Читать книгу Coś do oclenia - Julian Barnes - Страница 9

Оглавление

Wiosną 1998 roku wybrałem się na pieszą wędrówkę w Vercors, na południe od Grenoble. Był nieskazitelny majowy poranek; przemierzaliśmy we dwóch wyżynną równinę tuż pod linią śniegu. Darń, tak nieskazitelna, że można było wytyczyć na niej aleje golfowe, była poprzecinana cienkimi, czystymi strumieniami; rosły tu w chełpliwej obfitości – natura pokazywała, co potrafi, jeśli tylko zostawić ją w spokoju – goryczki, szarotki alpejskie, narcyzy, jaskry i storczyki; kilka razy na tle topniejącego śniegu dostrzegaliśmy zapewne sylwetkę małego lisa, chyba że świstaki osiągają tak duże rozmiary. Zamknięta na kłódkę szopa świadczyła o sporadycznej obecności człowieka na poza tym niezmiennym skrawku francuskiej ziemi. Późnym popołudniem zeszliśmy do niewielkiej wioski – około czterdziestu budynków wciśniętych między dwa wzgórza. Kiedy trawa ustąpiła miejsca czemuś w rodzaju asfaltu, napotkaliśmy kolejną cząstkę odwiecznej Francji: wieśniaka wypasającego kozy w miejscu publicznym. Był wiekowy, ogorzały i bezzębny, towarzyszył mu psychotyczny, zły kundel; wieśniak opowiadał nam długą historię swojego reumatyzmu, od czasu do czasu, jakby w charakterze przerywnika, walił najbliższą kozę kijem, wzbijając kurz z jej grzbietu.

Wioska wyglądała tak, jak tego oczekiwałem: kościół, wyschnięta fontanna, dawna szkoła z wypłowiałym RF na fasadzie, boulangerie otwarta godzinę dziennie, auberge, dwa schroniska. Niektóre domy zostały świeżo odnowione – kamień przypominał pergamin, a zaprawa budyń; inne znajdowały się in restauro. Przy obiedzie spytaliśmy madame, ilu indigènes wciąż mieszka w wiosce. Tylko jeden, odparła: wieśniak, którego właśnie spotkaliśmy. Może wygląda na osiemdziesiąt lat, oznajmiła, ale ma sześćdziesiąt – „mimo że prowadzi bardzo bio, bardzo écolo życie”. Zgodziliśmy się, że można mieć zbyt dużo bio i écolo w życiu. Czy to alkohol był przyczyną widocznego zniszczenia? Nie, nie u niego: to jego kuzyn, przedostatni wieśniak, zwykł pić ponad miarę. Albo przynajmniej pijał, aż pewnego dnia zszedł z gór, żeby zagłosować, i ktoś w kawiarni powiedział mu, że nie wygląda najlepiej. Wzięli go na obserwację do szpitala i nie mógł pić przez osiem dni, a potem od razu umarł.

Ostatni Wieśniak prowadził ściśle unormowane życie: wstawał o piątej i szedł w góry zebrać chrust na ogień rozniecany rytualnie o piątej po południu, każdego dnia, bez względu na porę roku i pogodę. Żył z kozami i z kóz, miał trochę pieniędzy, ale nie wydawał ani grosza. Nigdy się nie ożenił. „Przypuszczam, że mógłby sobie wziąć Rosjankę” – powiedziała madame. Wciąż niedaleko stąd odbywają się spotkania kawalerów, na które tradycyjnie przychodzą kobiety szukające mężów. Przed laty były to Portugalki i Hiszpanki; obecnie są to Polki albo Rosjanki. Ale takie rozwiązanie nie wchodzi w grę. Na razie wszyscy w wiosce załatwiają sprawunki dla Ostatniego Wieśniaka („Podziękował mi dopiero po piętnastu latach”). Nie prowadzi samochodu – i według przybyszy – nie przetrwałby zimy bez ich pomocy. W którymś momencie on, indigène, umrze, a wtedy wioska, która wydawała się na pierwszy rzut oka taka autentyczna, stanie się całkowicie fałszywa – albo, jeśli wolicie, przestanie odradzać się na nowo dla współczesnego świata. Będzie żyć z turystyki zamiast z rolnictwa; będzie uzależniona od samochodów i zakupów w supermarketach; i będzie wyludniona w zimie. Sezonowa wioska od czasu do czasu powtarzająca czynności, które jej założyciele i ich potomkowie wykonywali z konieczności, przekonania i nawyku.

La France profonde zniknęła w ciągu naszego wieku albo, w najlepszym razie, jest obecna w skażonej postaci. Edith Wharton to przewidziała, pędząc samochodem przez kraj z Henrym Jamesem u boku. „Trywialna zmotoryzowana turystka”, jak określała samą siebie, przewidziała też inne niszczycielskie czynniki: wojnę, pokój, technologię informacyjną, masową turystykę, uprzemysłowienie rolnictwa, nieskrępowany wolny rynek, amerykanizację, eurofiksację, chciwość, krótkowzroczność, pełen samozadowolenia ahistoryzm.

Dawne państwa narodowe Europy ujednolicają się stopniowo, tworzą stadne grupy międzynarodowych konsumentów, których odróżnia tylko język. Czy jest to uczciwa – albo przynajmniej jedyna – cena, jaką się płaci za uniknięcie nawracających spazmów kontynentalnej wojny, która odciskała piętno na naszej historii? Być może. Czy Ostatni Wieśniak wolałby zacząć życie teraz – z lżejszą pracą, korzyściami socjalnymi, subwencjami z Brukseli, pornografią satelitarną i wozem terenowym? Być może. Lecz także z obniżeniem ambicji w kwestii przywództwa europejskiego i zanikaniem wyrazistości europejskich narodów. Staramy się nadać naszemu bezbarwnemu regionowi charakter poprzez pewne totemiczne kulty albo, jeśli to konieczne, przez wskrzeszenie tradycji. Francuzi są w tym równie biegli jak wszyscy inni, a niechęć frankofila wobec takiego rozcieńczenia galijskiej esencji jest tym silniejsza, że Francuzi zawsze żywili największe oczekiwania, zarówno w stosunku do siebie, jak i Europy.

Historyk Richard Cobb wybrał się po raz pierwszy do Francji w 1935, do Paryża, w którym wciąż przebywała Edith Wharton, choć bardziej fascynowało go zwykłe życie niż literacka pielgrzymka: uliczne stragany i połykacze ognia, wędrowni muzycy i prostytutki, siłacze skuci łańcuchami, uprawiający z radością „droit de pavé na szerokich chodnikach”; świat obskurnych barów i maleńkich restauracyjek z czterema stolikami; bujność, potoczystość i radosna anarchia codzienności, a za tym wszystkim ta godna pozazdroszczenia swoboda przyjemności, która tak bardzo przyciąga wstrzemięźliwych Anglików. Rozkoszował się ostrą wonią metra i wesołą plateforme d’autobus (ulubiony lejtmotyw Cobba obok zliszajonych murów na obrazach Utrilla i faux manoir normand), przyznając i jednocześnie udowadniając, że miasto można tak naprawdę poznać tylko na piechotę.

Zyskał, jak sam się wyrażał, „drugą tożsamość”, nie żałował częściowej utraty angielskości i uwielbiał, kiedy go pytano, czy jest Belgiem (choć jest to zazwyczaj nieco fałszywy komplement ze strony Francuzów pod adresem ludzi francuskojęzycznych). Miał jedną francuską żonę (jeśli wierzyć indeksowi w książce Paris and Elsewhere) albo dwie (jeśli polegać na różniących się opisach kogoś, kto teoretycznie mógłby być tą samą kobietą); potem angielską; także, jak się zdaje, dzieci. Wcześniej, a może w tym samym czasie, zyskał godną konesera wiedzę na temat prostytucji: „Większość paryskich burdeli przypominała z reguły toalety publiczne – angielskie, nie francuskie”. Życie Cobba stało się tak francuskie, że zaczęły mu się przytrafiać rzeczy francuskie: zwykł odwiedzać w każdy roboczy dzień, przez okrągły rok, Gaby la Landaise, prostytutkę z Dax (sądzę, że jesteśmy pod koniec lat czterdziestych czy na początku pięćdziesiątych), aż pewnego piątku dowiedział się, że właśnie wsunęła sobie lufę rewolweru w usta i zastrzeliła się „w jednej z tych skromnych sypialni na piątym piętrze, pod numerem 78”. Kolejna drobna sprawa dla Maigreta. Jednocześnie historia, która pochłonęła Cobba, stała się tak francuska jak jego tożsamość. Nie tylko dotyczyła wyłącznie Francji, zwłaszcza Rewolucji i zwłaszcza jej późniejszych etapów, ale była też pisana i publikowana po francusku: jego pierwsza książka po angielsku ukazała się dopiero wtedy, gdy miał pięćdziesiąt dwa lata.

Francja Cobba nie jest Francją typowego angielskiego frankofila, który woli południe, wiejskie okolice, słońce, zwodniczo oryginalną wioskę i lubi wszystko, co jest tak różne od Anglii, jak to tylko możliwe. Cobb wolał miasta (rzeczywiście, rzadko zdaje się dostrzegać sielskość); kochał północ, która obejmowała także Belgię. Jeśli już wybierał się na południe, to do wielkich centrów w rodzaju Lyonu i Marsylii. Miał nałóg chodzenia, zwłaszcza chodzenia po miastach; nie jest jasne, czy kiedykolwiek prowadził samochód. Z pewnością preferował transport publiczny, który dawał możliwość podsłuchiwania i przypadkowej obserwacji. Nie był w żadnym wypadku snobem – pobyt w armii brytyjskiej, jak twierdził, pozbawił go klasowości – tyle tylko, że z reguły nie wierzył średniej i wyższej klasie (historia, jak można by powiedzieć, już im uwierzyła). Wolał les petites gens zarówno w życiu, jak i pisaniu: drobnych handlarzy, lud pracujący, służących, praczki, pomocników perukarzy, oszustów karcianych, woziwodów, prostytutki, nierobów, drobnych przestępców; jego najbliższym francuskim przyjacielem był dezerter i złodziej w jednej osobie.

Choć demokrata z przekonania, dość się napatrzył na Francuską Partię Komunistyczną, by nie mieć zaufania do systemów opartych na powszechnej wierze. Nie miał ochoty jeść z tych talerzy, na których, gdy jedzenie znikało, pojawiał się z wolna dobrotliwy portret Stalina autorstwa Picassa. Był, wedle własnych słów, „bardzo samotną osobą”. Był także, o czym sam zaświadcza, towarzyski i wesoły; lubił wypić. Czyli człowiek paradoksalny, samotnik otoczony kompanami. Także paradoksalny historyk, ponieważ w życiu potrzebował porządku i rytuału, by bronić się przed chaosem i brutalnością, a mimo to poświęcił karierę jednemu z najbardziej bezładnych i brutalnych okresów w dziejach Francji.

Jego pisarstwo społeczne jest osobiste i impresjonistyczne, podczas gdy historyczne ma swe źródło w archiwach i jest fanatycznie szczegółowe. Jedno i drugie jednak opiera się na tych samych zasadach, ma wspólne źródło: bardzo angielskie zamiłowanie do tego, co partykularne i lokalne, w połączeniu z lekceważeniem teorii, schematu i naczelnej struktury, z pogardą wobec generalizacji, nie mówiąc o „modelach”. W charakterystycznie rozbudowanym zdaniu poruszającym ten problem, po opisaniu pięciu lat rewolucyjnego chaosu, po ustaleniu prawdziwej tożsamości wszystkich aktorów, zwłaszcza spośród najniższych warstw społeczeństwa, Cobb odwołuje się do „historyka niczym policjanta i innych represyjnych władz”. Cobb lubił to porównanie w jego łagodnej formie: historyk jako detektyw, który się nie spieszy, nigdy nie wyciąga pochopnych wniosków, poznaje geografię przestępstwa, krąży po ulicach, łyka anyżówkę, węszy w powietrzu, zadaje zbędne z pozoru pytania. Ale trop ma też drugą stronę: a zatem inspektor Maigret jest dla Cobba „historykiem nawyku, déjà vu… historykiem nieprzewidywalnego… historykiem klasy”; może być do jakiegoś stopnia nieświadomy zmiany, jest jednak niezwykle wyczulony na „nawyk, rutynę, logiczne założenie, banalność, codzienność, sezonowość, pospolity konserwatyzm”. Oto historyk/detektyw jako cnotliwy śledczy, jednak rzucona mimochodem przez Cobba aluzja do „innych represyjnych władz” każe nam zwrócić uwagę także na pewien minus prowadzonych przez historyka poszukiwań klarowności i pewności: apodyktyczne traktowanie ludzkości, sztywna klasyfikacja, podejmowanie decyzji z perspektywy odległego czasu, depersonifikacja, przemilczenia, wygodna niepamięć.

Cobb był „historykiem indywidualności” w obu znaczeniach tego określenia. W jego przekonaniu historia „nigdy nie stanowiła debaty intelektualnej”; nie zaczyna się od argumentu albo teorii. Upiera się z solidnym i celowo obraźliwym pragmatyzmem: „nie wiem, o co chodzi w historii, ani jakiej społecznej funkcji służy. Nigdy nie poświęciłem temu nawet jednej myśli”. Woli zacząć od przeciwległego końca, od konkretnej osoby w konkretnym miejscu i konkretnym czasie. Przemierzywszy niezliczone ulice, Cobb był świadomy wpływu miejskiej geografii na wszelkie aspekty historycznego wydarzenia: zdawał sobie doskonale sprawę, że rzeka przenosi wiadomości tak, jak przenosi kloce drewna; że mosty niczym strumienie przenoszą mieszkańców przez całe miasto, tym bardziej ułatwiając kontrolę tożsamości, aresztowanie, nawet morderstwo. To, jak Cobb przedstawia wpływ geografii i granic administracyjnych na rozwój Lyonu – wyższe budynki, ciemniejsze ulice, społeczeństwo bardziej „pionowe”, sieć pasaży bardziej sprzyjająca zbrodni i ucieczce – świadczy o jego mistrzostwie.

Także na poziomie ulicy poszukuje on swoich historycznych bohaterów. Inicjatorzy Rewolucji interesują go mniej niż pełen gorliwego zapału rzeźnik, sceptyczny piekarz i zdezorientowany wytwórca świeczek, którzy zajmują najniższe miejsca w łańcuchu dowodzenia. W kluczowym dla swej postawy fragmencie odróżnia własne podejście do elit rewolucyjnych od tego, które charakteryzowało Alberta Soboula[6]:

Owszem, nadaje bojownikom imiona, ale nie przyznaje im cnoty osobowości. W rezultacie możemy się zorientować, w jaki sposób działali, ale nie mamy dosłownie żadnego pojęcia o tym, jacy byli, czy kierowali się szczerością, czy też marnowali czas, czy chodziło im o rozgłos, czy też o korzyści sprawowanego urzędu, czy odznaczali się normalnością, czy też byli pomyleńcami. Musimy po prostu zaakceptować fakt, że byli bojownikami i że coś – czy to ambicja, czy szczerość – odróżniało ich od ogółu bliźnich.

Cobb pojmował, że liczne jednostki, nawet udające idealistów, przyłączają się do określonych ruchów, kierując się przeróżnymi motywami, ale też to, że same ruchy lubią udawać – podczas gdy ich adherenci zgarniają resztki z talerzy Stalina – iż motywy są nieskazitelnie czyste; wiedział również, że jednostki będą z perspektywy czasu idealizować swe motywy, jeśli sam ruch poniesie klęskę. Cobb jest przeciwnikiem określonego do końca motywu – jednostka kierująca się takim motywem to prawdopodobnie „pomyleniec” takiego czy innego rodzaju (co nie znaczy, by tacy pomyleńcy nie mieli swego wpływu na historię) – tak jak jest przeciwnikiem określonych do końca rozwiązań. Bez względu na to, czy rozważa się rewolucję od podstaw, czy też wychodzi od konkretnego założenia teoretycznego, zawsze w jej centrum lub blisko niego tkwić będzie „tajemnica i przypadek”.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

6 Albert Soboul (1914–1982) – francuski historyk, specjalista od rewolucji francuskiej i okresu napoleońskiego (przyp. wyd.).

Coś do oclenia

Подняться наверх