Читать книгу Pacjent zero - Jonathan Maberry - Страница 12

Rozdział piąty

Оглавление

Easton, Maryland, sobota, 27 czerwca, 14:08

Pierwszym, co zwróciło moją uwagę, kiedy otworzyłem drzwi do pokoju przesłuchań, był smród. Śmierdziało jak w oczyszczalni ścieków. Facet się nie poruszył. Był szczupły, pewnie niższy ode mnie, śniady – Latynos albo Arab. Ciemne włosy, przepocone i wiszące w strąkach. Miał na sobie standardowy pomarańczowy kombinezon więzienny i wydawał się zupełnie nieprzytomny, głowa opadła mu prawie do kolan.

Wszedłem do środka świadom wielkiego lustra po lewej. Pan Church mnie obserwował, pewnie pogryzając kolejnego wafelka. Drzwi zamknęły się za mną, a kiedy się obejrzałem, zobaczyłem Wiadrogłowego patrzącego na mnie przez szybę. Sądziłem, że się uśmiecha, ale po chwili do mnie dotarło. Wyraz jego twarzy bardziej przypominał skrzywienie, drgnięcie, jakby spodziewał się, że zaraz rzuci się na niego skorpion. Ten facet przerażał agenta, choć dzieliły ich stalowe drzwi. Cudownie. Trzymałem kajdanki w prawej ręce, a lewą wyciągnąłem lekko do przodu i uniosłem dłoń. Ten gest wydaje się uspokajający, a jednocześnie można szybko zablokować cios, złapać albo uderzyć.

– W porządku, stary – powiedziałem spokojnie. – Potrzebuję pańskiej pomocy. – Uderzenie serca. – Słyszy mnie pan?

Mężczyzna się nie poruszył.

Ostrożnie okrążyłem stół i podszedłem do niego od lewej.

– Proszę pana? Musi pan wstać z rękami na głowie. Proszę pana... proszę pana!

Nic.

Podszedłem bliżej.

– Proszę pana, musi pan wstać...

I zrobił to. Gwałtownie podniósł głowę, otworzył oczy, poderwał się na równe nogi i odwrócił do mnie. Serce zabiło mi szybciej. Rozpoznałem tego gościa. Tę bladą spoconą twarz, wybałuszone szkliste oczy. To był Javad, terrorysta, którego zastrzeliłem w Baltimore. Zasyczał jak kot i rzucił się na mnie. Miał może metr siedemdziesiąt wzrostu i ważył z siedemdziesiąt kilo, ale uderzył mnie w pierś jak kula armatnia. Polecieliśmy obaj przez pomieszczenie, aż walnąłem plecami w tylną ścianę. Uderzyłem się w głowę i zobaczyłem gwiazdy. Javad rzucił się na mnie jak zwierzę, dziwacznie kłapiąc zębami. Chwycił obiema rękami za moją koszulę, próbując przyciągnąć mnie bliżej.

DVD w mojej głowie odtwarzało zapętloną scenę w magazynie, kiedy strzeliłem mu w plecy. Owszem, to nie ja później sprawdziłem jego stan, ale też wpakowałem w niego dwa pociski kaliber .45 z niecałych pięciu metrów. To powinno wystarczyć. Jeśli nie, pora sięgnąć po kryptonit. Ale jak na gościa, który powinien być trupem, wydawał się cholernie dziarski.

Choć wszystko działo się bardzo szybko, i tak zwróciłem uwagę na wyraz jego oczu. Mimo wykrzywionej w dzikim grymasie twarzy i kłapiących zębów, jego spojrzenie było zupełnie puste. Żadnego błysku świadomości, śladu samowiedzy, ani nawet płomienia nienawiści. Nie było to martwe spojrzenie rekina, nic w tym rodzaju. Pasowało raczej do gabinetu osobliwości, bo nie było w nim nic – przypominało spoglądanie przez okno do pustego pokoju.

Chyba przeraziło mnie to bardziej od zębów, które kłapały centymetry od mojej tchawicy. Wtedy właśnie zrozumiałem, dlaczego inni kandydaci nie przeszli przez przesłuchanie. Pewnie byli potężnymi mężczyznami jak ja i może udało im się utrzymać go z dala od siebie – wystarczająco długo, by spojrzeć w to pozbawione duszy spojrzenie. Sądzę, że wtedy zawiedli. Nie wiem, czy Javad rozszarpał im gardła. Nie wiem, czy wtedy zaczęli wołać o pomoc, a Church posłał do środka Wiadrogłowego i jego oddział zbirów z taserami i pałkami. Wiem jedynie, że spojrzenie w te oczy niemal odebrało mi duszę. Czułem wręcz, jak zaciska mi się gardło, czułem przeszywające zimno we wnętrznościach.

Widziałem w nich grozę i beznadzieję. Widziałem śmierć.

Ale widzicie, o to właśnie chodzi. Już wcześniej widziałem te rzeczy. Może nie trafiłem na żadne ze światowych pól bitwy, ale Church miał rację, kiedy powiedział, że widziałem oblicze grozy. Ale wszystko sięgało o wiele głębiej. Nie tylko grozę rozumiałem... Znałem twarz śmierci. Byłem u boku mamy, kiedy umierała na raka szyjki macicy. Byłem ostatnim, co widziała, zanim osunęła się w wielką czarną nicość, i widziałem, jak opuszcza ją światło i życie, widziałem, jak jej oczy z żywych stają się oczyma trupa. Tego się nie da zapomnieć, obraz pozostaje wypalony w umyśle. I to ja znalazłem Helen po tym, jak wypiła pół butelki środka do udrożniania rur. Pozostawiła wiadomość pożegnalną na mojej poczcie głosowej, a kiedy kopnięciem wyważyłem drzwi, już nie żyła. Jej martwe oczy też widziałem.

Patrzyłem również w martwe oczy ludzi, których zabiłem. Dwóch w ciągu ośmiu lat, nie licząc czterech w magazynie.

Innymi słowy, już wcześniej patrzyłem w martwe oczy i wiem, co tam widziałem. Widziałem śmierć, grozę i beznadzieję. Nie mamy, nie Helen, nie zbrodniarzy, których zabiłem – martwota, którą widzę, jest moja, odbita w oczach, które nie mogą pokazać nic własnego. Nie da się udać tego martwego spojrzenia. Wielu wojowników je ma, bo osiągnęli harmonię ze śmiercią. Church pewnie to wszystko wiedział. Wiedział o mnie całą resztę. Znał mój profil psychologiczny. Ten sukinsyn wiedział.

Javad rzucił się do przodu i rozszarpał mi koszulę, a śmierdział jak padlinożerca. Nie... nie tak. Javad śmierdział jak padlina. Śmierdział jak trup. Ponieważ był martwy. Cały ten ciąg myśli przeleciał przez mój umysł w ciągu ułamka sekundy, a groza sprawiła, że myślałem szybciej i wyraźniej.

Groza to dziwne uczucie. Może odebrać ducha i odsłonić gardło przed wilkami. Może rozpalić i doprowadzić do szału, co zazwyczaj prowadzi do śmierci... albo może zwiększyć opanowanie.

Tak się dzieje z wojownikami – tymi prawdziwymi, których życie definiuje walka. Jak ja.

Dlatego zapanowałem nad sobą. Czas zatrzymał się w miejscu, a w całym pokoju zapanowała cisza, którą przerywało jedynie stłumione bicie mojego serca. Przestałem próbować uciec przed czymś, czego nie mogłem uniknąć – byłem wciśnięty w kąt, a Church nie zamierzał przysłać cholernej kawalerii – więc zrobiłem to, co robił Javad. Zaatakowałem.

Zamachnąłem się prawą ręką i uderzyłem go otwartą dłonią tak mocno, że jego głowa poleciała gwałtownie na prawo i usłyszałem zgrzyt kości. Taki cios powstrzymałby każdego – jego powstrzymał nie bardziej niż dwie kulki. Ale dał mi kilka sekund odpoczynku od tych zębów, a w chwili gdy Javad zaczął odwracać twarz w moją stronę, ugiąłem nogę i uderzyłem go w tył kolana.

Może i nie czuł bólu, ale zgięte kolano to zgięte kolano – kwestia grawitacji. Przechylił się, a ja wykorzystałem jego własny ciężar, by go obrócić i pchnąć na ścianę. Chwyciłem go za włosy i uderzyłem twarzą w ścianę, raz, drugi, trzeci. Jego szczęka się rozpadła, ale mimo to chwyciłem go za pozostałości policzka, zacisnąłem palce we włosach, a później przekręciłem biodra najszybciej i najmocniej, jak mogłem, cały czas trzymając jego głowę. Moje ciało obracało się szybciej i dalej niż jego szyja.

Rozległ się głośny wilgotny trzask.

I wtedy Javad odszedł. Jego ciało wyłączyło się, jakby ktoś wyrwał wtyczkę z gniazdka. Osunął się na ziemię. Cofnąłem się i pozwoliłem mu upaść.

Z trudem oddychałem, pot zalewał mi twarz i szczypał w oczy. Usłyszałem odgłos za plecami. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem Churcha opartego o futrynę otwartych drzwi.

– Przedstawiam nową twarz globalnego terroryzmu – powiedział.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Pacjent zero

Подняться наверх