Читать книгу Saga rodu Forsytów. Tom 1 - John Galsworthy - Страница 6
PRZEDMOWA
ОглавлениеTytuł ogólny Saga rodu Forsyte’ów przeznaczony był pierwotnie dla części noszącej obecnie tytuł Posiadacz; decyzję nazwania tym mianem zbiorowej kroniki rodu Forsyte’ówwywołał forsytowski upór, tkwiący w każdym z nas. Przeciw nazwie „saga” mogłoby przemawiać łączenie z tym pojęciem pierwiastka bohaterskiego, gdyż na kartkach niniejszych niewiele znaleźć można bohaterstwa. Wyraź ten wszakże użyty jest z rozmyślną ironią; poza tym w długiej tej opowieści, mimo że mamy w niej do czynienia z osobistościami w tużurkach i sukniach z falbanami oraz z okresem złoceń, nie brak prawdziwego żaru konfliktów. Niezależnie od gigantyczności postaci i krwiożerczości dawnych czasów, które takimi właśnie przekazały nam czarodziejskie baśnie i legendy, bohaterowie dawnych sag byli z pewnością Forsyte’ami w swoim instynkcie posiadania, i to równie mało odpornymi na wrogie działanie piękna i miłości, jak Swithin, Soames, a nawet młody Jolyon. Jeżeli też heroiczne postacie w legendarnych czasach zdają się wyrastać ponad ramy swojego otoczenia w sposób, jaki nie przystoi Forsyte’owi z ery wiktoriańskiej, przyjąć możemy za pewnik, że instynkt rodowy był nawet wówczas czynnikiem dominującym i że „rodzina”, poczucie ogniska domowego i własności tak samo wówczas jak dziś odgrywały doniosłą rolę, pomimo czynionych ostatnio wysiłków „wyperswadowania” tych uczuć.
Tyle osób pisało i dowodziło, jakoby ich rodziny były pierwowzorami Forsyte’ów, że można by nieomal uwierzyć w typowość tego gatunku ludzi. Obyczaje zmieniają się, przemijają mody i „dom Tymoteusza przy Bayswater Road” staje się gniazdem nieprawdopodobieństw we wszystkim z wyjątkiem jego cech zasadniczych; nie spotkamy się już z podobnym domem, może również z nikim takim, jak James czy stary Jolyon. A jednak cyfry podawane przez Towarzystwo Ubezpieczeń, a także wyroki sędziów przekonują nas codziennie, że nasz raj ziemski, do którego wkradają się dzicy najeźdźcy: Piękno i Miłość, grabiący nas w naszych oczach z poczucia bezpieczeństwa, kryje w sobie jeszcze bogate skarby. Jak pies niezawodnie odpowie szczekaniem na brzęk łańcucha, tak samo opornie przeciwstawi się istota Soamesa, tkwiąca w naszej naturze ludzkiej, sile rozkładowej czyhającej dokoła granic jej posiadania.
„Niech umarła przeszłość grzebie swych umarłych” — byłoby trafniejszym powiedzeniem, gdyby przeszłość mogła kiedykolwiek umierać. Nieprzemijające trwanie przeszłości jest jednym z owych tragikomicznych błogosławieństw, którym przeczy każde nowe stulecie, występujące z zuchwałą pewnością siebie na widownię dziejów, aby dać wyraz swemu żądaniu czegoś zupełnie nowego.
Żaden jednak wiek nie jest całkowicie nowy. Natura ludzka pod postacią zmiennych uroszczeń i strojów ma i zawsze będzie miała w sobie bardzo wiele z Forsyte’a; mogłaby jednak ostatecznie być dużo gorszym tworem.
Patrząc wstecz na stulecie wiktoriańskie, którego rozkwit, zmierzch i upadek odzwierciedlony jest w pewnej mierze w Sadze rodu Forsyte’ów, widzimy, że wpadliśmy tylko z deszczu pod rynnę. Trudno byłoby uzasadnić twierdzenie, jakoby stan rzeczy w Anglii miał być lepszy w roku 1913 aniżeli w 1886, gdy wszyscy Forsyte’owie zebrali się u starego Jolyona na uroczystości zaręczyn June z Filipem Bosinneyem. A w roku 1920, kiedy rodzina zgromadziła się ponownie, aby pobłogosławić zaślubinom Fleur z Michałem Montem, Anglia jest na pewno tak samo nad miarę spróchniała i zbankrutowana, jak była nadmiernie zaskorupiała i dająca zbyt niskie odsetki w osiemdziesiątych latach ubiegłego stulecia. Gdyby kronika niniejsza miała charakter naukowego studium historii postępu, należałoby zapewne położyć nacisk na takie czynniki, jak wynalezienie roweru, samochodu i samolotu, powstanie taniej prasy codziennej, zanik życia wiejskiego i rozrost miast czy narodziny kinematografu. Ludzie są w istocie zupełnie niezdolni do panowania nad własnymi wynalazkami; w najlepszym razie wyrabiają w sobie zdolność przystosowywania się do nowych, wytworzonych przez te wynalazki warunków.
Długa ta opowieść nie jest jednak naukowym studium pewnej epoki; cel jej — to raczej unaocznienie zamętu, jaki w życiu ludzi sieje Piękno.
Postać Ireny, ukazywana zawsze — jak to zapewne zdołał czytelnik dostrzec — poprzez doznania innych postaci, jest wcieleniem zaborczego Piękna, wnoszącego niepokój w świat posiadaczy.
Zauważono, że czytelnicy brnący przez słone wody Sagi stają się coraz bardziej skłonni litować się nad Soamesem, przy czym wyobrażają sobie, że czyniąc tak, buntują się przeciw wrażeniu, jakie chciał wywołać autor. Nic podobnego! On również lituje się nad Soamesem, którego tragedia życiowa jest najzwyklejszą, niezależną od jego woli tragedią człowieka niezdolnego wzbudzić miłość, zarazem jednak nie dość gruboskórnego, aby miał nie zdawać sobie dokładnie sprawy z tego faktu. Nawet Fleur nie kocha Soamesa tak, jak czuje on, że powinien być kochany. Litując się jednak nad Soamesem czytelnicy są może skłonni ustosunkować się wrogo do Ireny. Uważają oni, że Soames nie jest ostatecznie złym człowiekiem, że niczemu nie zawinił, że Irena powinna była mu wybaczyć, i tak dalej. Zajmując takie stanowisko tracą z oczu prostą, leżącą u podstawy całej powieści prawdę, że tam, gdzie jedno z dwojga partnerów jest najzupełniej pozbawione siły przyciągania płciowego, żadna litość, żaden głos rozsądku, żadne poczucie obowiązku nie zdoła przezwyciężyć wstrętu płynącego z samej natury. Czy tak być powinno, nie wchodzi tutaj wcale w rachubę, ponieważ w rzeczywistości nigdy nie wchodzi. I tam, gdzie Irena wydaje się twarda i okrutna — jak w Lasku Bulońskim czy w Galerii Goupenor — jest ona tylko rozumnie trzeźwa, gdyż wie dobrze, że najdrobniejsze z jej strony ustępstwo będzie ową szczeliną, przez którą wtargnie nieznośny w swej ohydzie strumień.
Krytykując ostatnią fazę Sagi, można by mieć żal o to, że Jolyon i Irena, buntujący się przeciw wszelkiemu posiadaniu, domagają się jednak duchowych praw własności do syna swojego, Jona. Byłoby to jednak już naprawdę przesadne krytykowanie opowiedzianej historii. Żaden ojciec i żadna matka nie mogliby pozwolić chłopcu poślubić Fleur bez zapoznania go z faktami, i fakty też, a nie perswazje rodziców, wpływają na decyzję Jona. Co więcej, Jolyon perswaduje nie przez wzgląd na siebie, ale na Irenę, która swoją znów perswazję streszcza w powtórzonym parokrotnie zdaniu: „Nie myśl o mnie, myśl o sobie.” To, że Jon znając fakty uwzględnia uczucia matki, nie może uchodzić za uzasadniony dowód, jakoby, koniec końców, miała ona być Forsytką.
Jakkolwiek oddziaływanie Piękna i żądzy swobody na świat posiadaczy jest głównym tematem Sagi rodu Forsyte’ów, nie może to jej zwolnić od ciążącego na niej zadania: trwałego zabalsamowania wyższych sfer stanu średniego. Tak jak starożytni Egipcjanie kładli obok mumii przedmioty potrzebne im w przyszłym życiu, usiłowałem i ja umieścić obok postaci ciotki Anny, Juli i Estery, Tymoteusza, Swithina, starego Jolyona, Jamesa i ich synów to, co im zapewnić może odrobinę życia na przyszłość: odrobinę balsamu, który dopomoże im do trwałego utrzymania się w gorączkowo zapędzonym królestwie rozkładowego czynnika — „Postępu”.
Jeśli warstwa zamożnego mieszczaństwa wraz z innymi klasami społecznymi skazana jest na rozpad, macie ją przechowaną jak pod szkłem na tych stronicach, aby mogli oglądać ją wszyscy wałęsający się po rozległym bezdrożu muzeum Literatury. Spoczywa ona tutaj, zakonserwowana we własnym osoczu: poczuciu własności.
1922
John Galsworthy