Читать книгу Pacjent zero - Jonathan Maberry - Страница 11
Rozdział czwarty
ОглавлениеEaston, Maryland, sobota, 27 czerwca, 11:58
Posadzili mnie w pomieszczeniu, w którym znajdowały się dwa krzesła, stół i wielkie okno panoramiczne z zaciągniętą zasłoną.
Pokój przesłuchań, choć wedle szyldu znajdowaliśmy się w Archiwum Baylor. Wylądowaliśmy gdzieś w Easton, kawałek w bok od Route 50, ponad sto kilometrów od miejsca, z którego mnie zabrali. Wiadrogłowy kazał mi usiąść.
– Mogę dostać szklankę wody?
Zignorował mnie i wyszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz.
Czekałem ponad dwie godziny. Nie robiłem zamieszania. Znałem tę metodę. Człowieka zostawia się samego, żeby dojrzał. Wątpliwości i nieczyste sumienie robią się szczególnie dokuczliwe w samotności. Ja nie miałem nieczystego sumienia i absolutnie żadnych wątpliwości. Po prostu brakowało mi informacji, więc uważnie rozejrzałem się po pomieszczeniu, a później czekałem zatopiony w rozmyślaniach na temat liczby skąpych bikini, jakie widziałem tego ranka na plaży. Byłem niemal w stu procentach pewien, że liczba ta wynosiła dwadzieścia dwa, z czego co najmniej osiemnaście użytkowniczek miało wszelkie prawo nosić stringi. To był udany dzień na plaży.
Facet, który w końcu się pojawił, był potężny, doskonale ubrany, około sześćdziesiątki, choć bez śladu wiążącej się z wiekiem słabości. Z drugiej strony nie wyglądał na twardziela, fanatyka siłowni czy zawodowego sierżanta.
Nie, po prostu robił wrażenie kompetentnego. Na takich gości zwraca się uwagę.
Usiadł naprzeciwko mnie. Miał na sobie granatowy garnitur, czerwony krawat, białą koszulę i przyciemniane okulary, które nie pozwalały odczytać jego spojrzenia. Pewnie celowo. Do tego krótkie włosy, wielkie dłonie i twarz zupełnie bez wyrazu.
Wiadrogłowy wszedł do środka z korkową tacą, na której znajdowały się dwie szklanki, dzbanek wody, dwie serwetki oraz ciasteczka. Z tego wszystkiego najbardziej zaskoczyły mnie ciasteczka. W takich sytuacjach człowiek zazwyczaj nie dostaje ciasteczek, to musiała być jakaś sztuczka.
Kiedy Wiadrogłowy wyszedł, facet w garniturze się odezwał:
– Nazywam się Church.
– W porządku – powiedziałem.
– A pan to detektyw Joseph Edwin Ledger, policja Baltimore, trzydzieści dwa lata, kawaler.
– Próbuje mnie pan spiknąć ze swoją córką?
– Odbył pan trwającą czterdzieści pięć miesięcy służbę wojskową, po czym odszedł do rezerwy. W czasie służby nie brał pan udziału w żadnych znaczących działaniach i operacjach wojskowych.
– Kiedy byłem w wojsku, nie działo się nic szczególnego, a przynajmniej w mojej części świata.
– A jednak pańscy dowódcy, a szczególnie sierżant prowadzący unitarkę, piszą o panu w samych superlatywach. Dlaczego?
Nie czytał z akt. Nie miał przy sobie żadnych papierów. Wpatrywał się we mnie zza okularów, nalewając nam obu po szklance wody.
– Może jestem mistrzem wazeliniarstwa.
– Nie – sprzeciwił się. – Proszę się poczęstować ciasteczkiem. – Przesunął talerzyk w moją stronę. – W pańskich aktach jest również kilka notatek sugerujących, że jest pan mądralą światowej klasy.
– Naprawdę? Chce mi pan powiedzieć, że przeszedłem przez eliminacje na szczeblu krajowym?
– I najwyraźniej uważa się pan za zabawnego.
– Twierdzi pan, że tak nie jest?
– Decyzja wciąż jeszcze nie zapadła. – Wziął ciasteczko, wafelek waniliowy, i odgryzł kawałek. – Pański ojciec zamierza zrezygnować z funkcji komendanta policji, by ubiegać się o stanowisko burmistrza.
– Mam nadzieję, że możemy liczyć na pański głos.
– Pański brat również jest policjantem w Baltimore, detektywem drugiego stopnia w wydziale zabójstw. Jest od pana o rok młodszy, ale przewyższa pana stopniem. Został w domu, gdy pan bawił się w żołnierza.
– Dlaczego tu jestem, panie Church?
– Jest pan tutaj, ponieważ chciałem poznać pana osobiście.
– Mógłby pan to zrobić w poniedziałek na posterunku.
– Nie.
– Mógłby pan do mnie zadzwonić i umówić się ze mną na spotkanie w jakimś neutralnym miejscu. W Starbucksie też mają ciastka.
– Za duże i za miękkie. – Znów odgryzł kawałek wafelka. – Poza tym tu jest wygodniej.
– Żeby...?
Nie odpowiedział.
– Po odejściu do rezerwy zapisał się pan do akademii policyjnej i ukończył ją z trzecią lokatą. Nie pierwszą?
– Było nas dużo.
– Jak sądzę, mógłby pan być pierwszy, gdyby pan zechciał.
Wziąłem ciastko – oreo – i obróciłem je w palcach.
– W ciągu ostatnich kilku tygodni przed egzaminami końcowymi poświęcił pan kilka nocy na pomoc w nauce innym oficerom – powiedział. – W efekcie dwaj z nich poradzili sobie lepiej od pana, a panu nie poszło tak dobrze, jak powinno.
Zjadłem wierzch. Lubię zjadać je warstwami – ciastko, krem, ciastko.
– I co z tego?
– Po prostu to zauważyłem. Wcześnie przestał pan chodzić na patrole, a jeszcze wcześniej został awansowany na detektywa. Otrzymał pan liczne pochwały.
– Owszem, jestem wspaniały. Tłumy wiwatują na mój widok.
– Są też kolejne notatki na temat pańskiego niewyparzonego języka.
Wyszczerzyłem się, ukazując zęby pokryte kremem oreo.
– Został pan zwerbowany przez FBI i za dwadzieścia dni ma pan rozpocząć szkolenie.
– Zna pan mój rozmiar buta?
Skończył ciastko i sięgnął po kolejnego wafelka. Nie wiedziałem, czy mogę zaufać komuś, kto od oreo woli waniliowe wafelki. To poważna skaza na charakterze, może nawet oznaka prawdziwego zła.
– Pańscy zwierzchnicy z policji Baltimore mówią, że będzie im pana brakować, a FBI wiąże z panem wielkie nadzieje.
– Spytam ponownie: dlaczego pan do mnie nie zadzwonił, tylko od razu wysłał bandę zbirów?
– Aby coś panu pokazać.
– Co?
Church przyglądał mi się przez chwilę.
– Kim nie powinien się pan stać. Co pan sądzi o agentach, których pan dziś poznał?
Wzruszyłem ramionami.
– Trochę sztywni i pozbawieni poczucia humoru. Ale nieźle mnie otoczyli. Przyzwoite podejście, nie dopuścili do eskalacji, dobre maniery.
– Mógłby pan uciec?
– Nie bez trudu. Mieli broń, ja nie.
– Mógłby pan uciec? – Tym razem spytał wolniej.
– Może.
– Panie Ledger...
– W porządku. Tak, mógłbym uciec, gdybym chciał.
– Jak?
– Nie wiem, nie doszło do tego.
Wydawał się zadowolony z mojej odpowiedzi.
– Zgarnięcie z plaży miało być dla pana swego rodzaju oknem na przyszłość. Agenci Simchek, Andrews i McNeill są dobrzy, proszę nie mieć co do tego żadnych wątpliwości. W Biurze nie mają lepszych.
– Innymi słowy... powinienem być pod wrażeniem. Gdybym nie sądził, że FBI to dobry krok, nie przyjąłbym pańskiej propozycji.
– To nie moja propozycja, nie jestem z Biura.
– Niech zgadnę... „Firma”?
Pokazał mi zęby, być może w uśmiechu.
– Proszę spróbować raz jeszcze.
– Bezpieczeństwo Krajowe?
– Właściwa liga, zła drużyna.
– W takim razie nie ma sensu, żebym zgadywał. Czy to jedna z tych agencji „jesteśmy tacy tajni, że nawet nie mamy nazwy”?
Church westchnął.
– Mamy nazwę, ale jest rzeczowa i nudna.
– Mógłby mi pan powiedzieć?
– Co by pan powiedział, gdyby odpowiedź brzmiała: „Ale wtedy musiałbym pana zabić”?
– Poprosiłbym o odwiezienie mnie z powrotem do mojego samochodu. – Ponieważ nie zareagował, dodałem: – Proszę posłuchać, spędziłem cztery lata w wojsku i osiem w policji, z czego ostatnie osiemnaście miesięcy jako chłopak na posyłki w nowym oddziale specjalnym. Wiem, że istnieje wiele poziomów dostępu do informacji. I wie pan co, nie muszę wiedzieć. Jeśli ma mi pan coś do powiedzenia, to proszę przejść do rzeczy albo może mnie pan pocałować w tyłek.
– WDN – powiedział.
Czekałem.
– Wojskowy Departament Nauki.
Przełknąłem resztki ciastka.
– Nigdy o nim nie słyszałem.
– Oczywiście, że nie – odparł. Rzeczowo, bez nuty szyderstwa.
– I mam się spodziewać teraz czegoś w stylu poczciwych Facetów w Czerni? Wąskie krawaty, czarne garnitury i małe świecące urządzonko, które sprawi, że zapomnę o wszystkim?
Prawie się uśmiechnął.
– Żadnych Facetów w Czerni, żadnych prób zrekonstruowania sprzętu z rozbitych UFO, żadnych miotaczy promieni. Jak już mówiłem, nazwa jest rzeczowa. Wojskowy Departament Nauki.
– Banda myślaków grająca w tej samej lidze, co Bezpieczeństwo Krajowe?
– Mniej więcej.
– Żadnych obcych.
– Żadnych.
– Już nie jestem wojskowym, panie Church.
– Owszem.
– I nie jestem naukowcem.
– Wiem.
– Dlaczego więc tu jestem?
Church wpatrywał się we mnie przez prawie minutę.
– Jak na kogoś, kto podobno ma problem z agresją, nie wpada pan łatwo w złość, panie Ledger. Większość ludzi w tym momencie już zaczęłaby wrzeszczeć.
– A czy wrzaski pomogłyby mi szybciej wrócić na plażę?
– Być może. Nie poprosił mnie pan również o skontaktowanie się z pańskim ojcem. Nie zagroził mi pan jego układami jako komendanta policji.
Zjadłem kolejne ciastko. Przyglądał się, jak rozkładam je na części zgodnie z uświęconym rytuałem oreo.
Kiedy skończyłem, przysunął w moją stronę szklankę z wodą.
– Panie Ledger, chciałem, by pan dziś spotkał agentów FBI, ponieważ muszę wiedzieć, czy tym właśnie pragnie się pan stać.
– To znaczy?
– Kiedy spojrzy pan w głąb siebie, kiedy spojrzy pan w swoją przyszłość, czy widzi pan siebie zajmującego się nużącym śledzeniem rachunków bankowych i przeglądaniem plików z nadzieją na złapanie jednego przestępcy na cztery miesiące?
– Płacą lepiej niż w policji.
– Mógłby pan otworzyć szkołę karate i zarabiać trzy razy więcej.
– Jujitsu.
Uśmiechnął się, jakby udało mu się zdobyć punkt, a ja uświadomiłem sobie, że wykorzystał moją dumę i skłonił mnie, bym go poprawił. Przebiegły sukinsyn.
– Niech pan będzie ze mną szczery, naprawdę chce pan być takim agentem?
– Jeśli to ma prowadzić do jakiejś alternatywnej propozycji, niech mnie pan w końcu przestanie brać pod włos i przejdzie do rzeczy.
– W porządku, panie Ledger. – Pociągnął łyk wody. – WDN rozważa zaproponowanie panu pracy.
– Zaraz, zaraz. Nie jestem wojskowym. Nie jestem naukowcem.
– Nieważne. Mamy mnóstwo naukowców. A z wojskiem jesteśmy powiązani jedynie dla wygody. Nie, to by było coś w rodzaju pracy, z którą tak dobrze pan sobie radzi. Śledztwa, aresztowania, trochę pracy w terenie w rodzaju tej, którą wykonywał pan w magazynie.
– Jest pan agentem federalnym. Czy mówimy o kontrterroryzmie?
Odchylił się do tyłu i opuścił wielkie dłonie na kolana.
– „Terroryzm” to interesujące słowo. Terror, groza... – Chyba smakował jego brzmienie. – Panie Ledger, my zajmujemy się właśnie powstrzymywaniem terroru. Dla tego kraju istnieją zagrożenia większe niż cokolwiek, co dotychczas trafiło do mediów.
– „Dotychczas”.
– Powstrzymaliśmy... a kiedy mówię „my”, mam na myśli współpracowników z co bardziej tajnych agencji... wielokrotnie więcej zagrożeń, niż byłby pan skłonny uwierzyć, od walizkowej bomby jądrowej po broń biologiczną.
– Hip, hip, hurra dla naszej drużyny.
– Staraliśmy się również dopracować naszą definicję terroryzmu. Jeśli spojrzeć szerzej, fundamentalizm religijny i idealizm polityczny w rzeczywistości odgrywają w nim o wiele mniej istotną rolę, niż chciałaby sądzić większość ludzi, włączając w to głowy państw, przyjaznych i nie. – Popatrzył na mnie. – Jak pan uważa, co jest najważniejszym podstawowym motywem wszelkich konfliktów, takich jak terroryzm, wojny, nietolerancja... i cała reszta?
Wzruszyłem ramionami.
– Jeśli spytałby pan dowolnego gliniarza, odpowiedziałby panu, że w ostatecznym rozrachunku zawsze chodzi o pieniądze.
Nie odpowiedział, ale wyczułem zmianę w jego nastawieniu do mnie. Na jego wargach pojawił się najdelikatniejszy cień uśmiechu.
– Wszystko to wydaje się bardzo odległe od Baltimore – powiedziałem. – Dlaczego przywieziono mnie tutaj? Co jest we mnie takiego niezwykłego?
– Proszę sobie nie pochlebiać, panie Ledger, wcześniej odbyły się też inne tego rodzaju rozmowy.
– To gdzie są ci goście? Pozwoliliście im wrócić na plażę?
– Nie, panie Ledger, nie do końca. Nie przeszli przesłuchania.
– Chyba nie podoba mi się to sformułowanie.
– Nie miało być uspokajające.
– Jak sądzę, zamierza mnie pan „przesłuchać” jako następnego?
– Owszem.
– Jak to się będzie odbywać? Sterta zadań i testów psychologicznych?
– Nie, znamy pańską dokumentację medyczną i wyniki testów psychologicznych z ostatnich piętnastu lat. Wiemy, że w ciągu ostatnich dwóch lat przeżył pan kilka osobistych tragedii. Najpierw pańska matka umarła na raka, a później pańska była dziewczyna popełniła samobójstwo. Wiem, że kiedy oboje byliście nastolatkami, zostaliście zaatakowani, i że grupka starszych nastolatków pobiła pana niemal na śmierć, a później zmusiła do patrzenia, kiedy ją gwałcili. Wiemy o tym. Wiemy, że w efekcie przeszedł pan krótką fazę derealizacji i że miał pan sporadyczne problemy z agresją, dlatego też regularnie spotyka się pan z psychoterapeutą. Można by powiedzieć, że rozumie pan, czym jest terror, i umie go rozpoznać.
Miło by było, gdybym mógł mu w tej właśnie chwili zaprezentować cały ten problem z agresją, ale sądziłem, że na to czekał. Zrobiłem znudzoną minę.
– W tym momencie powinienem się chyba oburzyć, że pogwałciliście moją prywatność i tak dalej, czyż nie?
– To nowy świat, panie Ledger. A my robimy, co musimy. I tak, wiem, jak to brzmi.
W tonie jego głosu nie było nawet śladu przeprosin.
– Co mam zrobić?
– To całkiem proste.
Wstał, obszedł stół i podszedł do zasłony zakrywającej panoramiczne okno. Bez śladu teatralności odsunął zasłonę i ukazał mi podobne pomieszczenie. Jeden stół, jedno krzesło, jeden człowiek. Mężczyzna siedział pochylony, odwrócony plecami do okna, być może spał.
– Musi pan jedynie wejść tam, po czym skuć i obezwładnić tego więźnia.
– Żartuje pan?
– Ani trochę. Niech pan tam wejdzie, obezwładni podejrzanego, założy mu kajdanki i przymocuje je do pierścienia przyśrubowanego do stołu.
– Gdzie jest haczyk? To jeden facet. Pańska banda zbirów mogłaby...
– Jestem świadom, czego mogłyby dokonać przeważające siły, panie Ledger. Nie o to chodzi w tym ćwiczeniu. – Sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął kajdanki. – Chcę, żeby pan to zrobił.