Читать книгу Coś do oclenia - Julian Barnes - Страница 6

Przedmowa

Оглавление

Po raz pierwszy pojechałem do Francji latem 1959, kiedy miałem trzynaście lat. Okres poprzedzający mój wiek młodzieńczy był niesamochodowy i wyspiarski; teraz zaś przed naszym domem stał szary triumph mayflower w odcieniu gunmetal grey, kupiony z drugiej ręki za 200 funtów, które podarowała ciotka Edie. Wydał mi się wówczas – jak stałoby się to zapewne w przypadku każdego innego samochodu – niezwykle piękny, choć nieco zbyt pudełkowaty i kanciasty, by można go było określić mianem eleganckiego; w zeszłym roku, według ankiety przeprowadzonej wśród brytyjskich miłośników motoryzacji, został uznany za jeden z dziesięciu najbrzydszych samochodów, jakie kiedykolwiek powstały. Numer rejestracyjny RTW1, czerwona skórzana tapicerka, deska rozdzielcza inkrustowana orzechem włoskim, ani śladu radia i niebieski metalowy emblemat Królewskiego Klubu Automobilowego z przodu (zjawił się u nas przedstawiciel owego stowarzyszenia – korpulentny i wąsaty, w ciężkich poplamionych butach, odznaczający się służalczym charakterem – by wpisać nas na listę członków klubu. Jego pierwsze niedorzeczne pytanie – „No dobrze, sir, ile samochodów pan posiada?” – przerodziło się z czasem w rodzinny mit). To, że samochody nie mają służyć jedynie bezpiecznemu transportowi, ale także niebezpiecznym wojażom, podkreślała nazwa modelu oraz wspaniałe kołpaki: w środku każdego znajdowało się emaliowane czerwono-niebieskie przedstawienie kuli ziemskiej w odwzorowaniu Merkatora.

Nasza pierwsza ekspedycja wiodła z podmiejskiego Middlesex na francuską prowincję. Dotarłszy do Newhaven, patrzyliśmy niespokojnie, jak żuraw przenosi z rutynową beztroską mayflowera nad naszymi głowami, po czym umieszcza go w ładowni promu. Metalowemu emblematowi Królewskiego Klubu Automobilowego z przodu towarzyszył teraz metalowy znaczek GB z przeciwnej strony. Prowadziła matka; ojciec odczytywał mapę i w razie potrzeby dawał sygnały ręką; brat i ja, pełni obaw, siedzieliśmy z tyłu. Przez kolejne lata, w porze wakacji, objeżdżaliśmy różne regiony Francji, unikając na ogół większych miast i zawsze omijając z daleka Paryż. Zwiedzaliśmy châteaux i kościoły, groty i muzea, co zaszczepiło we mnie dozgonną fobię, której na imię „wycieczka z przewodnikiem”. To ja pełniłem funkcję urzędowego fotografa, najpierw robiąc zdjęcia czarno-białe (wywoływane w domowej ciemni), potem barwne. Moi rodzice pozowali tylko wtedy, gdy obraz ukazujący się w celowniku wydawał się nudny; potem, zgodnie z zaleceniami podręcznika fotografii amatorskiej, nalegałem, by ustawiali się na „pierwszym planie”. W porze lunchu zatrzymywaliśmy się na piknik, a około piątej po południu zaczynaliśmy szukać jakiegoś małego hotelu. Naszym mszałem był czerwony przewodnik Michelina. W tamtych czasach, gdy tylko człowiek zostawiał za sobą porty nad brzegiem kanału La Manche, z dróg znikały samochody niefrancuskie; widząc nadjeżdżający z naprzeciwka wóz oznaczony GB, machało się energicznie (choć nikt w naszej rodzinie nie trąbił).

Ta pierwsza poważna wyprawa do egzotycznego kraju była w istocie spokojnym objazdem Normandii. Z Dieppe pojechaliśmy do Cany-Barville, z której to ekspedycji zapamiętałem tylko dwie rzeczy: wodnistą zupę z jakimś niebrytyjskim ziarnem czy roślinami strączkowymi i to, że pierwszego ranka, jaki spędziłem za granicą, wysłano mnie po gazetę. O którą chodziło? Och, weź jakąś miejscową, odparł ojciec, co nie okazało się specjalnie pomocne. Odznaczałem się typowym dla swojego wieku skrępowaniem – to znaczy takim, które ciąży człowiekowi niczym plecak wypchany kamieniami i które każdy odczuwa inaczej. Była to heroiczna wyprawa na drugą stronę ulicy, do sklepu, w czasie której na każdym kroku zagrażały żujące czosnek typy spod ciemnej gwiazdy, pijące na śniadanie czerwone wino i krojące chleb – i młodzieńcze gardła – scyzorykami. Le journal de la région, powtarzałem w duchu jak mantrę, Le journal de la région, le journal de la région. Nie pamiętam już, czy w ogóle wypowiedziałem te słowa, czy też rzuciłem monety jakiemuś przeżartemu nikotyną, molestującemu dzieci sprzedawcy z krzykiem: „Niech pan zatrzyma resztę!”. Pamiętam tylko nieskazitelność własnego strachu, absolutność zażenowania i brak wyraźnej pochwały ze strony rodziców po moim bezpiecznym powrocie z owej wyprawy.

Z Cany-Barville do Thury-Harcourt: czy wszystkie francuskie miasteczka zawierały w swej nazwie ów stały łącznik? Żadne tam Coś-nad-jak-mu-tam, Coś-w-czymś-tam. Cany-Barville, Thury-Harcourt: to brzmiało inaczej, dostojniej. Potem moje wspomnienia tracą na znaczeniu, stają się banalniejsze; może nawet nie wspomnienia, lecz na wpół zapomniane impresje ożywione przez stare fotografie. Jakiś zabytkowy zajazd o zbrązowiałych belkach, osioł o zmierzwionej sierści w parku porośniętym dziką trawą, mój pierwszy przysadzisty zamek z wieżami jak pieprzniczki (Combourg), mój pierwszy strzelisty zamek (Josselin). Potem pierwszy widok Chartres, gobelinu z Bayeux i grobu Chateaubrianda, który otaczało ze wszystkich stron morze. Na spokojnych drogach spotykaliśmy niespotykanie lśniące pojazdy. Francuskie wozy w niczym nie przypominały mayflowera: obłe w najdziwniejszych miejscach, o różnorodnej palecie barw i często nad wyraz ekscentryczne – na przykład taki panhard. Mieli tu furgony rzeźnicze z blachy falistej, citroeny 2CV z siedzeniami z rurek stalowych obciągniętych materiałem, citroeny Traction Avant (zwane citroenami Maigreta)[1], a później te nieziemskie DS, których inicjały stanowiły aluzję do boskości.

No i ta ekscentryczność żywieniowa. Ich masło było żałośnie niesłone, z mięsa ciekła krew, a do zupy wkładali wszystko, dosłownie wszystko. Hodowali pomidory o tym doskonałym smaku, a potem zanurzali je w paskudnym vinaigrette; to samo robili z sałatą, marchewką, burakami. Zazwyczaj można było wyczuć, że ten paskudny sos został rozprowadzony po sałatce, ale czasem oszukiwali człowieka, umieszczając ów składnik na dnie miseczki, więc kiedy z pełnym nadziei sercem podnosiło się liść na wierzchu… Chleb był dobry (ale patrz: masło); frytki były dobre (ale patrz: mięso), warzywa były nieprzewidywalne. Jak się nazywało to, co nie było właściwą fasolką szparagową, ale czymś okrągłym, tłustym, przegotowanym i… zimnym!? No i pâté: zapomnijcie, mogli do tego dodać wszystko, choć nie tyle, ile dodawali do chrząstkowatego, gruzełkowatego saucissons, pichconego z resztek odrąbanych toporem rzeźnickim przez mordercę. Był ser. Nie, były tysiące serów, a ja jadałem tylko jeden gatunek – gruyère. Na owocach dało się polegać – nie mogli ich bardzo zepsuć; rzeczywiście, hodowali bardzo duże i soczyste czerwone jabłka, za których smakiem naprawdę się tęskniło. Za bardzo lubili cebulę. Zęby czyścili sobie pastą czosnkową. Kamuflowali całkiem zjadliwe mięsa i ryby sosami o wątpliwym pochodzeniu i wątpliwych nazwach. No i wino, które charakteryzowało się bliskim pokrewieństwem z vinaigrette. I kawa, której nie znosiłem. Czasami trafiało się jakieś niezdrowe, niezidentyfikowane danie, które wyraźnie obrazowało to, co człowiek znajdował i wyczuwał za poplamionymi żółtobrązowo drzwiami le waters, gdzie czekały na niego gigantyczne porcelanowe oparcia na stopy i równie gigantyczne spłuczki, które moczyły mankiety spodni.

Skąd bierze się pańska miłość do Francji, monsieur Barnes? Och, moi rodzice uczyli francuskiego, odpowiadam; jeździłem z nimi do Francji na wakacje; uczyłem się francuskiego w szkole i na uniwersytecie; sam uczyłem przez rok w katolickiej szkole w Rennes (gdzie mój gastronomiczny konserwatyzm nie został zniweczony); moim ulubionym pisarzem jest Flaubert, wiele moich intelektualnych źródeł ma francuski charakter i tak dalej. Wszystko to sprawdza się jako odpowiedź, ale jest przykładem nieprawdziwie gładkiej narracji. Te wczesne wakacje naznaczone były niepokojem (czy ktokolwiek zrozumie choćby jedno wypowiedziane przeze mnie słowo? Czy mój ojciec zirytuje się z powodu upału? Czy uda się nam znaleźć w hotelu pokój z dwoma łóżkami, bo mój brat, ze słusznego bez wątpienia powodu, nie chciał ze mną spać?). Później, pogrążony w długiej, milczącej zawziętości i fałszywym egzystencjalizmie dojrzewania, sprzeciwiałem się wartościom wyznawanym przez rodziców, a tym samym ich miłości do Francji. Na uniwersytecie zrezygnowałem z języków na rzecz filozofii, przekonałem się, że nie mam do niej predyspozycji, i wróciłem z niechęcią do francuskiego. Gdy miałem dwadzieścia kilka lat, inne kraje przemawiały do mnie znacznie silniej. Dopiero po trzydziestce zacząłem znów patrzeć na Francję niesynowskimi, nieakademickimi oczami.

Bez wątpienia w moim początkowym upodobaniu do kultury galijskiej zawierał się element kulturowego snobizmu: ich romantycy wydawali się bardziej romantyczni niż nasi, ich dekadenci bardziej dekadenccy, ich moderniści bardziej modernistyczni. Rimbaud kontra Swinburne… nie było mowy o rywalizacji; Wolter wydawał się bystrzejszy od doktora Johnsona. Niektóre z tych wczesnych sądów należy uznać za słuszne: nie było rzeczą trudną – czy błędną – przedkładać francuskie kino lat sześćdziesiątych nad nasze. Nie wspominając już o tym, że kultura pozwoliła mi w tych latach rozłąki zachować związki z Francją – dzięki książkom, sztuce, piosenkom, filmom, sportowi. Później, kiedy zacząłem regularnie odwiedzać Francję, niejednokrotnie był to ten kraj – prowincjonalny, małomiasteczkowy, słabo zaludniony – który lubili moi rodzice. Moje pierwsze, odruchowe skojarzenia związane z „pobytem we Francji” to obrazy: spokojne kanały, wzdłuż których rosną drzewa, równiutko jak zęby w grzebieniu; garbaty most nad płytką, pełną kamyków wodą; senne winorośle opierające swe odarte ze skóry ramiona na naprężonych drutach; stadko drobiu wpadające w panikę na upstrzonej końskim nawozem bocznej drodze; poranna mgiełka, która unosi się niczym suchy lód wokół opasłego stogu siana. I gdy moje wizje tracą swój sielankowy charakter, nie zmieniają się w zasadniczej tonacji – nie jest to Paryż albo większe miasto, albo jakaś rozwrzeszczana ekshibicjonistyczna plaża, ale spokojne pracujące wsie z rdzewiejącymi stolikami kawiarnianymi, z martwotą obiadowej pory, ogołoconymi z kory platanami, nudnym stukotem boules i wielofunkcyjnymi sklepami spożywczymi, épiceries; tutaj na ścianie domu wciąż widać wypłowiałe litery: DUBO, DUBON, DUBBONET[2], a na pomniku poległych jest tablica uwieczniająca okrutną nekropolię lat 1914–1918. Niewiele tu agrobiznesu, niewiele widocznego bezrobocia. Gdzie twoi zrzędliwi farmerzy, gdzie pijacy z przerośniętym wolem? Nie zapominaj, że żona mera pisze oszczercze anonimy, a niedaleko malowniczego lavoir[3] doszło do brutalnego morderstwa i sprawca nie został schwytany. Wyobraź sobie chaotycznie zaparkowane samochody pod tymi odartymi z kory drzewami, cierpliwego przybysza z Mali ze swoim kocem pełnym bransoletek, wściekły powiew wywołany przez ogłuszającą ciężarówkę; wymaż z obrazu épicerie i zastąp podmiejskim supermarketem. Owszem, ale i tak mi się podoba.

Czy mój obraz Francji jest stronniczy? Z pewnością. Znajomość drugiego kraju oznacza, że człowiek może brać z niego to, co chce, że znajduje antytezę normalnego, angielskiego, miejskiego życia; że odrzuca poczucie odpowiedzialności wobec własnej ojczyzny, że uwalnia się od odrażających emocji wywołanych przez tych, którzy są jego publicznymi reprezentantami. W moim subiektywnym oglądzie Francja jest prowincjonalna pod względem topografii i buntownicza pod względem ducha; jest bardziej Francją regionów niż centrum, bardziej Francją José Bovégo[4] niż eurokraty w błyszczącym garniturze, Francją katarskiego męczennika niż papieskiego legata. Okres, do którego bezustannie wracam, to z grubsza lata 1850–1925, od kulminacji realizmu do rozłamu modernistycznego: cudowny czas nie tylko z powodu francuskiej kultury, lecz także francuskiej gościnności kulturalnej. Jest czymś zachwycającym, że dobrze ustosunkowany paryżanin mógł w ciągu zaledwie piętnastu lat obejrzeć Panny z Awinionu, na którym to obrazie nie wyschła jeszcze farba, udać się na premierę Święta wiosny i kupić pierwsze wydanie Ulissesa, i wszystko to bez potrzeby korzystania z metra, a co dopiero parowca.

Główną dla mnie postacią w rozwoju nowoczesnej wrażliwości jest Gustaw Flaubert. „Chciałbym, żeby wreszcie przestał gadać o Flaubercie” – zwierzył się jednemu z moich przyjaciół Amis Kingsley, wytrzeszczając z zawziętości oczy. Marne widoki: Flaubert, arcypisarz par excellence, święty i męczennik literatury, perfekcjonista realizmu, twórca nowoczesnej powieści za sprawą Pani Bovary, a potem, ćwierć wieku później, jeden z prekursorów powieści modernistycznej za sprawą Bouvarda i Pécucheta. Według Cyrila Connolly’ego była to ulubiona powieść Joyce’a (także Richard Ellmann uważał to za prawdopodobne, pomimo braku udokumentowanego dowodu). To, że nie przestanę mówić o Flaubercie – patrz: druga część książki – pozostaje moją immanentną przyjemnością. Kiedy „Times Literary Suplement” przesłał mi w 1998 do przejrzenia czwarty tom Listów, do książki dołączono satyryczną notkę: „Czy możemy liczyć na milion słów (do 13 kwietnia, jeśli to możliwe)?”.

W powieści Bouvard i Pécuchet jest scena, w której dwaj antybohaterowie odwiedzają Fécamp. Spacerują wybrzeżem i Pécuchet, który przedzierzgnął się tymczasowo w geologa, zastanawia się nad konsekwencjami, jakie wywołałoby trzęsienie ziemi pod kanałem La Manche. Woda, jak wyjaśnia przyjacielowi, popędziłaby ku Atlantykowi, wybrzeża zaczęłyby się chwiać, a potem dwa obszary lądowe ruszyłyby ku sobie, by złączyć się po tych wszystkich tysiącleciach. Bouvard ucieka – tak samo przerażony myślą o zbliżaniu się Brytyjczyków, co, jak można się domyślać, samą perspektywą katastrofy.

Pomimo naszego członkostwa w Unii Europejskiej, pomimo tunelu pod kanałem La Manche, niwelującego wizualnie morze i klify, niektórzy z moich rodaków wciąż okazują typowy dla Bouvarda strach przed koniecznością sąsiadowania z Francuzami, nie wspominając już o bliższym obcowaniu. Frankofobia pozostaje naszą pierwszą formą eurofobii, choć nie ksenofobii (mniejszości etniczne zdystansowały pod tym względem Francuzów). Francuzi są szczerze zdumieni żółcią, która się wylewa z naszej prasy brukowej, zszokowani, że kraj tak znany ze swej flegmatyczności może się jednocześnie pławić w tak szyderczej pogardzie. Nie chodzi wyłącznie o was, staram się tłumaczyć; jesteście po prostu czymś więcej niż tylko sobą; staliście się symbolem wszystkiego, co obce; wszystko, nie tylko francuskość, zaczyna się w Calais. Podczas gdy wy możecie spoglądać poza wasze granice i wybierać między czterema wielkimi cywilizacjami, my, na naszych oddalonych od brzegu wyspach, jesteśmy otoczeni z jednej strony przez was, a z trzech pozostałych przez ryby. Nic dziwnego zatem, że uczucia, które wobec was żywimy – czy to jako frankofile, czy frankofoby – są silniejsze, bardziej obsesyjne niż uczucia, które wy żywicie wobec nas.

Ilekroć zdobywam się na to wyjaśnienie, moje własne słowa przekonują mnie coraz mniej. Tak, są w pewnym sensie prawdziwe; ale rzecz polega też na tym, że Francuzi są tacy… no cóż, francuscy, a tym samym stworzeni przez Boga w odpowiedni sposób – by wydawać się tak prowokująco różni od Brytyjczyków, jak to tylko możliwe. Katoliccy, kartezjańscy, śródziemnomorscy; makiaweliczni w polityce, jezuiccy w argumentacji, uwodzicielscy w seksie niczym Casanova; beztroscy wobec przyjemności i traktujący sztukę jako coś najbardziej w życiu istotnego, nie zaś jak dodatek, niczym zapasowy komplet kół z alufelgami. Jakiż inny zestaw mógłby stanowić lepszy cel wściekłej nienawiści ze strony otumanionego piwem przygłupa, błogosławionego i dopingowanego przez brukowce czy nawet przez niektórych bardziej wyrobionych patriotów? Kiedy Salman Rushdie obłożony został fatwą, British Airways odmówiły mu wstępu na pokłady swoich maszyn. Linie Air France, spytane w tej kwestii, odpowiedziały: „Szanujemy francuski obyczaj uznający prawa człowieka, co oznacza, że przewozimy pasażerów bez jakiejkolwiek dyskryminacji. Gdyby pan Rushdie zapragnął podróżować samolotem Air France, to nie spotkałby się z odmową”. Był to budzący złość przykład okazywania wyższości, także moralnej, machania nam przed nosem les droits de l’homme (jakby to Francuzi je wynaleźli), i ponad wszystko przykład słuszny. W życiu publicznym Francuzi odznaczają się taką samą hipokryzją jak my; różnica, jak się zdaje, polega na tym, że ich hipokryzja, w całej swej nieszczerości, odwołuje się do idealizmu, podczas gdy nasza ma na względzie pragmatyzm.

Takie różnice powinny przetrwać w imię różnorodności biologicznej. Tracimy języki niemal tak szybko jak gatunki zwierząt; tracimy też coś znacznie mniej wymiernego – ludzkie odmienności. „Och, monsieur Barnes, ale przecież wciąż jest pan na wskroś brytyjski, a ja nie mniej Franche, hein?”. Tak – to znaczy nie. Mogę się wydawać i wydaję się bardzo brytyjski francuskiemu rozmówcy lub francuskiej rozmówczyni, on/ona zaś wydaje się mnie całkowicie francuski/francuska. Lecz jestem mniej brytyjski niż mój ojciec, on zaś mniej brytyjski niż mój dziadek. Więc co, monsieur Barnes? Mówi pan, że pański dziadek wybrał się za granicę tylko raz w życiu, do Francji, by wziąć udział w pierwszej wojnie światowej; pański ojciec zaangażowany był w drugą. Chyba odrobina globalizacji i europejskiej homogenizacji to niewielka cena za to, że uniknął pan trzeciej wojny? Czyż ostatnie półwiecze europejskiego pokoju nie jest czymś, z czego się należy cieszyć? A pan narzeka, że francuscy sklepikarze nie robią sobie czterogodzinnej przerwy w porze obiadu, i na ten angielski sklep w Paryżu, kilka kroków od Centre Georges Pompidou?

Tak – to znaczy nie. Wydaje się, że w Unii Europejskiej chodzi obecnie mniej o przyjazne odmienności niż o centralizację władzy i handlowe ujednolicenie: innymi słowy o stworzenie coraz większej rzeszy uległych konsumentów dla ponadnarodowych korporacji. Kiedy Brytyjczycy pomogli entuzjastycznie Amerykanom bombardować Serbię, jeden z najbardziej lizusowskich argumentów brzmiał: „To dowodzi, że europejski projekt ma wymiar zarówno etyczny, jak i ekonomiczny” (no cóż, nie należy zapominać o tych wszystkich kontraktach budowlanych po wojnie…). Za czasów imperialnych Brytania była wielkim normalizatorem i centralizatorem; teraz lubi się przedstawiać jako przedmurze zbyt zagorzałego federalizmu. W oczach Europejczyka to nic więcej niż tylko interesowne próżniactwo. Więc jakie jest pańskie stanowisko, monsieur Barnes? Eurofil, ale biurosceptyk, internacjonalista, ale kulturowy protekcjonista, liberalny lewicowiec, zielony. Niewiele głosów można zyskać, mon ami. Mój brat jest filozoficznym anarchistą żywiącym ambicję, „by nigdzie nie mieszkać”. Moja matka określała się jako zatwardziała konserwatystka. Ojciec był małomówny i przejawiał tendencje liberalne. Przynajmniej trochę politycznego zróżnicowania.

W roku 1997 wybrałem się w ostatnią podróż do Francji z rodzicami. Ten jeden raz to ja ich zabierałem ze sobą, nie odwrotnie. Matka zmarła kilka miesięcy wcześniej, ojciec w 1992; wiozłem ich prochy ku miejscu przeznaczenia, Côte Atlantique, gdzie miały być rozsypane. Zdecydowaliśmy się na pociąg Eurostar, którym już wcześniej jeździłem, ale dla nich to była dziewicza wyprawa. Jeśli chodzi o matkę, miałem pozwolenie na wywóz „poza granice Anglii”, ale w przypadku ojca nie udało mi się tego załatwić, więc z pewnym niepokojem obserwowałem rentgen prześwietlający bagaże na stacji Waterloo. W dużej torbie podróżnej, pod kilkoma koszulami, spoczywali moi rodzice: ojciec w tradycyjnej dębowej szkatułce, matka w solidnym plastikowym słoju z zakręcanym wieczkiem. Do mnie należał pierwszy etap podróży, do Paryża; moja bratanica miała przetransportować ich do Indre, a brat z żoną dalej, na zachód.

W paryskim pokoju hotelowym przełożyłem rodziców do plastikowej torby z londyńskiego sklepu (miała przynajmniej francuską nazwę: Les Deux Zèbres). Sprawdziłem, czy mogę zaufać opakowaniu: zawartość była dość ciężka, ale torba sprawiała wrażenie solidnej. Moja bratanica mieszkała w 18. dzielnicy. Kiedy dotarłem do jej apartamentowca, okazało się, że domofon nie działa; dostałem się jakoś do środka, ale nie otrzymałem wskazówek co do mieszkania. W środku był ponury, tylko częściowo oświetlony korytarz. Rodzice obciążali mi ramię. Próbowałem wymacać nazwiska na pierwszej parze drzwi; nie było na nich żadnych liter. Z mrocznej klatki schodowej docierał zapach gotowanej kapusty. Uświadomiłem sobie, że będę musiał obchodzić każde piętro i sprawdzać każde drzwi w poszukiwaniu nazwiska bratanicy. W tym momencie ściągacz od torby na moim ramieniu nie wytrzymał i upuściłem rodziców. Uderzyli o betonową podłogę tak hałaśliwie, że – jak byłem przekonany – co najmniej jeden pojemnik z nimi, jeśli nie obydwa, musiał się rozbić. Wyobraziłem sobie, że zgarniam dłońmi popioły. Wyobraziłem sobie, że któryś z sąsiadów wygląda na korytarz, a ja tłumaczę mu niezbornie: Er, voici ma mère, et, er, ici, c’est mon père.

Była to, z czego nie zadawałem sobie wówczas sprawy, drobna flaubertowska chwila. W roku 1846 pisarz pomagał pochować swoją młodszą siostrę Caroline. Grabarze z Cimetière Monumental w Rouen wykopali zbyt wąski dół. Najpierw trzęśli trumną, ciągnęli ją, atakowali łopatami i łomami, a potem zaczęli po niej skakać „tuż nad głową Caroline”, żeby wcisnąć ją do grobu. Flaubert opisał to wszystko w liście do swego przyjaciela Maxime’a Du Campa[5]: „Byłem równie skamieniały jak nagrobek, ale kipiący gniewem. Chciałem ci to opowiedzieć, sądząc, że sprawię ci tym przyjemność. Jesteś dostatecznie inteligentny i kochasz mnie dostatecznie mocno, by rozumieć to słowo «przyjemność», które doprowadza drobnomieszczanina do śmiechu”.

Julian Barnes

sierpień 2001

1 Od komisarza Maigreta, bohatera powieści kryminalnych Georges’a Simenona (przyp. wyd.).

2 Slogan reklamowy aperitifu Dubbonet wymyślony przez grafika Adolphe’a Mourona (tworzącego pod pseudonimem Cassandre) (przyp. wyd.).

3 Publiczna pralnia z kamiennym (lub wydrążonym w pniu drzewa) zbiornikiem na wodę (przyp. wyd.).

4 José Bové (ur. 1953) – francuski rolnik, działacz związkowy i alterglobalistyczny, poseł do Parlamentu Europejskiego (przyp. wyd.).

5 Maxime Du Camp (1822–1894) – francuski pisarz i fotograf, towarzysz Flauberta w podróży na Bliski Wschód i do Egiptu w latach 1849–1851 (przyp. wyd.).

Coś do oclenia

Подняться наверх