Читать книгу Nie ma jej - Joy Fielding - Страница 6

ROZDZIAŁ 1
Dzisiaj

Оглавление

Dochodziła zaledwie ósma rano, a telefon już dzwonił. Nawet zza zamkniętych drzwi łazienki i przy odkręconym prysznicu Caroline rozpoznała ten charakterystyczny, trzytonowy dzwonek, sygnalizujący rozmowę zamiejscową. Zdecydowała się go zignorować, uznawszy, że to pewnie telemarketer albo prasa. Obie możliwości były równie nieprzyjemne, ale mając wybór, Caroline wolałaby chyba telemarketera. Telemarketerzy czyhają tylko na twoje pieniądze. Prasa chce twojej krwi.

Chociaż minęło już tyle czasu.

Jutro będzie piętnaście lat.

Wstawiła głowę pod gorący strumień wody. Piana z szamponu spływała po jej zamkniętych powiekach i po policzkach. To chyba niemożliwe. Jakim cudem piętnaście lat złożonych z niekończących się dni i zarwanych nocy minęło tak szybko? Sądziła, że do tej pory powszechne zainteresowanie jej osobą co najmniej przygaśnie. Tymczasem ciekawość raczej rosła z każdą kolejną rocznicą. Reporterzy wydzwaniali tygodniami z miejsc tak odległych jak Australia i Japonia. Jak teraz wygląda jej życie? Czy pojawiły się jakieś nowe poszlaki? Jacyś nowi mężczyźni? Może kolejne samobójstwo? Czy wciąż żywi nadzieję, że znów zobaczy swoją córkę? Czy policja nadal uważa ją za podejrzaną w sprawie zaginięcia dziecka?

Tyle że Samantha już nie byłaby dzieckiem. Zaledwie dwulatka, kiedy zniknęła bez śladu z łóżeczka w ekskluzywnym meksykańskim kurorcie, podczas gdy, według słów dziennikarzy, „jej rodzice zabawiali się z przyjaciółmi w pobliskiej restauracji”, teraz miałaby siedemnaście lat.

Zakładając, że nadal żyje.

Żeby więc odpowiedzieć na niektóre z ich pytań: nie było żadnych nowych poszlak. Caroline nigdy nie porzuci nadziei, ma już całkowicie w nosie, co sądzi o niej policja, a jej życie wyglądałoby o niebo lepiej, gdyby prasa wreszcie raczyła się od niej odczepić.

Z pochyloną głową, z wodą ociekającą z nosa i brody, Caroline wyciągnęła rękę i zakręciła kurki prysznica, zadowolona, że natrętny dzwonek telefonu wreszcie umilkł. Miała świadomość, że to tylko chwilowa ulga. Ten, kto dzwonił, zadzwoni znowu. Zawsze próbowali.

Wyszła z kabiny na podgrzewaną, biało-szarą marmurową posadzkę łazienki, otuliła się białym frotowym płaszczem kąpielowym i dłonią starła mgłę pary pokrywającą duże lustro nad podwójną umywalką. Z odbicia spojrzała na nią czterdziestosześcioletnia kobieta z mokrymi, brązowymi włosami i znużonymi, zielonymi oczami, w niczym nieprzypominająca tamtej „pięknej” i „powściągliwej” młodej kobiety „o udręczonym spojrzeniu”, którą gazety opisywały zaraz po zniknięciu Samanthy, w jakiś sposób zdoławszy sprawić, że słowa „piękna” i „powściągliwa” brzmiały niepochlebnie i oskarżycielsko. Po dziesiątej rocznicy „piękna” ustąpiła „efektownej”, a „powściągliwa” przekształciło się w „zamkniętą w sobie”. A w zeszłym roku jakiś reporter zdeprecjonował ją jeszcze bardziej, określając jako „nadal atrakcyjną osobę w średnim wieku”. Komplement tak miałki, że całkiem niepochlebny i zwyczajnie równy obeldze.

Nieważne. Przywykła do tego.

Caroline energicznie wytarła głowę grubym, białym ręcznikiem i patrzyła, jak nowa fryzura okala wiotkimi kosmykami jej twarz aż po brodę. Fryzjerka zapewniała ją, że dzięki strzyżeniu bez cieniowania będzie wyglądała młodziej, ale chyba nie wzięła pod uwagę uporu cienkich włosów klientki, które odmawiały układania się inaczej, bezwładnie zwisając. Caroline wzięła głęboki oddech, uznając, że jutrzejsze wzmianki prasowe prawdopodobnie opiszą ją jako „niegdyś atrakcyjną matkę zaginionej dziewczynki, Samanthy Shipley”.

Czy jej wygląd w ogóle ma jakieś znaczenie? Czy w oczach osądzającej ją opinii publicznej będzie mniej winna – zaniedbania, niedostatecznej opieki rodzicielskiej, zabójstwa – tylko dlatego, że jest mniej atrakcyjna niż wtedy, kiedy jej córka zniknęła? Wówczas prasa odsądzała ją od czci i wiary za wszystko, począwszy od linii kości policzkowych po długość spódnic, od połysku rozpuszczonych na ramiona włosów po lśnienie szminki. Nawet szczerość jej łez podawano w wątpliwość – jeden z brukowców po którejś konferencji prasowej skomentował, że tusz do rzęs „dziwnie jej się nie rozmazywał”.

Mężowi dostała się tylko niewielka porcja jadu, który wylewano na Caroline. Niezaprzeczenie przystojny, Hunter przy swoim atrakcyjnym wyglądzie był na tyle nijaki, że nie narzucał się jako łatwy cel. Podczas gdy wrodzona nieśmiałość Caroline miała niefortunną tendencję do jawienia się jako wyniosłość, bardziej otwarta osobowość Huntera sprawiała, że zdawał się tyleż przystępny, co szczery. Przedstawiano go jako ojca, „który ledwie się trzyma, lgnąc kurczowo do swojej starszej córeczki, Michelle, pięcioletniego dziecka o twarzy aniołka”, gdy żona stała obok nich, „jakby kij połknęła, nieco z boku i oddzielnie”.

Nie wspominano już o tym, że to wskutek nalegań Huntera wyszli z hotelu tamtego wieczoru, chociaż zamówiona przez nich opiekunka do dziecka nie dotarła. Nie wspominano o tym, że wyjechał z Meksyku i wrócił do swojej kancelarii prawnej w San Diego zaledwie tydzień po zniknięciu Samanthy. Nie wspominano o przysłowiowej „ostatniej kropli goryczy”, o tej finalnej małżeńskiej zdradzie, która raz na zawsze skazała ich związek na klęskę.

Tyle że to też była jej wina.

– Wszystko moja wina – powiedziała Caroline do swojego odbicia w lustrze, wyjmując z szuflady pod umywalką suszarkę do włosów i przystawiając ją do głowy niczym rewolwer. Nacisnęła włącznik i fala gorącego powietrza uderzyła ją prosto w ucho.

Dzwonek odezwał się niemal równocześnie. Caroline dopiero po chwili zorientowała się, że to telefon. Jeden długi sygnał, po nim dwa krótsze, co oznaczało kolejną rozmowę zamiejscową. – Dajcie mi spokój! – krzyknęła w stronę sypialni. A potem: – A, do diabła! – Wyłączyła suszarkę i pomaszerowała do pokoju, złapała słuchawkę leżącą na stoliku przy podwójnym łóżku, starając się nawet nie patrzeć na poranną gazetę rzuconą na rozgrzebaną kołdrę.

– Halo?

Cisza, a potem sygnał zajętości.

– Super. – Wstawiła słuchawkę z powrotem na ładowarkę. Jej wzrok odruchowo powędrował ku pierwszej stronie gazety. Na niej, obok odgrzanych, jak co roku, wszystkich okropnych faktów i plugawych insynuacji, jakie publikowano przez minione piętnaście lat, wśród napawania się każdym pikantnym szczegółem – „Zdrada małżeńska!”, „Samobójstwo!”, „Wyznanie prawdy!” – widniała duża fotografia dwuletniej Samanthy, uśmiechającej się do niej obok rysunkowego portretu córki – artystycznej wizji tego, jak mogłaby wyglądać dzisiaj. Podobne szkice od dwóch tygodni zalewały internet. Nogi się pod nią ugięły i Caroline ciężko przysiadła na łóżku. Telefon znów zadzwonił i rzuciła się w jego stronę, odbierając połączenie, zanim zdążył wybrzmieć pierwszy dzwonek.

– Proszę, dajcie mi wreszcie spokój – rzuciła.

– Zakładam, że widziałaś poranną gazetę – odezwał się znajomy głos. Należał do Peggy Banack, szefowej Hospicjum Marigold, dwunastołóżkowego obiektu dla nieuleczalnie chorych w samym sercu San Diego. Peggy była najlepszą przyjaciółką Caroline od trzydziestu lat, a od piętnastu – jedyną.

– Trudno nie zauważyć. – Caroline znów starała się ominąć wzrokiem pierwszą stronę gazety.

– Dupek pisze to samo co roku. Wszystko w porządku?

Caroline wzruszyła ramionami.

– Chyba tak. Gdzie jesteś?

– W pracy.

No jasne, pomyślała Caroline. A gdzie indziej miałaby być Peggy o ósmej w poniedziałkowy poranek?

– Słuchaj, niechętnie zawracam ci tym głowę – powiedziała Peggy – a już zwłaszcza w tej chwili...

– Co się stało?

– Tak się tylko zastanawiałam... Michelle już wyszła?

– Jest u ojca. Sporo tam przebywa od narodzin dziecka... – Caroline głęboko odetchnęła, bo zbierało jej się na wymioty. – Miała być w pracy dziś rano?

– Pewnie jest już w drodze.

Caroline pokiwała głową i gdy tylko pożegnała się z Peggy, wystukała numer komórki Michelle. Na pewno nawet ktoś tak uparty i skłonny do autodestrukcji jak jej córka nie okazałby się tak głupi, żeby opuścić narzucone przez sąd prace społeczne.

– Cześć, tu Micki – zabrzmiał głos córki tonem tak matowym, że Caroline z trudem go rozpoznała. – Zostaw wiadomość.

Bez choćby „proszę”, pomyślała Caroline, z miejsca jeżąc się wewnętrznie na to zdrobnienie, Micki, i zachodząc w głowę, czy córka czasem nie z tego powodu upiera się, by tak do niej mówić. – Michelle – odezwała się znacząco. – Peggy dzwoniła przed chwilą. Najwyraźniej spóźniasz się na swoją zmianę. Gdzie jesteś? – Rozłączyła się, odetchnęła i zadzwoniła na stacjonarny numer Huntera, twardo postanawiając, że nie będzie się nastawiać negatywnie. Może córce zawiódł budzik. Może autobus się spóźnił. Może właśnie w tej chwili wchodzi do hospicjum.

A może odsypia kolejny przeimprezowany do późna wieczór, wtrącił nieproszony głos rozsądku. Może znów wypiła o jednego drinka za dużo, a potem wsiadła do samochodu, ignorując zarówno niedawne aresztowanie za jazdę pod wpływem, jak i zawieszenie prawa jazdy. Może zatrzymała ją policja, w praktyce niwecząc ugodę wynegocjowaną przez jej ojca z zastępcą prokuratora okręgowego, ugodę, która pozwoliła córce uniknąć odsiadki w zamian za kilkaset godzin prac społecznych. – Cholera, Michelle. Naprawdę jesteś aż tak nieodpowiedzialna? – Dopiero, kiedy te słowa padły, Caroline zorientowała się, że połączenie ktoś już po drugiej stronie odebrał.

– Caroline? – odezwał się jej były mąż.

– Hunter – odparła, nieco się przy tym imieniu zająknąwszy. – Co u ciebie?

– W porządku. A ty jak?

– Jakoś się trzymam.

– Widziałaś poranną prasę?

– Tak.

– Nie jest to łatwa pora roku – powiedział, jak zwykle świetny w stwierdzaniu rzeczy oczywistych.

– Owszem. – Chociaż ty radzisz sobie raczej dobrze, pomyślała. Młoda żona, dwuletni synek, teraz nowo narodzona dziewczynka, która zastąpi utraconą córkę. – Michelle jest u ciebie?

– Zdaje się, że pomaga Dianie przy małej.

I jak na dany znak, w słuchawce rozległo się gwałtowne zawodzenie niemowlęcia. Caroline przymknęła oczy, usiłując nie wyobrażać sobie tego ostatniego dodatku do rodziny Huntera.

– Peggy dzwoniła. Michelle powinna być w hospicjum.

– Serio? Myślałem, że jedzie dziś na popołudnie. Czekaj chwilę. Micki! – zawołał głośno. – To pewnie tylko jakieś nieporozumienie.

– Pewnie tak – powtórzyła bez przekonania Caroline.

– Co sądzisz o tym szkicu? – zaskoczył ją pytaniem Hunter.

Poczuła, że oddech więźnie jej w płucach, zdumiona, że byłemu mężowi udawało się brzmieć tak rzeczowo, zupełnie jakby odnosił się do jakiegoś abstrakcyjnego dzieła sztuki, a nie portretu ich zaginionego dziecka.

– Ja... To... – wyjąkała, przeskakując wzrokiem od zdjęcia w gazecie do rysunku obok. – Dali jej twoją linię szczęki.

Hunterowi wyrwało się coś pomiędzy śmiechem a westchnieniem.

– To zabawne. Diana powiedziała dokładnie to samo.

O Boże, pomyślała Caroline.

– Co jest? – Usłyszała skierowane do ojca pytanie Michelle.

– To twoja matka – odparł. Jego głos ścichł, gdy przekazywał słuchawkę Michelle. – Zdaje się, że powinnaś być w hospicjum.

– Jadę dziś po południu – odezwała się Michelle do matki głosem, który absolutnie nie przypominał matowego szeptu nagranego na pocztę głosową.

– Nie możesz tam się zjawiać, kiedy masz ochotę – stwierdziła Caroline.

– Naprawdę? To nie tak to działa?

– Michelle...

– Wyluzuj, mamo. Zamieniłam się dyżurami z taką jedną dziewczyną.

– No cóż, ona się tam nie zjawiła.

– Zjawi się. Nie martw się. Coś jeszcze?

– Powinnaś chyba zadzwonić do Peggy, wyjaśnić...

– Dzięki, tak zrobię.

– Michelle...

– Taa?

– Tak myślałam, może dziś wieczorem poszłybyśmy razem na kolację...

– Nie mogę. Umówiłam się z przyjaciółką. Z Emmą.

– Emmą? – powtórzyła Caroline, usiłując nie zdradzać rozczarowania. – Czy ja ją znam?

– Widziałaś ją z sześć razy.

– Naprawdę? Nie przypominam sobie...

– To dlatego, że nigdy nie pamiętasz moich przyjaciółek.

– To nieprawda.

– Ależ owszem. Tak czy inaczej, muszę kończyć. Pogadamy później.

W słuchawce zapadła cisza. Caroline rzuciła telefon na łóżko, patrząc, jak znika w fałdach białej pościeli. – Cholera. Czy Michelle miała rację? Córka zawsze miewała mnóstwo przyjaciółek, chociaż żadna z tych przyjaźni nie trwała długo, więc tym trudniej było je spamiętać. Jeszcze coś, co powodowało poczucie winy.

Sprawdziła godzinę, zorientowała się, że dochodzi wpół do dziewiątej. W szkole powinna być za pół godziny. Podniosła się, już zmęczona na samą myśl o dwudziestu trzech mało gorliwych uczniach, zgarbionych za swoimi ławkami, patrzących na nią szklanym wzrokiem, pełnym oczywistej i jednoznacznej antypatii do przedmiotu.

Jak oni mogą nie kochać matematyki? – zastanawiała się. W matematyce jest coś tak wspaniałego, tak czystego, tak prawdziwego... Jej ojciec też uczył matematyki i przekazał pasję córce. Chodziło o znacznie więcej niż rozwiązywanie łamigłówek i zadań. W tym irracjonalnym świecie, tak pełnym niejednoznaczności, tak obfitującym w zbiegi okoliczności, Caroline grzała się w promieniach matematycznej niepodważalności, czerpiąc pociechę z faktu, że nie ma tu miejsca ani na interpretację, ani na ambiwalencję, że zawsze istnieje tylko jedna prawidłowa odpowiedź, a jej słuszności da się dowieść. Kolejny znak, dowodziłaby niewątpliwie Michelle, jak jej się już zdarzyło przy niejednej okazji, że matematyka nie ma absolutnie żadnego odniesienia do realnego życia.

Caroline wróciła do łazienki i dosuszyła włosy. Potem ubrała się w granatową spódnicę i białą jedwabną bluzkę, wyjęte z szafy jeszcze poprzedniego wieczoru.

– Nie masz nic innego do włożenia? – spytała ją raz Michelle.

– A ty? – odpaliła Caroline, wskazując obowiązkowy mundurek córki złożony z dżinsów o wąskich nogawkach i przydużej bawełnianej koszulki. Jak wiele młodych kobiet z jej pokolenia, Michelle nabożnie śledziła najnowsze trendy w modzie, przelotnie popularne diety i systemy ćwiczeń. „Wszystko z umiarem” stanowiło koncepcję równie jej obcą, co algebra.

No dobrze – powiedziała Caroline do samej siebie. – Czas się zbierać.

Już jej groziło spóźnienie. Wymówiła ciche życzenie, żeby w pokoju nauczycielskim zostało trochę kawy w dzbanku. Mogła znieść wiele rzeczy, ale dzień bez kawy do nich się nie zaliczał.

Telefon rozdzwonił się, kiedy szła już w stronę drzwi. Po pierwszym dzwonku odezwały się zaraz dwa krótsze, wskazując kolejną zamiejscową. Pewnie to ta sama osoba, która dzwoniła wcześniej. – Nie odbieraj – przestrzegła samą siebie, ale już szła do kuchni, przyciągana dźwiękiem jak magnesem. Uniosła słuchawkę w połowie czwartego sygnału.

– Halo?

Cisza.

– Halo?

Odgłos oddechu.

Świetnie, pomyślała. Dokładnie tego mi trzeba, telefonicznego zboczeńca. I to zamiejscowego.

– Odkładam słuchawkę – zapowiedziała, odsuwając telefon od ucha.

– Proszę poczekać.

Znów przyłożyła telefon do ucha.

– Słucham?

Cisza.

– No dobrze, rozłączam się.

– Nie, proszę.

To był głos młodej dziewczyny, niemal dziecka. Było w nim naleganie, coś na tyle jednocześnie obcego i znajomego, że Caroline jednak nie przerwała połączenia.

– Kto mówi?

Znów milczenie.

– Proszę posłuchać, nie mam na to czasu...

– Czy to mieszkanie pani Caroline Shipley? – spytała dziewczyna.

– Tak.

– Pani Shipley? – ciągnęła dziewczyna.

– Jest pani z prasy?

– Nie.

– To kim pani jest?

– Czy mówię z Caroline Shipley?

– Tak. Kto dzwoni?

Kolejna chwila milczenia.

– Kto mówi? – powtórzyła Caroline. – Czego pani chce? Odwieszam słuchawkę...

– Na imię mam Lili.

Caroline przebiegła w myślach klasowe listy wszystkich swoich uczniów, byłych i obecnych, usiłując dopasować jakąś twarz do tego imienia, ale nic jej to nie dało. Może to kolejna przyjaciółka Michelle, o której zapomniała?

– W czym mogę ci pomóc, Lili?

– Pewnie nie powinnam dzwonić...

– O co chodzi? – Dlaczego jeszcze nie skończyła tej rozmowy, na litość boską? Dlaczego po prostu się nie rozłączyła?

– Ja chyba...

– Tak?

– Patrzyłam na te szkice w internecie. – Lilly urwała. – No, te... pani córki.

Caroline opuściła głowę. No to jedziemy, pomyślała. Co roku o tej porze to się zdarzało. Pięć lat temu zadzwonił jakiś facet z Florydy, twierdząc, że córka jego nowych sąsiadów jest podejrzanie podobna do najnowszych portretów Samanthy. Caroline natychmiast wybrała się do Miami i opuściła wszystkie trzy występy Michelle w szkolnym przedstawieniu musicalu Oliver!, wszystko po to, by nadzieja z miejsca prysła, bo podejrzenia tego gościa okazały się bezpodstawne. Następnego roku jakaś kobieta poinformowała, że widziała Samanthę w kolejce w Starbucksie w Tacomie, w stanie Waszyngton. Kolejna podróż po nic. A teraz, wobec szeroko publikowanych w gazetach i w internecie ostatnich portretów...

– Lili... – zaczęła.

– No właśnie o to chodzi – przerwała dziewczyna, a Caroline znów poczuła, że nogi się pod nią uginają i nie może złapać oddechu. – Wydaje mi się, że nie mam na imię Lili. – Kolejna chwila milczenia. – Ja chyba naprawdę mam na imię Samantha. Chyba jestem pani córką.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Nie ma jej

Подняться наверх