Читать книгу Kim jesteś, Sky? - Joss Stirling - Страница 7
ОглавлениеSamochód zatrzymał się, silnik ucichł, a ja zbudziłam się ze znanego mi koszmaru. Z głową wciśniętą w poduszkę, walcząc z sennością, przez dobrą chwilę próbowałam przypomnieć sobie, gdzie jestem. Nie na tej stacji przy autostradzie, ale w Kolorado z moimi rodzicami. Szłam przed siebie. I wprowadzałam się do nowego domu.
– No i jak? – Simon, jak wolał być nazywany mój tata, wysiadł ze zdezelowanego starego forda, którego kupił w Denver, i dramatycznie wskazał ręką w kierunku domu. Chciał pochwalić się naszym nowym domem z takim entuzjazmem, że jego długie, poprzetykane siwizną brązowe włosy aż wyślizgnęły się z kucyka. Dom miał spiczasty dach, szalowane ściany i brudne okna – nie wyglądał obiecująco. Prawie spodziewałam się, że zza drzwi wejściowych wychynie rodzina Addamsów. Usiadłam i przetarłam oczy, próbując odpędzić strach, który opanowywał mnie po takich snach jak ten.
– Och, kochanie, jest cudowny! – Sally, moja mama, nie poddawała się zniechęceniu. Simon żartobliwie nazywał ją terierem szczęścia, bo chwytała je zębami i nie chciała puścić. Sally wysiadła z samochodu. Poszłam za nią, niepewna, czy jestem pod wpływem jetlagu, czy po prostu senna. Do głowy przychodziły mi słowa takie jak „ponury”, „zrujnowany” i „zbutwiały”. Sally wymyśliła inne.
– Myślę, że będzie fantastycznie. Spójrzcie na te okiennice – muszą być oryginalne. A ten ganek! Zawsze uważałam, że dobrze bym wyglądała na ganku, siedząc w bujanym fotelu i patrząc na zachodzące słońce. – Jej brązowe oczy błyszczały wyczekująco, a brązowe, kręcone włosy podskakiwały, kiedy w podskokach wchodziła po schodach.
Mieszkałam z Simonem i Sally, odkąd skończyłam dziesięć lat, i już dawno zaakceptowałam fakt, że są prawdopodobnie stuknięci. Oboje żyli w swoim własnym świecie fantazji, w którym opuszczone domy były „oryginalne”, a pleśń „nastrojowa”. Inaczej niż Sally, zawsze uważałam się za osobę ultranowoczesną, lubiącą krzesła, które nie są rajem dla korników, i sypialnie, które zimą nie mają sopli po wewnętrznej stronie okien.
Ale zostawmy dom. Góry za nim były oszałamiające, a ich przyprószone śniegiem szczyty wznosiły się nieprawdopodobnie wysoko ku czystemu, jesiennemu niebu. Ciągnęły się wzdłuż horyzontu niczym fala pływowa zastygła w czasie, złapana w chwili, kiedy miała opaść w naszym kierunku. W świetle późnego popołudnia ich kamieniste zbocza przybrały różowawą barwę, ale tam, gdzie cień przykrywał połacie śniegu, ich kolor przechodził w szaroniebieski. Porastające je lasy były już poprzetykane złotem; obok ciemnych daglezji płonęły kępy osiki. Dostrzegłam kolejkę linową i przecinki, które wyznaczały szlaki narciarskie. Wyglądało na to, że wszystkie biegły prawie pionowo.
To musiały być te Góry Skaliste, o których czytałam, kiedy rodzice ogłosili, że przenosimy się z Richmond-on-Thames w Anglii do Kolorado w Stanach Zjednoczonych. Zaproponowano im rok jako rezydującym artystom w nowym Centrum Sztuk w małym miasteczku o nazwie Wrickenridge. Miejscowy multimilioner i wielbiciel ich prac wbił sobie do głowy, że resort narciarski na zachód od Denver potrzebuje zastrzyku kultury – a moi rodzice, Sally i Simon, mieli go dostarczyć.
Kiedy oznajmili mi tę „dobrą wiadomość”, weszłam na stronę internetową miasteczka i dowiedziałam się, że Wrickenridge znane jest właściwie tylko z tego, iż zimą spada tu co roku ponad siedem metrów śniegu. Więc będzie można jeździć na nartach – ale mnie nigdy nie było stać na szkolną wycieczkę w Alpy, więc znajdę się pewnie milion lat za moimi rówieśnikami. Już wyobrażałam sobie swoje upokorzenie, kiedy w pierwszy weekend śniegu, przewracając się, będę zjeżdżać po oślej łączce, podczas gdy pozostali pomkną w dół czarnym szlakiem.
Ale rodzice pokochali pomysł malowania wśród szczytów Gór Skalistych, a ja nie miałam serca psuć im tej wielkiej przygody. Udałam, że nie przeszkadza mi opuszczenie liceum w Richmond i wszystkich moich przyjaciół i zapisanie się do szkoły w Wrickenridge. Przez sześć lat, które upłynęły, odkąd adoptowali mnie Sally i Simon, zdążyłam znaleźć swoje miejsce w południowo-zachodnim Londynie; pokonałam swój strach i milczenie, przezwyciężyłam nieśmiałość i stworzyłam swój krąg, w którym czułam się lubiana. Gdzieś głęboko zatrzasnęłam dziwne fragmenty mojej osobowości – jak ten sen o czymś kolorowym, który kiedyś miewałam. Nie wypatrywałam już aury u napotykanych ludzi, co robiłam jako dziecko, i ignorowałam ją, kiedy mimo wszystko traciłam nad sobą kontrolę. Zrobiłam z siebie normalną dziewczynę – w każdym razie prawie normalną. A teraz zostałam rzucona w nieznane. Widziałam mnóstwo filmów o amerykańskich szkołach i czułam się bardziej niż niepewnie na myśl o nowym miejscu mojej edukacji. Przecież przeciętne amerykańskie nastolatki na pewno czasem mają pryszcze i źle się ubierają? Nigdy nie będę do nich pasować, jeśli filmy okażą się prawdziwe.
– OK. – Simon wytarł ręce w nogawki wypłowiałych dżinsów – zwyczaj, przez który każda sztuka odzieży, jaką posiadał, była usmarowana farbą olejną. Tego dnia był ubrany w swoje zwykłe, artystycznie niechlujne ubranie, podczas gdy Sally całkiem elegancko prezentowała się w nowych spodniach i kurtce, które kupiła na podróż. Ja, w moich pomiętych levisach, plasowałam się gdzieś pomiędzy nimi. – Chodźmy do środka. Pan Rodenheim powiedział, że wysłał do nas dekoratorów wnętrz. Obiecał, że zabiorą się do elewacji, jak tylko będą mogli.
A więc dlatego ten dom wyglądał jak nora.
Simon otworzył drzwi wejściowe. Zaskrzypiały, ale nie wypadły z zawiasów, co uznałam za nasze małe zwycięstwo. Dekoratorzy najwyraźniej niedawno wyszli, pozostawiwszy nam w prezencie folię, drabiny i kubełki z farbą oraz połowicznie pomalowane ściany. Zajrzałam do pokojów na górze i odkryłam jeden pomalowany na turkusowo z królewskim łóżkiem i widokiem na górskie szczyty. Musi być mój. Może nie będzie tak źle.
Przy pomocy paznokcia zdrapałam ślady farby ze starego lustra wiszącego nad komodą. Blada, poważna dziewczyna w odbiciu zrobiła to samo i popatrzyła na mnie ciemnoniebieskimi oczami. W nikłym świetle jej owalna twarz, okolona niesfornymi, długimi blond lokami, wyglądała mizernie. Dziewczyna wydawała się krucha i samotna, jakby była więźniem pokoju po drugiej stronie lustra. Jak Alicja, która nigdy nie wróciła z tamtej strony zwierciadła.
Wzdrygnęłam się. Tamten sen wciąż mnie prześladował i ciągnął w przeszłość. Muszę powstrzymać te myśli. Ludzie – nauczyciele, przyjaciele, właściwie wszyscy – mówili mi, że łatwo odpływam w melancholijne sny na jawie. Ale nie rozumieli, że czułam... sama nie wiem... jakby czegoś mi brakowało. Byłam tajemnicą dla siebie samej – kłębkiem fragmentarycznych wspomnień i niezbadanych, mrocznych zakamarków. Moja głowa była pełna sekretów, ale ja zgubiłam mapę, która pokazałaby mi, gdzie je znaleźć.
Odsunęłam rękę od chłodnej tafli, odwróciłam się od lustra i zeszłam na dół. Moi rodzice stali w kuchni, przytuleni do siebie, jak zwykle. Dopełniali się nawzajem tak idealnie, że często zastanawiałam się, jak znajdują jeszcze miejsce dla mnie.
Sally obejmowała Simona w pasie i położyła głowę na jego ramieniu.
– Nie jest źle. Pamiętasz nasze pierwsze mieszkanie w Earls Court, kochanie?
– Tak. Ściany były szare, a kiedy pod domem przejeżdżało metro, wszystko się trzęsło. – Pocałował jej krótkie, brązowe włosy. – Ten dom to pałac.
Sally wyciągnęła rękę, żebym razem z nimi mogła przeżyć tę chwilę. Przez ostatnie lata nauczyłam się nie reagować nieufnością na ich przyjazne gesty, więc podałam jej swoją dłoń. Sally ścisnęła ją w milczeniu, pokazując, że docenia, ile mnie kosztowało, by się przed tym nie cofnąć.
– Jestem taka podekscytowana! Czuję się jak w Boże Narodzenie.
Sally uwielbiała zwyczaj chowania prezentów w skarpetach.
Uśmiechnęłam się.
– Nigdy bym się nie domyśliła.
– Jest tam kto? – Rozległo się pukanie do drzwi i do środka dziarsko wmaszerowała starsza pani. Miała czarne, przyprószone siwizną włosy, ciemnobrązową skórę, kolczyki w kształcie trójkątów, które sięgały niemal kołnierzyka złotej marynarki. W rękach trzymała garnek z jakimś daniem, ale poradziła sobie z zamkniętymi drzwiami jednym kopnięciem. – Tu jesteście. Widziałam, jak przyjechaliście. Witamy w Wrickenridge.
Sally i Simon wymienili rozbawione spojrzenia, a tymczasem kobieta, czując się wyraźnie jak u siebie w domu, położyła danie na stoliku w holu.
– Nazywam się May Hoffman, jestem sąsiadką z naprzeciwka. A wy jesteście tymi Brightami z Anglii.
Wydawało się, że pani Hoffman nie oczekuje od nikogo uczestnictwa w rozmowie. Jej energia była przerażająca; złapałam się na tym, że żałuję, iż nie jestem żółwiem i nie mogę się przed nią schować do swojej skorupy.
– Wasza córka nie jest podobna do żadnego z was, co? – Pani Hoffman przesunęła na bok wiaderko z farbą. – Zobaczyłam, jak parkujecie. Czy wiecie, że z waszego samochodu cieknie olej? Będziecie chcieli to naprawić. Kingsley w warsztacie zrobi to dla was, jeśli powiecie, że wam go poleciłam. Da wam uczciwą cenę, ale uważajcie, żeby nie policzył sobie za czyszczenie – to powinno być bezpłatne.
Sally skrzywiła się do mnie przepraszająco.
– To bardzo miło z pani strony, pani Hoffman.
Zamachała ręką.
– Wszyscy tutaj staramy się być dobrymi sąsiadami. Musimy – poczekajcie, aż przeżyjecie jedną z naszych zim, to zrozumiecie. – Skierowała swoją uwagę na mnie i zmrużyła oczy. – Jesteś zapisana do jedenastej klasy w liceum?
– Tak... yyy... pani Hoffman – wymamrotałam.
– Semestr zaczął się dwa dni temu, ale spodziewam się, że o tym wiesz. Mój wnuk też jest juniorem. Powiem mu, żeby się tobą zaopiekował.
Przed oczyma pojawiła mi się koszmarna wizja męskiej wersji pani Hoffman oprowadzającej mnie po szkole.
– Jestem pewna, że to nie bę...
Przerwała mi i wskazała na garnek.
– Pomyślałam, że przyda wam się domowe jedzenie na początek korzystania z waszej nowej kuchni. – Pociągnęła nosem. – Widzę, że pan Rodenheim wreszcie zabrał się do odnawiania tego miejsca. Czas najwyższy. Mówiłam mu, że ten dom jest hańbą dla okolicy. A teraz odpocznijcie sobie, dobrze? Odwiedzę was, jak się urządzicie.
Zniknęła, zanim zdążyliśmy jej podziękować.
– No cóż – powiedział Simon. – To było interesujące.
– Bardzo proszę, napraw jutro ten cieknący olej – powiedziała Sally błagalno-żartobliwym tonem, przyciskając ręce do piersi. – Nie chcę tu być, jeśli pani Hoffman dowie się, że nie posłuchałeś jej rady – a ona na pewno tu wróci.
– Jak grypa – zgodził się.
– Ona nie jest... no... bardzo brytyjska, prawda? – spytałam.
Roześmialiśmy się wszyscy – i był to najlepszy chrzest, jaki ten dom mógł otrzymać.
Tego wieczoru rozpakowałam walizkę do starej komody, którą Sally pomogła mi wyłożyć papierem. Wciąż czuć ją było stęchlizną, a szuflady się zacinały, ale podobał mi się jej wyblakły biały kolor. Sally nazwała go udręczonym. Wiedziałam, jakie to uczucie, bo spędziłam wiele lat na tym końcu wachlarza emocjonalnego.
Przyłapałam się na myśli o pani Hoffman i tym dziwnym miasteczku, do którego przyjechaliśmy. Było takie inne, obce. Na tej wysokości zaczynało nawet brakować powietrza i czułam, że zbliża się ból głowy. Góry za oknem, obramione gałęziami rosnącej tuż przy domu jabłoni, przypominały ciemne sylwetki na tle ciemnoszarego, nocnego nieba, które zasnuwały chmury. Szczyty górowały nad miastem niczym sędziowie, przypominając nam ludziom, jak niewiele znaczące i krótkie jest nasze życie.
Spędziłam dużo czasu, decydując, co założę pierwszego dnia w szkole. W końcu wybrałam parę dżinsów i koszulkę z GAP-a. Wystarczająco anonimowy zestaw, żebym nie odstawała od pozostałych uczniów. Po namyśle wyciągnęłam dopasowany sweterek z flagą Wielkiej Brytanii wyszytą z przodu złotą nicią. Równie dobrze mogę zaakceptować to, kim jestem.
To było coś, czego nauczyli mnie Sally i Simon. Wiedzieli, że trudno mi przypomnieć sobie przeszłość, i nigdy mnie do tego nie zmuszali, mówiąc, że przypomnę sobie, jeśli będę na to gotowa. Wystarczało im, że teraz jestem tym, kim jestem; nie musiałam przepraszać ich za to, że jestem niekompletna. To wszystko nie przeszkadzało mi jednak czuć przerażenia na myśl o nieznanym, jakim był jutrzejszy dzień.
*
Czułam się trochę tchórzem, ale przyjęłam propozycję Sally, że potowarzyszy mi w zapisywaniu się na zajęcia w szkolnym sekretariacie. Liceum Wrickenridge znajdowało się około jednej mili w dół zbocza od naszego domu, niedaleko I-70, głównej drogi łączącej miasto z pozostałymi ośrodkami narciarskimi w okolicy. Budynek eksponował dumę z celu, któremu służył: nazwa szkoły była wyryta w kamieniu nad podwójnej wysokości drzwiami wejściowymi, teren szkoły porządnie utrzymany. Hol obwieszony był tablicami ogłoszeniowymi reklamującymi szeroką ofertę zajęć otwartych – a może wręcz obowiązkowych – dla uczniów. Pomyślałam o college’u, do którego chodziłabym w Anglii. Ukryty za centrum handlowym między mieszaniną budynków z lat sześćdziesiątych i baraków, był anonimowy – nie było to miejsce, do którego się należy, ale raczej takie, przez które się przechodzi. Miałam przeczucie, że przynależność stanowiła istotną część nauki w Wrickenridge. Nie byłam pewna, jak się z tym czułam. Spodziewałam się, że nie będzie mi to przeszkadzać, jeśli uda mi się tu odnaleźć, ale zacznie, jeśli obleję test z wtapiania się w nowe środowisko.
Sally wiedziała, że jestem niespokojna, ale postanowiła zachowywać się, jakbym miała zostać najlepszą uczennicą w historii tej szkoły.
– Zobacz, mają kółko artystyczne – stwierdziła radośnie. – Mogłabyś spróbować garncarstwa.
– Jestem w tym beznadziejna.
Zagryzła wargi, bo wiedziała, że to prawda.
– To może kółko muzyczne. Widzę, że mają tu orkiestrę. Och, popatrz, cheerliderki! To mogłoby być zabawne.
– Tak, jasne.
– Wyglądałabyś uroczo w takim stroju.
– Jestem prawie o stopę za niska – odpowiedziałam, patrząc na fotografię składającego się z długonogich dziewczyn zespołu.
– Kieszonkowa Wenus, oto kim jesteś. Chciałabym mieć twoją figurę.
– Sally, możesz nie robić mi wstydu? – Czemu w ogóle się z nią kłóciłam? Nie miałam zamiaru zostać cheerliderką, nawet jeśli wzrost nie byłby problemem.
– Koszykówka – ciągnęła Sally.
Przewróciłam oczami.
– Taniec.
Teraz chyba żartuje.
– Kółko matematyczne.
– Musiałabyś mnie ogłuszyć, żeby mnie tam zaciągnąć – wymamrotałam, czym doprowadziłam ją do śmiechu.
Ścisnęła mnie krótko za rękę.
– Znajdziesz swoje miejsce. Pamiętaj, jesteś wyjątkowa.
Weszłyśmy do sekretariatu. Recepcjonista stał za wysokim kontuarem. Na łańcuszku na szyi przymocowane miał okulary; odbijały się od jego różowego swetra, kiedy wrzucał listy do skrzynek nauczycieli, sącząc jednocześnie kawę z papierowego kubka.
– Ach, ty musisz być tą nową dziewczyną z Anglii! Zapraszam, zapraszam. – Skinął na nas i uścisnął rękę Sally. – Pani Bright, jestem Joe Delaney. Prosiłbym o podpisanie paru formularzy. Masz na imię Sky, prawda?
Skinęłam głową.
– Uczniowie mówią do mnie „panie Joe”. Mam dla ciebie pakiet powitalny. – Podał mi go. Zauważyłam, że mam już uczniowską kartę magnetyczną ze zdjęciem. Było takie samo jak to w paszporcie, na którym wyglądałam jak królik w świetle reflektorów. Super. Przewiesiłam łańcuszek z identyfikatorem przez głowę i schowałam kartę tak, żeby nikt jej nie widział.
Pan Joe pochylił się ku mnie poufale, owiewając mnie zapachem kwiatowej wody po goleniu.
– Zakładam, że nie wiesz, jak działa nasz system?
– Nie wiem – przyznałam.
Pan Joe spędził następne dziesięć minut, cierpliwie wyjaśniając mi, na jakie zajęcia mogę chodzić i jakie stopnie muszę otrzymać, żeby ukończyć rok.
– Przygotowaliśmy ci plan zajęć na podstawie wyborów, których dokonałaś, kiedy wypełniałaś aplikację, ale pamiętaj, nic nie jest ostateczne. Jeśli chcesz coś zmienić, daj mi znać. – Zerknął na zegarek. – Opuściłaś sprawdzanie listy, więc zaprowadzę cię prosto na pierwsze zajęcia.
Sally dała mi buziaka i życzyła powodzenia. Od tej chwili musiałam radzić sobie sama.
Pan Joe zmarszczył brwi na widok tłumu spóźnialskich wpisujących spóźnienia do specjalnego zeszytu. Rozpędził ich jak pies pasterski stado opornych owiec, po czym poprowadził mnie w stronę korytarza, w którym odbywały się zajęcia z historii.
– Sky, to ładne imię.
Nie chciałam mu mówić, że wybraliśmy je razem z rodzicami zaledwie sześć lat temu, kiedy mnie adoptowali. Kiedy mnie znaleziono, nie byłam w stanie podać nikomu mojego prawdziwego imienia i nie mówiłam nic przez kilka lat, więc pomoc społeczna nazwała mnie Janet – „po prostu Janet”, jak żartował jeden z moich przyrodnich braci. To sprawiło, że znienawidziłam to imię jeszcze bardziej. Nowe miało pomóc mi zacząć nowe życie z Brightami; Janet zostało relegowane do roli drugiego imienia.
– Podobało się moim rodzicom. A ja byłam za mała, żeby przewidzieć, w jakie zakłopotanie będzie mnie wpędzać, zestawione z moim nazwiskiem. Sky Bright – Niebo Jasne.
– Jest urocze, oryginalne.
– Mhm, tak. – Serce biło mi jak młot, dłonie miałam spocone. Nie mogę wszystkiego popsuć. Nie wolno mi wszystkiego popsuć.
Pan Joe otworzył drzwi.
– Panie Ozawa, nowa uczennica.
Japońsko-amerykański nauczyciel spojrzał na mnie znad ekranu laptopa, z którego przeglądał jakieś notatki na interaktywnej białej tablicy. Dwadzieścia głów odwróciło się w moją stronę.
Pan Ozawa zmierzył mnie spojrzeniem znad okularów. Proste, czarne włosy opadały mu na jedno szkło. Jak na starszego mężczyznę, był nawet przystojny.
– Sky Bright?
Przez klasę przeszedł chichot, ale to nie moja wina, że moi rodzice nie ostrzegli mnie, kiedy wybieraliśmy dla mnie imię. Jak zwykle bujali w obłokach, zamiast pomyśleć o czekających mnie w szkole męczarniach.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.