Читать книгу Prosto do piekła - John LeFevre - Страница 11
Umysł kryminalisty
Оглавление– Może i uda ci się bezkarnie wybrnąć z tej sytuacji, ale dla mnie jesteś małym, podłym gadem! – Mój wychowawca, pan Cobb, właśnie wtargnął do mojego pokoju w internacie, żeby podzielić się ze mną tą drogocenną myślą.
Patrzy na mnie teraz (a ja pilnie studiuję podręcznik), przenosi wzrok na wieżę stereo (z głośników płynie spokojna muzyka klasyczna), a potem przewraca oczami. Gdybym miał więcej niż czternaście lat, prawdopodobnie zrobiłby świński gest.
Szczerze mówiąc, jego podejrzenia nie odbiegają daleko od prawdy. Dwie minuty wcześniej, usłyszawszy, jak pan Cobb wciąga swoje cielsko po schodach, szybko wyłączyłem macintosha, na którym grałem w Maelstrom, otworzyłem książkę do chemii i zmieniłem The Chronic Dr. Dre na Cztery pory roku Vivaldiego. Tę ostatnią płytę ukradłem matce.
– Panie Cobb, rozumiem, że powinienem przyjąć to jako komplement?
Pierdolę pana Cobba. Jest w tym roku moim wychowawcą i jako taki powinien zachowywać się jak sojusznik, drugi ojciec z dala od domu, trener w moim narożniku i przewodnik prowadzący mnie przez trudny okres kształtowania się nastoletniej osobowości. Zamiast tego Cobb przy każdej okazji stara się mi dopieprzyć. W żaden sposób nie potrafię sprawić, żeby zmienił zdanie na mój temat.
Kilka dni wcześniej zaliczyłem pierwsze poważne starcie z władzami szkolnymi Choate Rosemary Hall. Wracając z lekcji, zatrzymałem się na chwilę w świetlicy internatu, żeby pogadać z kumplami. Chciałem usiąść, ale mimo moich niewielkich rozmiarów krzesło niespodziewanie się załamało. Po dokładnych oględzinach okazało się, że ktoś odłamał nogę, a następnie włożył ją z powrotem tak, żeby na pozór normalny mebel stał się pułapką.
Przyznaję, moja reakcja była emocjonalna i niedojrzała: podniosłem krzesło i zacząłem walić nim o podłogę, dopóki nie rozleciało się na kawałki. Połupane drzazgi i kawałki gąbki z siedzenia walały się po całym pomieszczeniu.
Tego samego wieczoru na cotygodniowym spotkaniu w internacie pan Gadua, nasz opiekun (którego ochrzciliśmy przezwiskiem Sztywniak), maglował nas o roztrzaskane krzesło.
– Proszę, żeby osoba, która to zrobiła, zgłosiła się sama.
Oczywiście nikt nie pisnął ani słówka.
Następnego dnia dostałem wezwanie do dyrekcji. Ktoś musiał mnie wsypać i trafiłem przed szkolny sąd. Przedstawiono mi zarzuty nie tylko dotyczące zniszczenia własności szkoły, ale także poważniejsze: nie zgłaszając się na wezwanie Sztywniaka, złamałem ponoć kodeks honorowy. W takich placówkach jak Choate Rosemary wszyscy są przeczuleni na punkcie honoru.
Pierwsza linia obrony, jaka przyszła mi do głowy: rozwaliłem krzesło, żeby nikt inny na nim nie usiadł i nie zrobił sobie krzywdy. To jednak nie uwolniłoby mnie od zarzutów o naruszenie honoru szkoły. Zdecydowałem się więc argumentować inaczej:
– Uważam, że to niemożliwe, by połamać coś, co było już wcześniej połamane. Kiedy więc pan Gadua zapytał, kto połamał krzesło, nie zgłosiłem się, ponieważ naprawdę nie wiedziałem, kto wyłamał nogę i wstawił ją podstępnie z powrotem. – I było po sprawie.
Już w tak młodym wieku wiedziałem, że chcę zrobić karierę na Wall Street. Nigdy nie znajdowałem przyjemności w podporządkowywaniu się władzy takich idiotów jak pan Cobb czy Sztywniak. Widziałem również w kablówce film Wall Street i przeczytałem Pokera kłamców (a potem Barbarzyńców pod wodzą Billa, Den of Thieves i The Predator’s Ball), lecz środowisko bankowców zaczęło mnie fascynować dopiero podczas pierwszego roku w Choate Rosemary Hall. Zainteresowały mnie rynki finansowe oraz ich władcy, a nade wszystko znaczące zarobki pracowników tej branży.
Zainteresowanie to wzmogło się pewnego weekendu, kiedy uczniów naszej szkoły odwiedzili rodzice. Wyluzowani tatusiowie z Wall Street na ogół przyjeżdżali sportowymi samochodami i pozwalali sobie na imponującą swobodę wypowiedzi, wtrącając wulgaryzmy, jakich dotąd nie znałem. Kilku z nich przekonało naszego dyrektora, żeby pozwolił im zabrać synów z kumplami na weekend w Connecticut. W rzeczywistości zagłębiliśmy się w czeluści Nowego Jorku: mieszkaliśmy w apartamencie hotelu Waldorf Astoria i zamawialiśmy u konsjerża kursy do Scores, klubu ze striptizem, oraz Au Bar. Wówczas zapamiętałem życiową regułę numer jeden: „Tylko głupcy przestrzegają reguł, mądrzy ludzie widzą w nich raczej wskazówki”.
Z mojego doświadczenia wynika, że Wall Street przyciąga ludzi o określonej mentalności. Wciąga ich, łamie im kości, a potem składa na nowo tak, żeby służyli tylko jednemu celowi – zarabianiu pieniędzy. Priorytety są względne. Pojęcie bogactwa jest względne. Oczekiwania i standardy ciężkiej pracy oraz inteligencji są względne. Koncepcje moralności i zboczenia są również względne. Wall Street funkcjonuje we własnej rzeczywistości – dostosuj się albo zgiń.
Szkoła z internatem na swój sposób doskonale przygotowała mnie do pracy w bankowości inwestycyjnej. Dzieciaki tatusiów z Wall Street były tak odmienne od reszty społeczeństwa jak ich ojcowie. Miały szerszą perspektywę, wcześniej osiągały dojrzałość i były bardziej pewne siebie. Jeśli zaś chodziło o kontakty z dowolną władzą, prezentowały postawę „wygrać za wszelką cenę”, czasem balansując na granicy prawa. Niektóre potrafiły załatwić sobie zaświadczenia lekarskie pozwalające im na trzymanie w pokoju lodówki. (Okazuje się, że każdy pracownik banku inwestycyjnego zna przynajmniej jednego lekarza, który jest mu winien przysługę. A gdzie indziej mielibyśmy zaopatrywać się w ritalin?). Rodzice nie tylko pozwalali im łamać zasady, które – jak uważali – nie dotyczyły ich dzieci, ale wręcz je do tego zachęcali. Uczniom mieszkającym w internacie nie wolno trzymać samochodów na kampusie? Nie ma problemu, zaparkuj pod biblioteką miejską. Zabrania się korzystania z telefonów komórkowych (pamiętajcie, jest połowa lat 90.)? Bądź cwany, nie daj się złapać. Reguł niech przestrzegają naiwniacy i biedota korzystająca ze stypendiów. O tym, co się opłaca, pogadamy za dwadzieścia lat.
Tacy ludzie nie zadają sobie większego trudu, żeby spełniać wymagania systemu edukacyjnego. Nie potrafisz przekroczyć tysiąca trzystu punktów w teście SAT kończącym szkołę średnią, ponieważ jesteś kretynem? Nie ma sprawy. Załatw sobie diagnozę „uczeń z zaburzeniami” (na przykład dysleksją) i podejdź do testów bez ograniczeń czasowych. Jeden z moich kolegów uzyskał tysiąc sto punktów, które nijak nie zapewniały mu wstępu na Uniwersytet Pensylwanii, mimo że jego rodzice byli absolwentami tej uczelni. Podszedł do egzaminu SAT ponownie, tym razem z zaświadczeniem o zaburzeniach. Zamiast – tak jak reszta uczniów – spędzić cztery godziny na sali gimnastycznej z nauczycielami nad głową pilnującymi, żeby nie ściągał, dostał na napisanie testu cały tydzień w prywatnej klasie, z minimalnym nadzorem. Zapisywał sobie trudniejsze słowa i frazy oraz problemy matematyczne w pamięci kalkulatora TI-82, by poprawić je następnego dnia. Po tym podejściu zdobył już tysiąc czterysta punktów, co i tak stanowi żenująco niski wynik, jeśli wziąć pod uwagę, jakie miał możliwości. To tak, jakby zaryzykował nielegalny obrót papierami wartościowymi i zarobił na tym nędzne pięćdziesiąt kawałków. Nie dostał się na Uniwersytet Pensylwanii, a teraz pracuje dla funduszu hedgingowego w Londynie i jeździ ferrari. Z pewnością kupił je z drugiej ręki, taniej niż nowe bmw serii 5, na pewno nie pracuje na eksponowanym stanowisku, ale żaden z jego przyjaciół na Facebooku nie jest tego świadom. No cóż, najwyraźniej nie urodził się w czepku, lecz nie przeszkodziło mu to w przekonaniu znajomych (i samego siebie), że jest dzieckiem szczęścia. Cel uświęca środki – powinien to zrozumieć każdy, kto chce odnieść sukces na Wall Street. Tego właśnie nauczyła mnie szkoła z internatem.
Jako naiwny teksański dzieciak potrzebowałem sporo czasu, żeby przyswoić sobie taki sposób myślenia, ale kiedy już mi się to udało, błyskawicznie potrafiłem zastosować go w praktyce. W trzeciej klasie byłem otaczany przez kolegów czcią, ponieważ w szafie miałem schowany telewizor, konsolę do gier Sega Genesis oraz prywatną lodówkę.
Wypraktykowałem także inne umiejętności niezwykle przydatne przy sprzedaży papierów wartościowych: zastraszanie, prześladowanie młodszych i sztukę płatania figli. Pewnego wieczoru zobaczyłem, że chłopak mieszkający ze mną drzwi w drzwi wychodzi z pokoju pod prysznic. Jeden z tych palantów, którzy biorą prysznic wieczorem, zaraz przed ciszą nocną, żeby rano mieć więcej czasu.
Prysznicowe dowcipy są w szkole na porządku dziennym. Ktoś kradnie czyścioszkowi ręcznik lub zatrzaskuje mu drzwi od pokoju – albo i to, i to. Nuuuda. Temu dzieciakowi zdarzyło się to już tyle razy, że teraz myje się, trzymając ręcznik jedną ręką.
Tym razem jednak wiem, że obaj uczymy się do tego samego egzaminu z analizy matematycznej, który będziemy zdawać następnego dnia o ósmej rano. Idę więc do jego pokoju i wrzucam mu do szafy podręcznik do matmy oraz gruby plik notatek, następnie zapinam na uchwytach drzwiczek linkę rowerową – wrzucając wcześniej klucz do szafy.
A potem zatrzaskuję jeszcze drzwi do jego pokoju.
Kiedy chłopak wraca spod prysznica, myśli, że na tym polega cały dowcip. Zatrzaśnięte drzwi, też coś. Idzie na dół w ręczniku i prosi opiekuna, żeby otworzył mu pokój uniwersalnym kluczem.
Dopiero kwadrans później, gdy chce wrócić do nauki, zdaje sobie sprawę, że książka i notatki zniknęły, a na drzwiach od szafy zapięto linkę od roweru.
Musi po raz kolejny iść na dół i wyjaśnić sytuację opiekunowi, który z kolei wzywa ochronę. Ochroniarz dzwoni po konserwatora, który odpiłowuje uchwyt. Cała kołomyja trwa dwie godziny, które chłopak mógł spokojnie spędzić na nauce.
Mimo podejrzeń nikt nie zdołał ustalić sprawcy tego zamieszania, a ja zapewniłem sobie przewagę nad sąsiadem. Jestem przekonany, że uzyskałem z tego testu lepszy wynik od niego. Zmiana osobowości naiwnego Teksańczyka postępowała coraz szybciej.
Przez większość czasu spędzonego w szkole opiekunowie mieli do mnie zastrzeżenia. Po takich dowcipach jak opisany wyżej zawsze znajdowałem się w kręgu podejrzanych. W tym samym okresie zacząłem rozwijać w sobie zamiłowanie do absurdu i umiejętność szybkiej adaptacji do zmieniających się okoliczności. Pewnego wiosennego weekendu udało mi się harmonijnie połączyć pierwsze z drugim. To było tak: siedzę we własnym pokoju, którego okna wychodzą nie na dziedziniec, lecz na parking, za którym znajdują się korty tenisowe szkolnej drużyny juniorów. Na parkingu stoi zaskakująco dużo samochodów, korty również są pełne zawodników i tłumnie przybyłych widzów. Na widowni siedzi więcej rodziców niż w typową sportową sobotę, co oznacza, że nasz zespół gra turniej przeciwko jednej z sąsiednich szkół.
Gram w tenisa na przyzwoitym poziomie, ale nie zawracam sobie głowy szkolną drużyną. Dużo więcej frajdy sprawiają mi partyjki golfa w ramach reprezentacji Choate Rosemary Hall. Jest nas tam dwunastu i tylko jeden trener, który fizycznie nie jest w stanie nad nami zapanować. Umówiliśmy się z kumplami, że będziemy grać na tyle dobrze, żeby szkoła nie rozwiązała drużyny, ale jednocześnie na tyle kiepsko, żeby nie wejść do czołowej siódemki w szkolnej lidze, ponieważ zespoły z czołówki musiały w weekendy wyjeżdżać na turnieje.
Kilka razy w tygodniu jeździmy autobusem do klubu Farms Country i gramy na małym dziewięciodołkowym polu. Trener DeMarco przygląda się, jak wybijamy piłkę na starcie, a potem śledzi po kolei grę każdej pary, żeby uczciwie ocenić nasze umiejętności. Zawsze staramy się opóźnić grę, żeby znaleźć się wśród ostatnich par zaczynających rozgrywkę. Kiedy trener zaliczy z nami jeden dołek, mamy mnóstwo czasu przy sześciu czy siedmiu kolejnych, żeby wypić całe piwo zachomikowane w torbach – a przy ósmym dołku dyskretnie pozbyć się pustych puszek.
Siedzę więc w swoim pokoju, zapewniwszy sobie kiepską grą święty spokój od wyjazdowych turniejów golfa. Z jakiegoś powodu podejmuję nagle decyzję, żeby się zabawić: stawiam kolumny na parapecie, z głośnikami skierowanymi na zewnątrz, w kierunku kortów tenisowych. Snoop Dogg, album Doggystyle. Utwór numer siedem. Podkręcam głośność. Start.
Snoop zaczyna Lodi Dodi, delikatnie sugerując swoim krytykom, że mogą mu zrobić loda. Dźwięk dociera do kortów z natychmiastowym efektem. Większość widzów odwraca się w stronę internatu, szukając źródła zakłóceń. Podkręcam dźwięk do poziomu, który niemal rozsadza kolumny Kenwooda.
Gra na kortach stopniowo ustaje. Nie jestem pewien, czy z powodu muzyki, czy też dlatego, że zawodnicy nie słyszą wyniku podawanego po każdym punkcie. Wpada mi w oko, że trener tenisa, pan Goodyear, gorączkowo przygląda się fasadzie, usiłując zorientować się, które to okno. Facet jest taki sztywny, że nawet w weekend chodzi w muszce. Rzuca podkładkę do pisania z plikiem kartek i rusza sprintem ku budynkom.
Kurwa. Właśnie postąpiłem bardzo niedojrzale, irytująco i tak głupio, że w żaden sposób nie da się tego wyjaśnić. Mam ze trzydzieści sekund, żeby wymyślić jakieś wyjście z sytuacji.
Odrywam się od okna, błyskawicznie rozbieram do naga, łapię ręcznik, zostawiam ryczącą muzykę, wybiegam z pokoju i zatrzaskuję za sobą drzwi, a potem truchtam pod prysznic. Zostaję tam wystarczająco długo, żeby moje tętno wróciło do normy, potem dokładnie się wycieram i wracam do pokoju.
Pan Muszka czeka pod drzwiami, popędzając ochroniarza gmerającego przy całym pęku w poszukiwaniu uniwersalnego klucza do zamków w naszej części internatu. Goodyear dostrzega mnie i wrzeszczy:
– Czy to twój pokój? Otwórz te cholerne drzwi!
– Nie są zamknięte. Nigdy tego nie robię – mówię spokojnie. Głośniki skierowane są na zewnątrz, więc słyszymy się doskonale, chociaż ściany i stropy trzęsą się, jakbyśmy stali za sceną podczas koncertu. Wpadamy do środka, a Goodyear natychmiast wyłącza sprzęt.
Ja natomiast szybko wyjaśniam, że ta sytuacja ma wszelkie znamiona złośliwego dowcipu: ktoś najwyraźniej wykorzystał to, że idąc pod prysznic, zostawiłem otwarte drzwi.
– Nie wiem, kto mógł to zrobić, ale tu wszyscy płatają takie figle.
Pan Muszka odchodzi, rozczarowany, że nie udało mu się przyłapać mnie na gorącym uczynku. Niewiarygodne, ale ochroniarz puszcza do mnie oko. Facet świetnie wie, co tu jest grane.
W ostatniej klasie życie udzieliło mi najważniejszej lekcji. Dwóch różnych nauczycieli angielskiego zadało mojemu współlokatorowi i mnie identyczne wypracowanie na temat Beowulfa. Siadamy więc i zaczynamy wspólnie snuć pewne idee, po chwili włączamy laptopa i przez parę godzin piszemy to wypracowanie na zmianę, dokładając wspólnie kolejne pomysły. Rezultat jest fenomenalny.
Tydzień później otrzymuję kolejne wezwanie do dyrektora. Znów mam się stawić przed szkolnym sądem, tym razem oskarżony o ściąganie, przestępstwo zagrożone zawieszeniem. Jeśli uczeń otrzymuje taką karę w ostatniej klasie, ma obowiązek poinformować o tym wszystkie uczelnie, na które będzie chciał się dostać. Mam po prostu przesrane.
Sąd wydaje wyrok jednogłośnie (pięć głosów za, zero przeciw): okres próbny dla mojego współoskarżonego, a dla mnie – zawieszenie. Mój współlokator jest sportowcem reprezentującym szkołę w dwóch różnych dyscyplinach, a ja – obibokiem i szują, którego nie poparł podczas przesłuchania nawet wychowawca.
Na tym świecie nie ma sprawiedliwości. To cenna lekcja, którą jak najwcześniej warto wykuć na blachę, zwłaszcza jeżeli rozważa się karierę na Wall Street. Widziałem, jak najlepszych maklerów wyrzucano z pracy, żeby zrobić miejsce dla bezwartościowych dupków. To, kogo się zna, jest równie ważne jak to, co się robi, a to, jak się jest postrzeganym, jest ważniejsze od jakiejkolwiek prawdy.
Na szczęście dyrektor, który uczył mnie w poprzednim roku angielskiego, ma do mnie słabość. Wiedząc o tym, podejmuję niezwykłą decyzję – składam apelację od jednogłośnej decyzji sądu. Argumentuję przy tym, że moje przestępstwo polegało nie na bezczelnym ściąganiu, ale na nieautoryzowanej współpracy. Następnego dnia zawieszenie zostaje anulowane. W ten sposób zostaję pierwszym i jedynym uczniem w historii tej szkoły, w którego przypadku unieważniono jednogłośną decyzję szkolnego sądu.