Читать книгу Auschwitz. Szachy ze śmiercią - John Donoghue - Страница 6
2
Obrona holenderska
Оглавление1962
Grand Hotel Krasnopolsky, Amsterdam
Wywiad miał się ku końcowi. Prowadzący, stary wyga, który umiał przyszpilić każdego rozmówcę, nie zadał jeszcze tego najważniejszego pytania. Aż w końcu ze zręcznością iluzjonisty rzucił:
– Wielu widzów chciałoby usłyszeć o pańskim pobycie w Auschwitz.
Szczupły mężczyzna siedzący naprzeciwko poruszył się w fotelu i westchnął. Spojrzał jeszcze na magnetofon, jakby liczył, że szpule przestaną się kręcić. Znowu ktoś wyciąga ten temat; znowu pisk hamulców i jego życie nagle staje. Auschwitz. Po prawie dwudziestu latach wciąż go prześladuje. Dawanie świadectwa o tamtych okrutnych czasach traktował jako swój obowiązek, ale nie przychodziło mu to łatwo. Tutaj zupełnie się tego nie spodziewał. Uniósł głowę i spojrzał na swojego dręczyciela. Jego oczy miały szary, posępny kolor jak niebo, kiedy zanosi się na deszcz. Oczy te zdawały się przenikać rozmówcę i docierać do tajemnic, które powinny pozostać ukryte.
Prowadzący opanował dreszcz. Świadom, że nagle zapadła cisza, postanowił ją przerwać.
– Pańska niechęć do rozmawiania o tych sprawach jest całkowicie zrozumiała...
– Niechęć? – Słowo to zabrzmiało ostro, jakby rozmówca został złapany na kłamstwie. – Nie do końca. Raczej nie wiem, co powinienem powiedzieć. Padło już tyle słów na ten temat, że pewnie niewiele zostało do dodania. To skomplikowane. Jeśli zacznę, dokąd nas to zaprowadzi? Oczywiście gdzieś w tyle głowy kołacze się pytanie, do czego w rzeczywistości pan zmierza. – Mężczyzna podświadomie zacisnął długie szczupłe palce na poręczach fotela. – Chce się pan dowiedzieć, jak naprawdę wyglądało życie w obozie koncentracyjnym, czy też pragnie usłyszeć drastyczne opowieści o tym, co musieliśmy robić, żeby przeżyć?
Prowadzący zdawał sobie sprawę, że widzowie nie darują mu braku empatii, zmienił więc taktykę.
– W książce napisał pan, że Niemcy, którzy przeżyli wojnę, nie mogli pozostać nieskalani tym, co działo się w obozach śmierci. Czyli, można by rzec, odpowiedzialność zbiorowa. Naprawdę uważa pan, że wszyscy Niemcy są winni? Nie było dobrych Niemców?
Pytania nie wywołały spodziewanej reakcji. Mężczyzna pochylił głowę i przesunął ręką po rzednących włosach.
Prowadzący postanowił go ponaglić.
– Mijnheer Clément?
– Najwyraźniej wszyscy chcą, żebym spędził resztę życia na poszukiwaniu dobrego Niemca. Dlaczego? Żeby przeprosił? Za to nie można przeprosić. Chce pan dobrego Niemca? Odpowiem panu: Nie widziałem takiego. Ani jednego. – Clément wypowiedział ostatnie słowa powoli i wyraźnie.
Prowadzący wyczuł, że to jeszcze nie wszystko, i drążył dalej.
– Nie wspomina pan o tym w książce, ale czy przypadkiem to nie Niemiec uratował życie pańskiej żonie?
Clément rzucił mu złe spojrzenie.
– Tak, w pewnym sensie to prawda. Nie nawiązałem do tego w książce, bo pisałem o własnych przeżyciach, nie mojej żony. Opowiem jednak, co jej się przydarzyło, choćby po to, by rozwiać mit o dobrym Niemcu. – Powiedział to ostrym tonem, z trudem panując nad głosem. Nim ponownie się odezwał, pociągnął łyk wody. – Oboje przeżyliśmy, choć żadne nie wiedziało, że to drugie żyje. Minęły miesiące, zanim ją odnalazłem. W jej karcie obozowej odnotowano, że zginęła – „zastrzelona podczas próby ucieczki” – co zwykle było eufemistycznym określeniem zgonu w wyniku tortur. Ale nie zginęła; przebywała w obozie Mauthausen w Austrii. Zachorowała na szkarlatynę i trafiła do szpitala. Gdyby nie była taka osłabiona... – Głos mu się załamał, musiał odchrząknąć. – Chciała prosić mnie o wybaczenie. Za co? – zdziwiłem się. – Nie mam ci czego przebaczać. Upierała się jednak i krok po kroku opowiedziała mi o tym, co musiała zrobić, żeby przeżyć.
Życie uratowała jej notatka. Tak, krótka notatka. Taka, którą mógł napisać każdy z najróżniejszych powodów – jak listę zakupów, przypomnienie, przeprosiny, żądanie zapłaty, asygnata – ciasno zwinięty kawałek papieru, który uderzył ją lekko w tył głowy i upadł na podłogę. Wiedziała, że musiał go rzucić któryś ze strażników. Przydepnęła papierek i rozejrzała się wokół, żeby sprawdzić, kto to zrobił. W pobliżu stało dwóch esesmanów. Podniosła karteczkę i poprosiła o pozwolenie na wyjście do latryny. Notatka zawierała trzy słowa: „Czy jesteś głodna?”.
To był Niemiec, jeden ze strażników. Tak, uratował jej życie, ale ceną była jej godność i szacunek do samej siebie. Uratował jej życie, ale byłoby lepiej, gdyby tego nie zrobił, bo czuła, że zdradziła nie tylko mnie, lecz także pamięć naszych dzieci. Czy zasługiwała na życie, skoro one zginęły? Podobnie jak ja czy ktokolwiek inny nie mogła stłumić woli życia, ale nie umiała też wybaczyć sobie, że się jej poddała. – Clément pochylił się w fotelu i wyprostował palec wskazujący, jakby chciał upomnieć swojego rozmówcę. Jego głos stwardniał i wypełnił się goryczą. – Pyta pan, czy to był dobry Niemiec. Jeśli wykorzystywanie bezbronnych, takich, którzy nie mają nic, skazanych na beznadziejną wegetację jest dobre, to był dobry. Ale dla mnie to, co uczynił, było obrzydliwością.
*
Emil Clément ruszył z Grand Hotelu Krasnopolsky przez ruchliwy plac Dam do swojego hotelu, dużo skromniejszego, położonego nad kanałem Singel. Nie miał daleko. Z okien pokoju widać było niewielki most, po którym przemykali rowerzyści z rozmarzonym wyrazem twarzy właściwym mieszkańcom Amsterdamu.
Emila zastanowiła dociekliwość prowadzącego program. Tego się nie spodziewał. Przecież nie był politykiem ani żadnym gwiazdorem, tylko szachistą. Czuł się nieswojo. Może nie powinien był wracać prosto do hotelu. Zamyślony, stanął przy recepcji.
– Mogę w czymś pomóc, mijnheer Clément? Życzy pan sobie klucz?
Emil rzucił spojrzenie recepcjoniście, postawnemu mężczyźnie po sześćdziesiątce.
– Może by i pan mógł. Czy jest w tym mieście takie miejsce, w którym ludzie grają w szachy? Jakiś skwer albo park?
– Oczywiście. – Mężczyzna się uśmiechnął. – Musi pan pójść na Leidseplein. Na pewno spotka pan tam szachistów. To spory kawałek stąd, ale może pan pojechać tramwajem z placu Dam. Łatwo trafić.
– Dziękuję, przespaceruję się. – Clément skinął głową. – Chętnie się przewietrzę.
*
Lijsbeth Pietersen szła połyskującymi złotem korytarzami hotelu Krasnopolsky tak szybko, jak pozwalały jej na to godność i wysokie obcasy. Trzymała w ręku ważną, a nawet bardzo ważną, kartkę, której treść mogła storpedować mający się rozpocząć za dwa dni międzystrefowy turniej Światowej Federacji Szachowej, jeszcze zanim przesunięto pierwszy pion. Lijsbeth poważnie traktowała swoje obowiązki. Turniej międzystrefowy miał duże znaczenie. Jego zwycięzcy kwalifikowali się do turnieju pretendentów, a ci do mistrzostw świata.
Przystanęła przy drzwiach pokoju głównego sędziego turnieju, opanowała irytację i zapukała. Mężczyzna w ciemnym garniturze stał przy oknie, przyglądając się beznamiętnie ludziom przechodzącym przez skwer. Kiedy Lijsbeth weszła do pokoju, obrócił się w jej stronę.
– Pani Pietersen – przywitał ją, uśmiechając się blado. – Czemu zawdzięczam tę przyjemność tym razem?
Lijsbeth z wystudiowaną pieczołowitością położyła karteczkę na stojącym między nimi biurku i rozprostowała ją na lakierowanym blacie.
– Wiem, że już pan to widział, mijnheer Berghuis – odparła stłumionym ze złości głosem. – Chciałabym się dowiedzieć, dlaczego nie uznał pan za stosowne, żeby mnie o tym powiadomić, a także, co zamierza pan z tym zrobić.
Harry Berghuis wyciągnął okulary z górnej kieszeni marynarki. Minął tydzień, a Lijsbeth Pietersen już zaczęła go drażnić. Był głównym sędzią turnieju, a ona ledwie administratorką, co najwyraźniej z trudem do niej docierało. Harry usadowił się za biurkiem i podniósł kartkę.
Zawierała wynik losowania par pierwszej rundy turnieju. Berghuis rzucił na nią okiem i odłożył na biurko.
– Nie wiem, co tak panią zdenerwowało – odparł. – A jeśli chodzi o to, „co zamierzam z tym zrobić”, to odpowiem krótko: nic. Mecze odbędą się zgodnie z wynikiem losowania, jak zawsze.
Spojrzenie Lijsbeth nie pozostawiało wątpliwości co do jej opinii na temat inteligencji rozmówcy. Wziąwszy do ręki długopis, zakreśliła na kartce dwa nazwiska.
– Proszę spojrzeć.
Berghuis zerknął na kartkę i pokręcił ze zdziwieniem głową.
– I co?
– W pierwszej rundzie spotkają się Emil Clément i Wilhelm Schweninger.
– Musi się pani nauczyć wyrażać jaśniej. Mówi pani bez sensu.
– Emil Clément reprezentuje Izrael. Przeżył Auschwitz. Jest autorem bestselerowych wspomnień, w których stwierdza, że nie było kogoś takiego jak dobry Niemiec.
– A Schweninger jest Niemcem. – Berghuis spojrzał na nią lekceważąco. – I co z tego?
– Nie pierwszym z brzegu Niemcem. Podczas wojny pracował w Ministerstwie Propagandy.
– I co? – Berghuis westchnął.
Lijsbeth zacisnęła usta. Czy naprawdę jest aż tak tępy?
– Żeby pracować w Ministerstwie Propagandy, musiał być członkiem NSDAP. – Zbliżyła się do biurka, oparła palce na blacie i pochyliła się nad Berghuisem. – Czy teraz mówię z sensem?
Berghuisowi nie spodobał się jej ton. Poczuł, jak tężeje mu twarz, i sięgnął ręką do kołnierzyka. Próbował go rozpiąć, licząc, że znajdzie jakiś powód, by przejść do porządku nad tym, co powiedziała.
– Wielu Niemców było członkami partii nazistowskiej – odrzekł. – Skazali go za zbrodnie wojenne?
– To bez znaczenia. Media będą miały używanie, jeśli to podchwycą.
Berghuis ponownie wziął do ręki kartkę, jakby to mogło sprawić, że problem sam się rozwiąże.
– Cholera – zaklął pod nosem. – Co pani proponuje?
– Jedynym wyjściem jest przeprowadzenie ponownego losowania w taki sposób, by mieć pewność, że ci dwaj rozegrają mecz nie wcześniej niż w finale.
– Nie. – Berghuis pokręcił głową. – Wykluczone. Wszyscy zawodnicy dostali już powiadomienia.
– Możemy wyjaśnić, że doszło do pomyłki i że procedurę należy powtórzyć.
– Do jakiej pomyłki? Losowanie odbyło się na oczach co najmniej dwudziestu osób.
Lijsbeth nie mogła się powstrzymać, by tego nie skomentować.
– Może teraz rozumie pan, dlaczego powinien był powierzyć zadanie dokładnego sprawdzenia uczestników turnieju mnie. To coś więcej niż tworzenie radosnych biografii na użytek mediów.
Berghuis spuścił głowę.
– Tak, rzeczywiście – przyznał. – Ale teraz to już nieistotne. Trzeba się zastanowić, co należy zrobić. Jeśli powtórzymy losowanie, ktoś wyczuje pismo nosem i dziennikarze na pewno nam nie odpuszczą. Nie. Zostawmy to tak, jak jest, i módlmy się o cud.
– Mamy nic nie robić i liczyć, że nikt się nie połapie? – Lijsbeth obdarzyła arbitra pobłażliwym uśmiechem. Poczuła przy tym niewielką, ale miłą satysfakcję. – Z pewnością pan wie najlepiej. To pan jest tu szefem.
*
Pięćdziesięcioletni Emil Clément był wysokim i szczupłym mężczyzną o ciemnych, przerzedzonych włosach i krótko przystrzyżonej brodzie zakrywającej dolną część twarzy. Schodząc po hotelowych schodach, podniósł kołnierz płaszcza. Mimo że był już kwiecień, chłodny wiatr znad Morza Północnego przywiewał deszcz. Emil nie przywykł do takiej pogody.
Podążył wzdłuż kanału na południe, prawie do przystani. Szukał Leidsestraat. Kiedy tam dotarł, skręcił w prawo. Przejdzie jeszcze trzy kanały i znajdzie się u celu. Skrzywił się, gdy poczuł na twarzy krople deszczu. Niebo zaciągnęło się ciemnymi chmurami. Będzie miał szczęście, jeśli napotka na placu jakiegoś szachistę.
Kiedy osiągnął wschodnią pierzeję Leidseplein, rozpadało się na dobre. Plac rzeczywiście był pusty, jeśli nie liczyć paru desperatów szarpiących się z parasolami lub szukających schronienia w wejściach do sklepów. Emil skrył się w pobliskiej kafejce.
Barman wycierał kontuar ścierką nie pierwszej świeżości.
– Nog regent het?
– Przepraszam – odpowiedział po angielsku Emil – nie mówię po niderlandzku. Zna pan francuski albo niemiecki?
– Ja, Ich kann gut Deutsch sprechen. – Barman się uśmiechnął.
Emil zamówił kawę i dorzucił:
– Słyszałem, że można tu pograć w szachy.
Barman wskazał kciukiem salę na zapleczu.
– Pewnie znajdzie pan tam paru chętnych. To stali bywalcy, więc zapewne trochę potrwa, zanim dopuszczą pana do gry.
Postawił filiżankę z kawą na kontuarze. Emil wręczył mu kilka monet.
– Nieważne – odrzekł. – Z przyjemnością choćby popatrzę.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.