skrócić sobie czas czekania, wpatrywałem się w zdjęcia obu naszych rodzin stojące na pobliskim stoliku. Wydawało mi się, że tak jak oni byli wspaniali, tak my bezbarwni. A przecież w Montclair, na uroczym przedmieściu New Jersey, wiodłem uprzywilejowane życie, spokojne i szczęśliwe, w którym mi niczego nie brakowało. Jednak nasze samochody wydawały mi się mniej lśniące, nasze rozmowy mniej zabawne, nasze słońce nie tak jasne, a nasze powietrze mniej czyste.
A potem rozlegał się klakson samochodu matki. Wybiegałem na dwór i wskakiwałem do jej starej hondy civic. Matka w tym czasie poprawiała lakier na paznokciach, piła kawę z kartonowego kubka, jadła kanapkę albo wypełniała formularz reklamowy. A czasami wszystko naraz. Była elegancka, zawsze dobrze ubrana. Piękna, starannie umalowana. Tyle że po powrocie z pracy nadal miała przypiętą do żakietu plakietkę z nazwiskiem, a pod nim napis „do usług”, który wydawał mi się okropnie upokarzający. Baltimorczycy byli obsługiwani, my byliśmy służącymi.
Wyrzucałem matce spóźnienie, przepraszała mnie. Nie chciałem jej wybaczyć, a ona z czułością głaskała mnie po głowie. Całowała mnie, zostawiając na moim policzku ślad szminki, który zaraz pełnym miłości gestem wycierała. A potem zawoziła mnie na dworzec, gdzie wczesnym wieczorem wsiadałem do pociągu jadącego do Baltimore. Po drodze mówiła, że mnie kocha i że już teraz za mną tęskni. Zanim wsiadłem do wagonu, wręczała mi papierową torebkę z sandwiczami kupionymi w tym samym miejscu, gdzie kupowała kawę, i kazała mi obiecać, że będę „grzeczny i rozsądny”. Przytulała mnie, przy okazji wsuwając mi do kieszeni dwudziestodolarowy banknot, a potem mówiła: „Kocham cię, mój aniołku”. I dawała mi dwa całusy w oba policzki, a czasami trzy lub cztery. Mówiła, że jeden to za mało, choć dla mnie to i tak było za dużo. Kiedy teraz o tym myślę, mam do siebie żal, że nie pozwoliłem jej przy okazji każdego wyjazdu wycałować się z dziesięć razy. Mam do siebie żal, że zbyt często ją zostawiałem. Mam do siebie żal, że niewystarczająco pamiętałem o tym, że nasze matki nie są wieczne, że niewystarczająco często powtarzałem sobie: kocham moją matkę.
Niespełna dwie godziny później pociąg wjeżdżał na Dworzec Główny w Baltimore. Rodzinny transfer mógł się nareszcie zacząć. Zrzucałem przyciasny kostium montclairczyka i przywdziewałem szatę baltimorczyka. W zapadającym zmroku czekała już na mnie na peronie. Ciotka Anita, piękna niczym królowa, promienna i elegancka niczym bogini, ta, której wspomnienie niekiedy, i to w sposób nieprzynoszący mi chluby, wypełniało moje młode noce. Podbiegałem, obejmowałem ją. Jeszcze dziś czuję jej dłoń w moich włosach, jej ciało przy moim. Słyszę jej głos i słowa: „Markie, kochanie, jakże się cieszę, że cię widzę”. Nie wiem czemu, ale zwykle to ona po mnie przyjeżdżała, sama. Powód tego był zapewne taki, że wuj Saul najczęściej do późna siedział w kancelarii, a poza tym pewnie nie chciała obciążać się Hillelem i Woodym. Korzystając z tego, witałem ją niczym narzeczoną; kilka minut przed wjazdem na dworzec poprawiałem ubranie, w odbiciu szyby przyczesywałem włosy, a kiedy pociąg wreszcie się zatrzymywał, wysiadałem z bijącym sercem. Zdradzałem moją matkę z inną.
Ciotka Anita jeździła czarnym bmw, które kosztowało prawdopodobnie tyle, co roczna pensja moich rodziców łącznie. Z chwilą gdy do niego wsiadłem, rozpoczynał się pierwszy etap mojej transformacji. Wyrzekałem się zagraconej hondy civic i popadałem w adorację tego wielkiego wozu tchnącego luksusem i nowoczesnością, którym opuszczaliśmy śródmieście, kierując się do eleganckiej dzielnicy Oak Park, w której wujostwo mieszkali. Oak Park tworzyło świat sam w sobie: chodniki tutaj były szersze, ulice ocienione ogromnymi drzewami. Domy były okazalsze, bramy prześcigały się w zdobieniach, a ogrodzenia wydawały mi się niebotycznie wysokie. Przechodnie wyglądali bardziej elegancko, ich psy bardziej rasowo, a niedzielni biegacze wydawali się bardziej wysportowani. W naszej dzielnicy w Montclair wszystkie domy były dostępne, ich ogrodów nie otaczały żadne ogrodzenia, natomiast domów w Oak Park najczęściej strzegły mury i żywopłoty. Po cichych ulicach, w wozach z pomarańczowymi światłami na dachu i z napisem Patrol z Oak Park na karoserii, krążyły patrole prywatnej firmy ochroniarskiej pilnujące spokoju mieszkańców.
Przejazd przez Oak Park w towarzystwie ciotki Anity rozpoczynał we mnie drugi etap transformacji: napełniał mnie poczuciem wyższości. Wszystko wydawało mi się oczywiste: samochód, dzielnica, moja obecność tutaj. Ochroniarze z patrolu Oak Park, mijając mieszkańców, zwykli pozdrawiać ich krótkim uniesieniem ręki, a mieszkańcy takim samym gestem im odpowiadali. Gest potwierdzający, że wszystko jest w porządku i plemię bogaczy może się bezpiecznie poruszać. Kiedy mijał nas pierwszy z patroli i ochroniarz unosił rękę, ciotka Anita odpowiadała, a ja szybko robiłem to samo. Teraz byłem jednym z nich. Po przyjeździe na miejsce ciotka Anita dwukrotnie naciskała klakson, ogłaszając, że już jesteśmy, i pilotem otwierała metalowe szczęki bramy. Ruszała aleją i wjeżdżała do garażu z miejscami na cztery samochody. Ledwie zdążyłem wysiąść, drzwi prowadzące do domu z radosnym hałasem otwierały się i wypadali z nich, krzycząc z ekscytacji, Woody i Hillel, ci bracia, którymi życie nie chciało mnie obdarzyć. Za każdym razem wkraczałem do ich domu z zachwytem w oczach: wszystko w nim było piękne, wytworne, przepastne. Ich garaż był wielkości naszego salonu. Ich kuchnia wielkości naszego domu. Ich pokoje kąpielowe wielkości naszych sypialni, a ich sypialnie – w liczbie wystarczającej do ulokowania w nich wielu naszych pokoleń.
Każdy nowy pobyt u nich był wspanialszy od poprzedniego, co tylko potęgowało moje uwielbienie dla wuja i ciotki, a zwłaszcza doskonałą chemię naszego gangu. Hillel i Woody byli jak ciało z mojego ciała, jak krew z mojej krwi. Kochaliśmy te same sporty, tych samych aktorów, te same filmy, te same dziewczyny, i nie było to wynikiem kompromisu czy faktu przebywania w grupie, tylko tego, że każdy z nas był przedłużeniem drugiego. Nieważne były natura i nauka: drzewa naszych przodków nie miały wspólnego pnia, a mimo to nasze sekwencje genetyczne układały się w ten sam wzór. Czasami odwiedzaliśmy mieszkającego w domu starców – „umieralni”, jak mówiliśmy – ojca ciotki Anity i pamiętam, jak jego z lekka zdziecinniali, z kulejącą pamięcią towarzysze, wciąż nas z sobą myląc, pytali, kim jest Woody. Wskazując na niego artretycznymi palcami, zadawali bez skrępowania wciąż to samo pytanie: „A ten to jest Goldman z Baltimore czy Goldman z Montclair?”. Jeśli padło akurat na ciotkę Anitę, wówczas głosem pełnym czułości wyjaśniała: „To jest Woodrow, przyjaciel Hillela. To ten chłopiec, którego przygarnęliśmy. Przemiły dzieciak”. Wcześniej jednak zawsze upewniała się, czy Woody’ego nie ma gdzieś w pobliżu, by go nie urazić, choć ton jej głosu od razu dawał do zrozumienia, że gotowa jest pokochać go jak własnego syna. Na to samo pytanie Woody, Hillel i ja mieliśmy odpowiedź naszym zdaniem bliższą prawdy. I kiedy w czasie tych zim, w tych korytarzach wypełnionych specyficzną wonią starości, pomarszczonymi dłońmi przytrzymywali nas za ubrania, domagając się podania naszych imion, odpowiadaliśmy: „Jestem jednym z trójki kuzynów Goldmanów”.
*
Wczesnym popołudniem pracę przerwał mi Leo Horowitz. Zaniepokojony, że w ciągu dnia mnie nie widział, przyszedł sprawdzić, czy u mnie wszystko w porządku.
– Wszystko w porządku, Leo – zapewniłem go, stojąc w progu.
Musiało mu się wydać dziwne, że nie zapraszam go do środka, i podejrzewał, że coś przed nim ukrywam. Nie dając za wygraną, zapytał jeszcze raz:
– Na pewno?
– Jak najbardziej. Nic specjalnego. Pracuję.
Nagle dostrzegł za mną Duke’a, który obudził się i przyszedł sprawdzić, co się dzieje. Leo wybałuszył oczy.
– Marcus, co ten pies u ciebie robi?
Zawstydzony spuściłem głowę.
– Pożyczyłem go.
– Co takiego?
Dałem mu znak, żeby szybko wszedł do środka, i zamknąłem drzwi. Nikt nie powinien zobaczyć u mnie tego psa.
– Pojechałem tam, bo chciałem się spotkać z Alexandrą – wyjaśniłem. – I zobaczyłem, że Duke wychodzi z posesji. Pomyślałem, że mógłbym go tu przywieźć, zatrzymać przez dzień, a wieczorem odwieźć go, udając, że sam do mnie przyszedł.
– Chyba upadłeś na głowę, drogi przyjacielu. Przecież to zwykła kradzież.
– To pożyczka, nie zamierzam go zatrzymać. Mam go tylko na parę godzin.
Wciąż mnie słuchając, Leo ruszył do kuchni, wyjął bez pytania butelkę wody z lodówki i usiadł przy blacie. Wydawał się zadowolony z tego niespodziewanego obrotu zdarzeń. Rozpromieniony zaproponował:
– A gdybyśmy tak zaczęli od małej partyjki szachów? To by cię odprężyło.
– Nie, Leo, teraz naprawdę nie mam na to czasu.
Spochmurniał i wrócił do tematu psa, który w tym momencie hałaśliwie chłeptał wodę z rondla na podłodze.
– No to wytłumacz mi, Marcus: po co ci ten pies?
– To dogodny pretekst, żeby pojechać i zobaczyć się z Alexandrą.
– Tyle to już zrozumiałem. Ale dlaczego potrzebujesz pretekstu, żeby się z nią spotkać? Dlaczego jak człowiek cywilizowany po prostu nie wpadniesz do niej, żeby się przywitać, zamiast porywać jej psa?
– Powiedziała, żebym się z nią więcej nie kontaktował.
– Ale dlaczego?
– Bo ją rzuciłem. Osiem lat temu.
– A niech mnie! Faktycznie, nie było to zbyt miłe z twojej strony. Już jej nie kochasz?
– Wprost przeciwnie.
– Ale ją rzuciłeś.
– Tak.
– Dlaczego?
– Z powodu Tragedii.
– Jakiej „Tragedii”?
– To długa historia.
*
Baltimore
Lata dziewięćdziesiąte
Przeciwwagą chwil szczęścia z Goldmanami z Baltimore były spotkania obu naszych rodzin dwa razy do roku: z okazji Święta Dziękczynienia u baltimorczyków i z okazji Gwiazdki w Miami na Florydzie u dziadków. Dla mnie owe zjazdy rodzinne bardziej przypominały mecze futbolu niż spotkania krewnych. Po jednej stronie boiska montclairczycy, po drugiej baltimorczycy, pośrodku zaś dziadkowie Goldmanowie w roli sędziów i liczących bramki.
Święto Dziękczynienia stanowiło doroczną konsekrację baltimorczyków. Cała rodzina zbierała się wtedy w ich wielkiej, wytwornej rezydencji w Oak Park, w której wszystko, od początku do końca, było perfekcyjne. Ku mojej najwyższej radości spałem w pokoju Hillela, a Woody, który miał pokój obok, przyciągał do nas swój materac, żebyśmy nawet we śnie nie byli rozdzieleni. Moi rodzice zajmowali jedną z gościnnych sypialni z łazienkami, a dziadkowie drugą.
Dziadków odbierał z lotniska wuj Saul i przez pierwsze pół godziny po ich przyjeździe głównym tematem rozmowy był komfort jego samochodu. „Szkoda, żeście tego nie widzieli! – wykrzykiwała babka. – Jest naprawdę wspaniały! A miejsca na nogi jest w nim tyle, co w żadnym innym samochodzie! Pamiętam, jak wsiadłam do twojego, Nathan (Nathan to mój ojciec), i powiedziałam sobie: nigdy więcej! A jaki był brudny! Dobry Boże, czy to tak trudno wziąć odkurzacz i go wyczyścić? Samochód Saula wygląda jak nowy. Skóra na siedzeniach jest doskonała, widać, że troskliwie się o nią dba”. A kiedy wyczerpała temat samochodu, zaczynała się rozpływać nad domem. Zwiedzała korytarze, jakby to była jej pierwsza wizyta, zachwycała się eleganckim wystrojem, jakością mebli, ogrzewaniem podłogowym, czystością, kwiatami i świecami, których woń wypełniała pokoje.
Podczas świątecznego obiadu nie przestawała wychwalać doskonałości dań. Każdemu kęsowi towarzyszyły okrzyki entuzjazmu. To prawda, że posiłek był wystawny: krem z kasztanów, pieczony indyk w syropie klonowym z pieprzowym sosem, makaron z serem, tarta dyniowa, aksamitne purée z ziemniaków, rozpływające się w ustach żeberka, delikatna zielona fasolka. W niczym nie ustępowały im również desery: mus czekoladowy, sernik, tarta orzechowa i szarlotka na delikatnym kruchym cieście. Po obiedzie i deserach wuj Saul stawiał na stole mocne alkohole, których nazwy w owym czasie nic mi nie mówiły, lecz pamiętam, jak dziadek brał je do ręki z taką czcią, jakby zawierały napój magiczny, i zachwycał się ich nazwą, wiekiem lub barwą, gdy tymczasem babka dorzucała swoje komentarze na temat doskonałości posiłku, wytworności ich domu i stylu życia, po czym następowało ukoronowanie wywodu (zawsze takie samo): „Najdrożsi moi, Saulu, Anito, Hillelu i Woody: dziękujemy, było nadzwyczajnie”.
Bardzo chciałem, żeby oboje przyjechali do Montclair po to, byśmy również mogli pokazać, na co nas stać. Kiedyś – miałem wtedy dziesięć lat – zapytałem: „Babciu, czy przyjedziesz do nas z dziadkiem do Montclair?”, na co odpowiedziała: „Przecież wiesz, kochanie, że nie możemy przyjechać. Za mało u was miejsca i wygód”.
Drugi doroczny zjazd Goldmanów miał miejsce w grudniu w Miami, z okazji świąt Bożego Narodzenia. Do naszego trzynastego roku życia dziadkowie mieszkali w apartamencie wystarczająco dużym, by pomieścić obie nasze rodziny, tak więc spędzaliśmy ten tydzień wszyscy razem. Podczas tych pobytów na Florydzie miałem okazję przekonać się, jak bezgranicznym podziwem dziadkowie darzą baltimorczyków, te niezwykłe istoty rodem z Marsa, które właściwie z resztą rodziny nie miały nic wspólnego. Rzucały mi się wówczas w oczy wyraźne więzy pokrewieństwa między dziadkiem i moim ojcem. Byli do siebie fizycznie podobni, mieli podobne dziwactwa i obaj cierpieli na zespół jelita drażliwego, który był przedmiotem ich niekończących się dyskusji. Drażliwe jelito było jednym z ulubionych tematów dziadka. Zapamiętałem go jako człowieka łagodnego, roztargnionego, czułego, ale przede wszystkim cierpiącego na zaparcia. Szedł wypróżnić się z taką powagą, jakby wybierał się w daleką podróż. Z gazetą pod pachą oznajmiał: „Idę do toalety”. Na pożegnanie całował babkę w usta, mówiąc: „Do zobaczenia wkrótce, kochanie”.
Dziadek obawiał się, że kiedyś i mnie dopadnie osławiona przypadłość Goldmanów nie z Baltimore: zespół jelita drażliwego. Kazał mi obiecać, że będę jadł dużo jarzyn zawierających błonnik i nigdy nie będę powstrzymywał się przed pójściem do toalety za „grubszą potrzebą”. Kiedy rano Woody i Hillel opychali się słodzonymi płatkami, on wmuszał we mnie płatki dietetyczne. Tylko ja musiałem je jeść, co było najlepszym dowodem na to, że baltimorczycy posiadali jakieś dodatkowe enzymy, których my nie mieliśmy. Dziadek opowiadał mi, jakich kłopotów trawiennych ja również, będąc synem swojego ojca, nie uniknę: „Marcus, biedaku, twój ojciec ma takie samo jelito jak ja. Zobaczysz, ciebie też to nie ominie. Jedz dużo błonnika, synku, błonnik jest najważniejszy. Już teraz trzeba zacząć, żeby utrzymać układ trawienny na chodzie”. Kładąc mi na ramieniu współczującą dłoń, stał za mną, kiedy ładowałem w siebie płatki dietetyczne. Spożywając takie ilości błonnika, siedziałem, rzecz jasna, ciągle w ubikacji, po wyjściu zaś napotykałem spojrzenie dziadka, które zdawało się mówić: „Masz to, mój chłopcze. Już po tobie”. Bardzo się przejąłem tą historią z drażliwym jelitem. Regularnie wertowałem encyklopedie medyczne w bibliotece miejskiej, z lękiem wypatrując pierwszych objawów choroby. Mówiłem sobie, że skoro na nią nie zapadłem, to może dlatego, że jestem inny, taki jak baltimorczycy. Bo choć dziadkowie powoływali się na mojego ojca, tak naprawdę czcili wuja Saula. Byłem synem pierwszego, lecz często żałowałem, że nie tego drugiego.
Połączenie montclairczyków i baltimorczyków ujawniało mi głęboką przepaść dzielącą moje dwie egzystencje: jedną oficjalną, Goldmana z Montclair, i drugą niejawną, Goldmana z Baltimore. Książki i zeszyty szkolne podpisywałem Marcus P. Goldman, przy czym to P było pierwszą literą mojego drugiego imienia Philip. Potem do P dodawałem brzuszek i stawałem się Marcusem B. Goldmanem. Byłem P, który czasami stawał się B. A życie, jakby pragnąc przyznać mi rację, płatało mi dziwne figle: kiedy byłem w Baltimore sam, czułem się jednym z nich. Gdy Hillel, Woody i ja włóczyliśmy się po dzielnicy, ochroniarze z patrolu, witając nas, wymieniali nasze imiona. Ale kiedy przyjeżdżałem do Baltimore na Święto Dziękczynienia razem z rodzicami, pamiętam, jak okropnie było mi wstyd, gdy wjeżdżaliśmy w ulice Oak Park naszym starym samochodem, po którego zderzakach z daleka było widać, że nie należymy do dynastii tutejszych Goldmanów. Mijając patrol straży, wykonywałem sekretny gest wtajemniczonych, a matka, nie wiedząc, o co chodzi, upominała mnie: „Markie, czy możesz przestać się wygłupiać i dawać strażnikowi te idiotyczne znaki?”.
A już szczytem horroru było, kiedy zabłądziliśmy w Oak Park, na którego biegnących koliście ulicach łatwo się było zgubić. Matka denerwowała się, ojciec zatrzymywał się na środku skrzyżowania i tak długo debatowali, którędy jechać dalej, że w końcu nadjeżdżał patrol, żeby sprawdzić, co dzieje się z tym poobijanym, więc podejrzanym, gruchotem. Ojciec tłumaczył, co tu robimy, a ja dawałem ochroniarzowi znak przynależności do tajnego bractwa, żeby tylko nie pomyślał, że mogą mnie łączyć z dwojgiem tych obcych ludzi więzy jakiegokolwiek pokrewieństwa. Czasami ochroniarz po prostu wskazywał nam drogę, ale czasami nieufnie, woląc się upewnić, że nic nie knujemy, eskortował nas aż pod dom Goldmanów. Widząc, że przyjechaliśmy, wuj Saul natychmiast wychodził na ganek.
– Dobry wieczór, panie Goldman – mówił strażnik – przepraszam, że przeszkadzam, chciałem się tylko upewnić, czy oczekuje pan na przyjazd tych ludzi.
– Dziękuję, Matt (lub inny, zależnie od imienia na plakietce, wuj zawsze, w restauracji, w kinie czy przy bramce na autostradzie, zwracał się do ludzi imieniem z plakietki). Tak, wszystko w porządku, dziękuję, wszystko dobrze.
Mówił: wszystko w porządku. Nie mówił: Matt, ty chamie, jak mogłeś być tak podejrzliwy wobec mojej własnej krwi, ciała z mojego ciała, wobec mojego ukochanego brata? Car kazałby wbić na pal tego ze swoich gwardzistów, który potraktowałby w taki sposób któregoś z członków jego rodziny. Ale w Oak Park wuj Saul pochwalił Matta niczym czujnego brytana, którego nagradza się za to, że szczekał po to, by mieć pewność, że zawsze będzie szczekał. A kiedy ochroniarz odjeżdżał, matka mówiła: „No właśnie, spadaj, chyba widzisz, że nie jesteśmy bandytami”, a ojciec błagał, żeby się nie odzywała i nie robiła z siebie widowiska. Byliśmy tylko gośćmi.
Wśród posiadłości baltimorczyków tylko jedno miejsce uniknęło skalania obecnością montclairczyków: ich wakacyjny dom w Hamptons. Moi rodzice byli na tyle taktowni, by nigdy tam nie przyjeżdżać, w każdym razie nie wtedy, gdy ja tam byłem. Tym, którzy nie wiedzą, czym jest dziś Hamptons, powiem tylko, że do lat osiemdziesiątych była to spokojna skromna wioska nad oceanem u bram Nowego Jorku, która następnie przeobraziła się w jedno z najszykowniejszych miejsc letniskowych na Wschodnim Wybrzeżu. Dom w Hamptons przeżył tymczasem liczne przemiany, wuj Saul zaś nigdy nie miał dość opowiadania o tym, jak to kupił okazyjnie mały drewniany domek w East Hampton, wyśmiewany przez wszystkich, którzy twierdzili, że to jedna z najgorszych inwestycji, jakie mógł zrobić. Ale nikt też nie brał pod uwagę boomu na Wall Street w latach osiemdziesiątych, zapowiadającego początek złotej ery pokolenia traderów: na Hamptons najechały nowe fortuny, okolica stała się nagle bardzo mieszczańska, a wartość nieruchomości wzrosła dziesięciokrotnie.
Byłem za mały, żeby to pamiętać, lecz opowiadano mi, że w miarę jak wuj Saul wygrywał kolejne procesy, dom ulegał drobnym przebudowom, aż pewnego dnia został zburzony, a na jego miejscu powstał nowy budynek, wspaniały, komfortowy i niezwykle urokliwy. Był rozległy, pełen światła, porośnięty bluszczem, a na jego tyłach znajdowały się taras obsadzony krzewami niebieskich i białych hortensji, basen oraz zadaszona altana porośnięta kokornakiem, w której jadaliśmy posiłki.
Po Baltimore i Miami Hamptons zamykało doroczny tryptyk geograficzny gangu Goldmanów. Rodzice pozwalali, bym co roku spędzał w Hamptons lipiec. To tam, w domu letniskowym wujostwa, spędziłem w towarzystwie Woody’ego i Hillela najszczęśliwsze wakacje mojego dzieciństwa i wczesnej młodości. To również tam wzięła swój początek Tragedia, która miała ich w przyszłości spotkać. Niemniej jednak wszystkie te pobyty zachowałem w pamięci jako bezgranicznie szczęśliwe. Z tych idyllicznych wakacji zapamiętałem dni, wszystkie identyczne, spowite aurą nieśmiertelności. Czym się zajmowaliśmy? Przeżywaliśmy dni naszej triumfalnej młodości. Ujarzmialiśmy ocean. Polowaliśmy na dziewczęta niczym na motyle. Łowiliśmy ryby. Wynajdowaliśmy skały i skakaliśmy z nich do oceanu, ryzykując życie.
Jednak ulubionym miejscem naszych zabaw była posiadłość pewnej uroczej pary, Setha i Jane Clarków, ludzi starszych, bezdzietnych i bardzo bogatych – Seth Clark był, jeśli dobrze pamiętam, właścicielem funduszu inwestycyjnego w Nowym Jorku – z którymi wuj Saul i ciotka Anita z biegiem lat bardzo się zżyli. Ich posiadłość o nazwie Ziemski Raj leżała w odległości kilometra od domu baltimorczyków. Było to iście bajeczne miejsce: pamiętam tonący w zieleni park, drzewa judaszowe, masyw różanych krzewów i fontannę z kaskadą. Za domem znajdował się basen, a poniżej niego prywatna, biała i piaszczysta, plaża. Clarkowie pozwalali nam korzystać z uroków ich posiadłości, ile dusza zapragnie, więc ciągle u nich przesiadywaliśmy, skacząc do basenu albo pływając w oceanie. Była tam nawet mała łódka przycumowana do drewnianego pomostu, której od czasu do czasu używaliśmy do zwiedzania zatoki. Żeby podziękować Clarkom za gościnność, oddawaliśmy im często różne drobne przysługi, głównie pracując w ogrodzie, na czym świetnie się znaliśmy z powodów, które za chwilę wyjaśnię.
W Hamptons traciliśmy rachubę czasu. Być może to właśnie mnie zmyliło: wrażenie, że to wszystko będzie trwać wiecznie. Że my sami będziemy trwać wiecznie. Tak jakby w tym magicznym miejscu, na tych ulicach i w tych domach, ludzie mogli uniknąć upływu czasu i zniszczeń, jakie on z sobą niesie.
Pamiętam stół na tarasie, na którym wuj Saul urządzał, jak mówił, swoje biuro. Tuż obok basenu. Po śniadaniu rozkładał na nim akta, przyciągał kabel telefonu i pracował co najmniej do południa. Nie zdradzając sekretów zawodowych, opowiadał nam o sprawach, którymi się aktualnie zajmował. Fascynowały mnie jego objaśnienia. Na nasze pytania, jak zamierza dany proces wygrać, odpowiadał: „Wygram, bo muszę. Goldmanowie nigdy nie przegrywają”. Pytał, jak na jego miejscu my byśmy postąpili. A wtedy, wyobrażając sobie siebie jako wielkich prawników, przekrzykiwaliśmy się pomysłami, jakie tylko przyszły nam do głowy. Uśmiechał się, mówił, że wyrosną z nas świetni adwokaci i że będziemy mogli kiedyś pracować w jego kancelarii. Sama wzmianka o tym wprawiała mnie w rozmarzenie.
Kilka miesięcy temu, będąc przejazdem w Baltimore, znalazłem wycinki prasowe dotyczące procesów, do których wuj Saul przygotowywał się w Hamptons. Ciotka Anita pieczołowicie je przechowywała. Jej mąż faktycznie każdy z nich wygrał. Wszystkie gazety o nim pisały. Niektóre tytuły do dziś pamiętam:
Niepokonany Goldman.
Saul Goldman, adwokat, który nigdy nie przegrywa.
Goldman znów atakuje.
Nigdy nie przegrał sprawy. A odkrycie jego zwycięstw tylko potęgowało uwielbienie, jakim go darzyłem. Był najwspanialszym z wujków i największym z adwokatów.
*
Wczesnym wieczorem obudziłem śpiącego w najlepsze Duke’a, żeby go odwieźć do domu. Dobrze się u mnie czuł i dał mi do zrozumienia, że nie ma specjalnej ochoty się ruszać. Musiałem go na siłę zaciągnąć do zaparkowanego przed domem samochodu, a potem wziąć na ręce i wsadzić do bagażnika. Siedzący na swoim ganku Leo obserwował mnie z rozbawieniem.
– Powodzenia, Marcus, jestem pewny, że skoro nie chce cię więcej widzieć, to znaczy, że cię kocha!
Pojechałem do rezydencji Kevina Legendre’a i nacisnąłem guzik domofonu.