Читать книгу Zawsze ktoś patrzy - Joy Fielding - Страница 6

1

Оглавление

Ranek zaczyna się tak samo jak zwykle. Kolejny monotonnie piękny październikowy dzień w Miami, niebo tradycyjnie niebieskie i bezchmurne, spodziewana temperatura maksymalna dwadzieścia sześć stopni. Nic nie wskazuje na to, żeby miał się w jakiś istotny sposób różnić od poprzedniego, nic nie zdradza, że ten dzień, a raczej ta noc, zmieni moje życie na zawsze.

Budzę się o siódmej. Prysznic i ubranie – czarna plisowana spódnica i biała bawełniana bluzka, strój trochę bardziej oficjalny niż zazwyczaj. Czeszę włosy, jasnobrązowe, spływające luźnymi falami do połowy pleców. Nakładam na policzki ciut różu i lekko maluję rzęsy. Robię kawę, pochłaniam muffina i o wpół do dziewiątej dzwonię, żeby recepcjonista przyprowadził mi samochód z podziemnego garażu.

Sama mogłabym pójść po srebrne porsche vintage, ale chłopcy z recepcji uwielbiają nim jeździć, choćby tylko przez te trzydzieści sekund, które zajmuje pokonane spiralnego podjazdu z miejsca na parkingu do poziomu trzeciego przy wyjściu. Tego ranka dyżur ma Finn, prawie przystojny w spodniach khaki i butelkowozielonej bluzie z krótkimi rękawami.

– Dużo dziś pracy? – pyta, kiedy siadam za kierownicą.

– Kolejny dzień w raju.

– Powodzenia – mówi, zamykając za mną drzwi i machając ręką.

Jadę na Biscayne Boulevard do kancelarii Holdena, Cun-ninghama i Kravitza, gdzie od niemal dwóch lat pracuję jako detektyw.

Firma, zatrudniająca około trzystu pracowników, z których sto dwadzieścia pięć osób to prawnicy, zajmuje trzy górne piętra imponującego marmurowego wysokościowca w biznesowej dzielnicy w sercu miasta. Normalnie wypiłabym drugą filiżankę kawy, wymieniając uprzejmości z osobami wpadającymi i wypadającymi z pokoju służbowego, ale dziś mam się stawić w sądzie, więc zostawiam samochód na podziemnym parkingu, zamykam glocka w schowku na rękawiczki i taksówką przejeżdżam krótki odcinek na 73 West Flagler Street do sądu hrabstwa Miami-Dade. W tej dzielnicy nie ma gdzie zaparkować, a nie chcę marnować cennego czasu na krążenie i szukanie miejsca. Zostałam powołana na świadka w sprawie dotyczącej szpiegostwa przemysłowego i nie mogę się doczekać składania zeznań. W przeciwieństwie do wielu moich kolegów, którzy wolą pozostawać niewidzialni, lubię występować w sądzie.

Może dlatego, że jako detektyw spędzam sporą część czasu we względnej samotności. Moja praca polega na zbieraniu informacji, które mogą się przydać w sądzie – na śledzeniu niewiernych małżonków i podejrzanych pracowników, prowadzeniu obserwacji, robieniu zdjęć, filmowaniu tajnych spotkań, odnajdowaniu i przesłuchiwaniu przyszłych świadków, namierzaniu zaginionych spadkobierców i zbieraniu faktów, z których część sędzia uzna za odnoszące się do sprawy, a część za obsceniczne, lecz przydatne. Kiedy zgromadzę wszystkie potrzebne informacje, siadam i spisuję raport. Czasem, jak dziś, jestem wzywana do sądu. Pobieżna znajomość prawa bardzo mi się przydaje – kilka lat studiowania kryminologii na Uniwersytecie Miami nie okazało się całkowitą stratą czasu, choć odeszłam, nie zrobiwszy dyplomu. Jak napisano na stronie internetowej, na której zarejestrowałam swoją licencję, osoby wykonujące moją pracę powinny być inteligentne, dobrze poinformowane, wytrwałe, metodyczne, pomysłowe i dyskretne. Bardzo się staram spełniać te kryteria.

Najpierw czekanie w długiej kolejce przed bramką za drzwiami sądu, potem wkurzająco powolny wjazd zatłoczoną windą na dwudzieste pierwsze piętro. Zabawnie pomyśleć, że w 1928 roku, kiedy ukończono ten dwudziestoośmiopiętrowy budynek, był nie tylko najwyższy na Florydzie, ale i na południu Ohio. Co dziwne, jego biała fasada nadal wyróżnia się wśród identycznych szklanych drapaczy chmur, które nad nim górują. Wnętrze to już inna, mniej efektowna historia. Hol nadal czeka na brakujące fundusze, przez co nie można dokończyć renowacji, a wygląd większości sal sądowych jest równie przykry, jak panujący w nich czasem zapach.

– Proszę się przedstawić i wymienić swój zawód – zwraca się do mnie urzędnik, gdy już stanęłam na miejscu dla świadka i złożyłam przysięgę, że będę mówić całą prawdę i tylko prawdę.

– Bailey Carpenter. Jestem detektywem w kancelarii Holden, Cunningham i Kravitz.

– Jak się masz, Bailey? – pyta Sean Holden, kiedy siadam.

Sean jest nie tylko moim szefem, ale jednym z założycieli i wielką gwiazdą firmy, choć ma dopiero czterdzieści dwa lata. Patrzę, jak zapina guziki niebieskiej marynarki w prążki, i myślę, że wygląda imponująco. Nie jest przystojny w tradycyjnym sensie tego słowa, rysy ma toporne, orzechowe oczy małe i trochę zbyt świdrujące, ciemne włosy nieco zbyt kędzierzawe, wargi ciut za pełne. Po prostu ciut za dużo wszystkiego, co zwykle skutecznie onieśmiela przeciwnika.

Sprawa jest względnie prosta. Nasz klient, właściciel miejscowej sieci popularnych piekarni, został pozwany przez byłą pracownicę za bezprawne zwolnienie. Teraz odpowiada na zarzuty, twierdząc, że zwolnił ją, ponieważ przekazywała tajemnice handlowe jego głównemu konkurentowi. Pracownica już zeznała, że jej spotkania z rzeczonym konkurentem miały zupełnie niewinny charakter, że ona i jej mąż znają go od dzieciństwa i że ich spotkania, które szczegółowo opisałam w raporcie włączonym do dowodów, dotyczyły wyłącznie planowanego przyjęcia-niespodzianki na czterdzieste urodziny jej męża. Dodała też, niepytana, że jest uczciwa i nigdy świadomie nie zdradziłaby zaufania pracodawcy.

I tu popełniła błąd. Świadkowie nigdy nie powinni mówić niczego z własnej woli.

Sean zadaje mi szereg pozornie niewinnych związanych z pracą pytań, po czym przechodzi do sprawy, w której mnie tu wezwano.

– Wiesz, że Janice Elder zeznała pod przysięgą, że jest, cytuję: „uczciwą kobietą, niezdolną do takiej zdrady”.

– Tak, wiem.

– I możesz podważyć to stwierdzenie?

– Mam dowód, który podważa zarówno stwierdzenie, że Janice jest uczciwa, jak i to, że jest niezdolna do zdrady.

Prawnik drugiej strony natychmiast wstaje.

– Sprzeciw, Wysoki Sądzie.

– Pani Elder sama otworzyła drzwi do takich pytań – oznajmia Sean, a sędzia przyznaje mu rację.

– Powiedziałaś, że masz dowody podważające zarówno uczciwość tej pani, jak i jej niezdolność do zdrady? – pyta Sean, powtarzając to, co powiedziałam.

– Tak.

– Co to za dowód?

Zerkam do notatek, choć tak naprawdę ich nie potrzebuję. Sean i ja ćwiczyliśmy te zeznania od wielu dni i znam swój tekst na pamięć.

– W nocy 12 marca 2013 roku – zaczynam – poszłam za panią Elder do hotelu Doubleday Hilton w Fort Lauderdale… – Kątem oka widzę, że Janice Elder pospiesznie naradza się ze swoim prawnikiem. Dostrzegam panikę w jej oczach.

– Sprzeciw – rzuca znowu prawnik.

I znowu bez skutku.

– Proszę mówić dalej.

– Widziałam, jak pani Elder podchodzi do recepcji i dostaje kartę do pokoju numer 214, wynajmowanego przez pana Carla Segrettiego.

– Co? – wyrywa się mężczyźnie siedzącemu za Janice Elder. To jej mąż Todd, który zerwał się na nogi, a jego opaloną skórę rozświetlił jaskrawoczerwony rumieniec, jak łuna pożaru. – Kręcisz z Carlem?

– Sprzeciw, Wysoki Sądzie. To nie ma nic wspólnego z tą sprawą.

– Przeciwnie, Wysoki Sądzie…

– Ty kłamliwa dziwko!

– Proszę o spokój.

– Ruchasz się z moim kuzynem?

– Proszę usunąć tego mężczyznę z sali. – Sędzia uderza młotkiem. – Trzydzieści minut przerwy.

– Dobra robota – rzuca Sean kątem ust, kiedy go mijam, wychodząc z sali. Nienawistne spojrzenie pani Elder wypala mi w plecach dziurę.

Na korytarzu, czekając, czy znowu mnie nie wezwą, sprawdzam komórkę. Wiadomość od Alissy Dunphy, współpracowniczki firmy. Alissa prosi, żebym zajęła się ewentualnym powrotem Rolanda Petersona, zbiegłego tatusia, który wolał wyjechać z Miami, niż zapłacić byłej żonie kilkaset tysięcy dolarów zaległych alimentów.

– No, to była dość nieprzyjemna niespodzianka – odzywa się jakiś głos, kiedy wrzucam telefon do mojej wielkiej płóciennej torby.

Głos należy do prawnika Janice Elder. Owen Weaver ma pewnie jakieś trzydzieści parę lat, czyli trochę więcej ode mnie. Ma też strasznie dużo równych białych zębów, które nie pasują do jego uroczo krzywego uśmiechu.

– Robię, co do mnie należy – odpowiadam, tylko trochę się usprawiedliwiając.

– Musisz to robić tak dobrze? – Uśmiechają się już nie tylko jego usta, ale i łagodne brązowe oczy i zaczynam mieć wrażenie, że wcale nie mówimy o sprawie. – Zrób mi przysługę.

– Jeśli zdołam.

– Zjedz ze mną kolację. – Potwierdza moje podejrzenia.

– Co?

– Kolację. Ze mną. W dowolnie wybranej restauracji. W sobotę wieczór.

– Zapraszasz mnie na randkę?

– To takie dziwne?

– No, w tych okolicznościach…

– Chodzi o to, że właśnie mnie wykończyłaś?

– Owszem.

– Mimo to trzeba jeść.

– Też prawda. – Drzwi do sali sądowej otwierają się gwałtownie i Sean Holden rusza do mnie zdecydowanym krokiem. – Przepraszam na chwilę… mój szef…

– Oczywiście. – Owen Weaver sięga do wewnętrznej kieszeni granatowej marynarki i podaje mi wizytówkę. – Zadzwoń. – Uśmiecha się najpierw do mnie, potem do Seana. – Poproszę o dziesięć minut na rozmowę z klientką – mówi do niego i odchodzi.

Sean kiwa głową.

– O co chodziło?

Wrzucam wizytówkę Owena do torby i wzruszam ramionami, jakby ta rozmowa nie miała znaczenia. Sean ogląda się na salę sądową, ja też. Mąż pani Elder stoi przy drzwiach, samotny, z nieprzeniknioną miną i zaciśniętymi pięściami, z muskularnym ciałem tak napiętym, jakby przygotowywał się do skoku. Spogląda na mnie i mówi bezgłośnie „suka”, przenosząc wściekłość z żony na mnie. Nie po raz pierwszy staję się obiektem gniewu na inną osobę.

Pół godziny później pani Elder zgadza się wycofać oskarżenie, jeśli jej klient zrobi to samo. Nasz klient marudzi, ale w końcu się poddaje i obie strony są niezadowolone, co stanowi oznakę udanego kompromisu. W każdym razie Sean i ja cieszymy się.

– Muszę lecieć – rzuca do mnie przed sądem. – Złapię cię później. Aha, Bailey – dodaje, zatrzymując taksówkę. – Gratulacje. Bardzo dobrze ci poszło.

Patrzę, jak taksówka znika wśród innych samochodów, łapię drugą i wracam na Biscayne Boulevard. Choć w sądzie odnieśliśmy zwycięstwo, jakoś mi markotno. Chyba spodziewałam się czegoś więcej niż tylko pochwały na odczepnego. Uczczenie tego lunchem byłoby miłym gestem, myślę, wsiadając do swojego samochodu w podziemnym garażu. Otwieram schowek na rękawiczki, wyjmuję broń i wrzucam ją do torby, gdzie ląduje na wizytówce Owena Weavera. Zastanawiam się nad przyjęciem jego propozycji. Od rozstania z chłopakiem zbyt wiele sobotnich wieczorów spędziłam samotnie.

Dwadzieścia minut później, skręcając w Northeast 129 Street w Północnym Miami, nadal o tym myślę. Zatrzymuję samochód na cichej willowej uliczce i idę w stronę cytrynowego budynku na końcu rzędu równie staroświeckich, pastelowych, niskich bloków. To tu mieszka Sara McAllister, z którą Roland Peterson spotykał się w czasach, zanim uciekł z miasta, by nie łożyć na dzieci. Podejrzewam, że mógł wrócić właśnie dla niej, i zamierzam to sprawdzić.

Na końcu ulicy znajduje się owalna kępa krzewów, miejsce zaciszne, choć położone blisko drogi. Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszego punktu obserwacyjnego. Szybko sprawdzam, czy nikt nie patrzy, wyjmuję z torby lornetkę i daję nura w zarośla. Kucam wśród kwiatów i podnoszę lornetkę do oczu. Spoglądam na narożnik drugiego piętra w czteropiętrowym budynku i reguluję ostrość.

Zasłony w salonie Sary McAllister są rozsunięte, ale przy zgaszonym świetle trudno dostrzec cokolwiek z wyjątkiem stojącej przy oknie lampy z białym abażurem. Wydaje się, że w mieszkaniu nie ma nikogo, co mnie nie dziwi. Sara pracuje jako sprzedawczyni w Nordstrom i nie wraca przed szóstą. Dochodzę do wniosku, że teraz niewiele zwojuję, tkwiąc w tych krzakach. Rozsądniej będzie wrócić wieczorem.

Na popołudnie mam umówione dwa spotkania, no i muszę się rozprawić z górą zaległych dokumentów. I zadzwonić do Heatha, mojego brata. Nie gadaliśmy od tygodnia i nie mogę przestać się o niego martwić.

Rzucam jeszcze niedbałe spojrzenie na starą ulicę zastygłą w słonecznym blasku, jakby czas się zatrzymał, jakbym patrzyła na fotografię. Już się zaczynam podnosić, kiedy dostrzegam jakiś błysk w oknie po drugiej stronie ulicy, jakby ktoś właśnie odsunął się od szyby. Czy ten ktoś mnie obserwował?

Podnoszę lornetkę, ale nikogo nie widzę. Zawodowe zboczenie, myślę i wyłażę z krzaków, po czym strącam kwiat hibiskusa z rękawa białej bluzki i otrzepuję kolana z ziemi. Postanawiam, że w nocy zjawię się tu w stosowniejszym stroju. Zresztą wtedy ciemność będzie mnie osłaniać jak tarcza. W swojej głupocie uznaję, że to wystarczające zabezpieczenie przed oczami równie wścibskimi jak moje.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Zawsze ktoś patrzy

Подняться наверх