Читать книгу Zgiełk czasu - Julian P Barnes - Страница 9

Оглавление

Wiedział tylko, że to jest najgorszy czas.

Stał pod windą od trzech godzin. Właśnie wypalał piątego papierosa, a jego świadomość śmigała.

Twarze, nazwiska, wspomnienia. W dłoni ciąży kawałek torfu. Nad głową przemykają szwedzkie ptaki wodne. Pola słoneczników. Zapach olejku goździkowego. Ciepły słodki zapach Nity schodzącej z kortu tenisowego. Strużka potu spływająca z wdowiego szpica. Twarze, nazwiska.

Także twarze i nazwiska zmarłych.

Mógł przynieść sobie z mieszkania krzesło. Ale nerwy i tak nie pozwoliłyby mu usiedzieć. A poza tym wyglądałoby to przedziwnie – siedzieć w oczekiwaniu na windę.

Znalazł się w tej sytuacji zupełnie niespodziewanie, a jednak była ona całkowicie logiczna. Tak jak wszystko w życiu. Jak, na przykład, pożądanie. Ono też pojawiło się zupełnie niespodziewanie, a jednak było całkowicie logiczne.

Starał się zatrzymać świadomość przy Nicie, ale świadomość się buntowała. Była jak mucha plujka, głośna i rozwiązła. Oczywiście przysiadła na Tani. Ale potem poleciała ku tamtej dziewczynie, tamtej Rozalii. Czy na wspomnienie o niej rumienił się ze wstydu, czy też był skrycie dumny z tego perwersyjnego epizodu?

Patronat marszałka – on też był niespodziewany, a jednak całkowicie logiczny. Czy to samo można powiedzieć o marszałkowym losie?

Przyjazna brodata twarz Jurgensena; a z nią – wspomnienie palców matki zaciśniętych bezwzględnie i gniewnie na jego chłopięcym nadgarstku. I ojciec, łagodny kochany niepraktyczny ojciec, który stoi przy fortepianie i śpiewa Okwitły już dawno chryzantemy w ogrodzie.

W głowie kakofonia dźwięków. Głos ojca, walce i polki, które grał, zalecając się do Nity, cztery ryknięcia fabrycznej syreny w fis, psy zagłuszające szczekaniem niepewnego fagocistę, huk perkusji i instrumentów dętych blaszanych pod opancerzoną lożą rządową.

Te odgłosy zagłuszył inny, pochodzący ze świata rzeczywistego: nagły warkot mechanizmu windy. Teraz śmignęła jego stopa i przewróciła niewielką walizkę stojącą przy łydce. Czekał, nagle opróżniony ze wspomnień, przepełniony czystym strachem. Potem winda zatrzymała się na niższym piętrze, a on odzyskał władze umysłowe. Podniósł walizkę i poczuł, jak jej zawartość cicho się przemieszcza. Co popchnęło jego świadomość ku historii piżamy Prokofiewa.

Nie, nie jak mucha plujka. Raczej jak te komary w Anapie. Lądują, gdzie popadnie, piją krew.

Myślał, że stojąc tam, będzie panował nad swoją świadomością. Ale nocą, w samotności, zdawało się, że to jego świadomość panuje nad nim. Cóż, nikt nie ucieknie przed swym przeznaczeniem, jak zapewnił nas poeta. I nikt nie ucieknie przed swą świadomością.

Pamiętał ból, jaki czuł tamtej nocy, zanim usunięto mu wyrostek. Wymiotował dwadzieścia dwa razy, obrzucał pielęgniarkę wszystkimi znanymi mu obelgami, potem błagał przyjaciela, by sprowadził milicjanta, który go zastrzeli i uwolni od bólu. Sprowadź go, niech mnie zastrzeli i uwolni od bólu, błagał. Ale przyjaciel odmówił mu pomocy.

Teraz nie potrzebował przyjaciela ani milicjanta. Chętnych było pod dostatkiem.

Wszystko zaczęło się, powiedział swojej świadomości, dokładnie o poranku 28 stycznia 1936 roku na stacji kolejowej w Archangielsku. Nie, odparła świadomość, nic nie zaczyna się w ten sposób, w konkretnym czasie i konkretnym miejscu. Wszystko zaczęło się w wielu miejscach i w wielu czasach, po części nawet zanim się urodziłeś, w obcych krajach, i w świadomościach innych.

A potem, cokolwiek się wydarzy, wszystko będzie się toczyć dalej w ten sam sposób, w innych miejscach, i w świadomościach innych.

Pomyślał o papierosach: o paczkach kazbeków, biełomorów, hercegowiny flor. O mężczyźnie, który nabija fajkę tytoniem z kilku papierosów, zaśmieca biurko ich resztkami.

Czy da się, mimo że sprawy zaszły już tak daleko, jakoś to naprawić, poskładać, cofnąć? Znał odpowiedź: jak doktor powiedział o nosie, który się oddzielił, „przystawić, oczywiście, dałoby się: nawet zaraz bym go panu przystawił, ale zapewniam, że to by pogorszyło sprawę”[1].

Pomyślał o Zakriewskim, o Wielkim Domu i o tym, kto mógł w nim Zakriewskiego zastąpić. Ktoś na pewno zajął jego miejsce. Na tym świecie, tak skonstruowanym, nigdy nie brakowało Zakriewskich. Może kiedy dostąpimy raju, za niemal równo dwieście miliardów lat, Zakriewscy już nie będą musieli istnieć.

Chwilami jego świadomość nie chciała uwierzyć w to, co się dzieje. To niemożliwe, bo to nie jest możliwe, jak powiedział major na widok żyrafy. Ale to jest możliwe, i jest.

Przeznaczenie. To tylko wzniosłe określenie czegoś, na co nie da się nic poradzić. Kiedy życie mówi ci: „I tak to”, kiwasz głową i nazywasz to przeznaczeniem. I tak to jego przeznaczeniem było nosić imię Dmitrij Dmitrijewicz. Nic nie można było na to poradzić. Rzecz jasna nie pamiętał swojego chrztu, ale nie miał powodu wątpić w prawdziwość opowiedzianej mu historii. Rodzina zebrała się w gabinecie ojca, wokół przenośnej chrzcielnicy. Przybył duchowny i zapytał rodziców, jakie imię zamierzają nadać niemowlęciu. Jarosław, odparli. Jarosław? Pop nie był zadowolony. Powiedział, że to wyjątkowo rzadkie imię. Powiedział, że dzieci o rzadkich imionach często stają się w szkole obiektem żartów i drwin: nie, nie, nie mogą dać chłopcu na imię Jarosław. Ojca i matkę zdziwił tak otwarty sprzeciw, ale nie chcieli urazić duchownego. Spytali, co wobec tego proponuje. Wybierzcie jakieś zwyczajne imię. Na przykład Dmitrij. Ojciec zauważył, że on nosi to imię i że Jarosław Dmitrijewicz brzmi znacznie lepiej niż Dmitrij Dmitrijewicz. Ale pop się z nim nie zgodził. I tak to został Dmitrijem Dmitrijewiczem.

Jakie znaczenie mają nazwy? Urodził się w Sankt Petersburgu, zaczął dorastać w Piotrogrodzie, skończył dorastać w Leningradzie. Albo w Sankt Leninsburgu, jak lubił go czasem nazywać. Jakie znaczenie mają nazwy?

Miał trzydzieści jeden lat. Kilka metrów dalej leżała jego żona Nita, z ich córką Galiną u boku. Gala miała roczek. Ostatnio wydawało się, że osiągnął w życiu stabilizację. To nigdy nie przychodziło mu łatwo. Doświadczał potężnych emocji, ale nigdy nie posiadł umiejętności ich wyrażania. Nawet w czasie meczu piłki nożnej rzadko krzyczał i tracił panowanie nad sobą jak inni; zadowalało go ciche komentowanie umiejętności piłkarza – lub ich braku. Niektórzy widzieli w tym sztywną oficjalność leningradczyka; ale on wiedział, że nadto – czy też pod tym – jest człowiekiem nieśmiałym i niespokojnym. A w relacjach z kobietami, kiedy już wyzbył się nieśmiałości, miotał się między absurdalnym entuzjazmem a gwałtowną rozpaczą. Niczym zepsuty metronom.

A jednak, mimo wszystko, jego życie wreszcie nabrało pewnej regularności, a wraz z nią właściwego rytmu. Tyle że teraz znów stało się niepewne. Niepewne: więcej niż eufemizm.

Nocna walizka przy łydce przypomniała mu, jak kiedyś próbował uciec z domu. Ile miał wtedy lat? Siedem, może osiem. A czy miał ze sobą małą walizkę? Pewnie nie – złość matki wybuchła zbyt szybko. Było to pewnego lata w Irinowce, gdzie ojciec pracował jako zarządca majątku. Jurgensen był miejscową złotą rączką. Kimś, kto robił rzeczy i naprawiał je, kto rozwiązywał problemy w sposób zrozumiały dla dziecka. Kto nigdy nic mu nie kazał, a pozwalał obserwować, jak kawałek drewna zamienia się w sztylet albo gwizdek. Kto dawał mu świeżo wykopany torf i pozwalał go wąchać.

Bardzo się do Jurgensena przywiązał. Kiedy więc coś budziło jego niezadowolenie, a zdarzało się to często, mówił: „Dobrze, w takim razie zamieszkam z Jurgensenem”. Pewnego ranka, będąc jeszcze w łóżku, wypowiedział tę groźbę, albo obietnicę, pierwszy raz tego dnia. Ale matce ten jeden raz wystarczył. Wstawaj, zaprowadzę cię do niego, powiedziała. Przyjął jej wyzwanie – nie, nie miał czasu, żeby się spakować – Sofia Wasiljewna wzięła go stanowczo za nadgarstek i ruszyli przez pole w stronę domku, w którym mieszkał Jurgensen. Z początku zuchwale obstawał przy swoim, krocząc dumnie obok matki. Z czasem jednak jego stopy zaczęły się ociągać, potem nadgarstek, a następnie cała ręka zaczęły się wymykać z matczynego uchwytu. Wtedy myślał, że to on się wyswobadza, ale teraz rozumiał, że to matka go puszczała, palec po palcu, aż był wolny. Ta wolność nie oznaczała, że może zamieszkać z Jurgensenem, oznaczała, że może wziąć nogi za pas, zalać się łzami i biegiem wrócić do domu.

Ręce, wymykające się, chwytające. Jako dziecko bał się umarłych – bał się, że wstaną z grobów, pochwycą go i zawloką pod zimną czarną ziemię, która wypełni mu oczy i usta. Ten lęk powoli zanikł, ponieważ bardziej przerażające okazały się ręce żywych. Prostytutki z Piotrogrodu nie miały szacunku dla jego młodego wieku i niewinności. Im trudniejsze czasy, tym zachłanniejsze ręce. Sięgały po twojego fiuta, twój chleb, przyjaciół, rodzinę, środki do życia, po twoją egzystencję. Tak jak prostytutek bał się też dozorców. A także stróżów prawa – jakkolwiek by się nazywali.

Ale był też lęk przeciwny: przed wymknięciem się z rąk, które zapewniają bezpieczeństwo.

Marszałek Tuchaczewski zapewniał mu bezpieczeństwo. Przez wiele lat. Aż pewnego dnia zobaczył, jak z linii włosów marszałka spływa strużka potu. Duża biała chustka zatrzepotała i starła wilgoć, a on zrozumiał, że już nie jest bezpieczny.

Marszałek był najbardziej wyrafinowanym człowiekiem, jakiego w życiu poznał. Był najsłynniejszym rosyjskim strategiem wojskowym: gazety nazywały go „czerwonym Napoleonem”. Był też miłośnikiem muzyki i lutnikiem amatorem; człowiekiem o otwartym, dociekliwym umyśle, który lubił dyskutować o powieściach. Przez dziesięć lat znajomości często widywał Tuchaczewskiego, jak po zmroku przemierzał Moskwę czy Leningrad w swoim marszałkowskim mundurze, na wpół pracując, na wpół bawiąc się, łącząc politykę z przyjemnością; rozmawiał i prowadził spory, jadł i pił, chętnie demonstrował swoją słabość do baletnic. Lubił opowiadać o tym, że Francuzi zdradzili mu, jak pić szampana, żeby nie mieć kaca.

On nigdy nie będzie tak światowy. Brakowało mu pewności siebie; a także, być może, chęci. Nie lubił wymyślnego jedzenia i miał słabą głowę do alkoholu. W czasach studenckich, kiedy wszystko przemyśliwano i tworzono na nowo, zanim partia przejęła pełną kontrolę, jak większość studentów, przypisywał sobie wyrafinowanie wykraczające poza jego doświadczenie. Skoro dawne zwyczaje odeszły bezpowrotnie, należało na przykład przemyśleć na nowo kwestię seksu; i ktoś wymyślił teorię „szklanki wody”. Akt seksualny, utrzymywali młodzi mędrkowie, jest jak wypicie szklanki wody: kiedy czujemy pragnienie, pijemy, a kiedy czujemy pożądanie, uprawiamy seks. Nie był temu przeciwny, tyle że wtedy kobiety musiałyby być tak swobodnie pożądliwe, jak były pożądane. Jedne były, inne nie. Ale ta analogia sprawdzała się tylko w pewnym stopniu. Szklanka wody nie angażuje serca.

A zresztą wtedy w jego życiu już pojawiła się Tania.

Kiedy co pewien czas ogłaszał, że zamierza zamieszkać z Jurgensenem, rodzice zakładali zapewne, że buntuje się przeciw ograniczeniom życia rodzinnego – a nawet samego dzieciństwa. Gdy jednak myślał o tym teraz, nie był pewny, że o to mu chodziło. Tamten letni dom na terenie majątku ziemskiego w Irinowce miał w sobie coś dziwnego – coś było z nim głęboko nie tak. Jak każde dziecko uznawał wszystko za normalne, dopóki mu nie powiedziano, że jest inaczej. Tak więc dopiero kiedy usłyszał, jak dorośli o tym rozmawiają, i śmieją się, uzmysłowił sobie, że wszystko w tym domu ma zaburzone proporcje. Pokoje były ogromne, natomiast okna malutkie. Tak więc pokój o powierzchni pięćdziesięciu metrów kwadratowych miał tylko jedno małe okienko. Dorośli przypuszczali, że budowniczy musieli pomylić wymiary, że wzięli metry za centymetry i odwrotnie. Ale efekt, kiedy już został zauważony, w małym chłopcu budził wielki niepokój. Ten dom był jakby stworzony do najmroczniejszych koszmarów. Może właśnie dlatego uciekał.

Zawsze przychodzili w środku nocy. I tak to, żeby nie dać się wywlec z mieszkania w piżamie ani nie ubierać się przed jakimś pogardliwie obojętnym enkawudzistą, szedł do łóżka w ubraniu, kładł się na kocach, a obok na podłodze czekała już spakowana mała walizka. Nie mógł jednak zmrużyć oka i leżał, wyobrażając sobie najgorsze, co tylko można sobie wyobrazić. Jego niepokój nie pozwalał też zasnąć Nicie. Oboje leżeli tam, udając; udając też, że jedno nie czuje zapachu przerażenia drugiego. Uporczywym koszmarem na jawie była myśl, że NKWD zabierze Galę i wywiezie ją – jeśli będzie miała szczęście – do specjalnego sierocińca dla dzieci wrogów państwa. Gdzie dostanie nowe nazwisko i nową osobowość; gdzie zrobią z niej wzorową radziecką obywatelkę, mały słonecznik wznoszący twarz do wspaniałego słońca zwanego Stalinem. Zaproponował więc, że będzie spędzał te nieuchronnie bezsenne godziny na zewnątrz, pod windą. Nita oświadczyła stanowczo, że chce, aby może ostatnią wspólną noc spędzili razem. Ale w tym sporze, co rzadkie, postawił na swoim.

Pierwszej nocy pod windą postanowił nie palić. Miał w walizce trzy paczki kazbeków, które przydadzą mu się, kiedy przyjdzie czas przesłuchania. Oraz, jeśli tak się sprawa potoczy, w areszcie. Wytrwał w tym postanowieniu dwie noce. Potem uderzyła go pewna myśl: a jeśli w Wielkim Domu od razu skonfiskują mu papierosy? Albo jeśli w ogóle nie będzie przesłuchania, lub tylko bardzo krótkie? Może po prostu położą przed nim kartkę papieru i każą podpisać? Co, jeśli… Jego świadomość nie posunęła się dalej. Ale w każdym z tych scenariuszy papierosy by się zmarnowały.

I tak to nie widział już żadnego powodu, żeby nie palić.

I tak to zapalił.

Spojrzał na kazbeka między palcami. Malko zauważył kiedyś ze współczuciem czy wręcz z podziwem, że ma małe dłonie, „nie do fortepianu”. Malko powiedział mu też, z mniejszym podziwem, że za mało ćwiczy. Zależy, kto co rozumie przez „za mało”. Ćwiczył tyle, ile potrzebował. Malko powinien pilnować swojej muzyki i swojej batuty.

Miał szesnaście lat, przebywał w sanatorium na Krymie, gdzie dochodził do siebie po gruźlicy. Byli z Tanią w tym samym wieku i mieli urodziny tego samego dnia z jedną małą różnicą: on urodził się 25 września nowego porządku, a ona 25 września starego porządku. Ta niemal pełna synchronizacja uprawomocniała ich związek; czyli, innymi słowy, byli dla siebie stworzeni. Tatiana Gliwienko, krótkowłosa, podobnie jak on głodna życia. To była pierwsza miłość: pozornie prosta, przeznaczona. Jego siostra Marusia, która służyła mu za przyzwoitkę, wygadała wszystko matce. Drogą pocztową Sofia Wasiljewna ostrzegła syna przed tą obcą dziewczyną i przed tym związkiem – w istocie przed wszelkimi związkami. W odpowiedzi, z całą pompatycznością szesnastolatka, wyłożył matce zasady wolnej miłości. Jak to każdy ma prawo kochać jak chce; jak to miłość cielesna trwa krótko; jak to obie płcie są zupełnie równe; jak to należy obalić instytucję małżeństwa, ale jeśli w praktyce związki takie będą nadal zawierane, to kobieta, gdy zapragnie romansu, ma do niego pełne prawo, a gdy potem zechce rozwodu, mężczyzna musi się z tym pogodzić i wziąć winę na siebie; ale też jak to, przy tym wszystkim i mimo wszystko, dzieci są świętością.

Matka nie odpowiedziała na jego protekcjonalny mentorski wywód o istocie życia. A z Tanią i tak mieli się rozstać niemal zaraz po tym, jak się poznali. Ona wróciła do Moskwy; on i Marusia do Piotrogrodu. Ale pisał do niej nieustannie; odwiedzali się; i to jej zadedykował swoje pierwsze trio fortepianowe. Matka nadal nie akceptowała ich związku. A potem, po trzech latach, wreszcie spędzili razem te tygodnie na Kaukazie. Mieli po dziewiętnaście lat i nikt ich nie pilnował; a on właśnie zarobił trzysta rubli na koncertach w Charkowie. Tamte tygodnie w Anapie… jakże wydawały się teraz odległe. Cóż, jakże dawno to było – ponad jedną trzecią jego życia temu.

I tak to wszystko zaczęło się dokładnie o poranku 28 stycznia 1936 roku w Archangielsku. Zaproszono go, by zagrał swój pierwszy koncert fortepianowy z tutejszą orkiestrą pod batutą Wiktora Kubackiego; we dwóch wykonali też jego nową sonatę na wiolonczelę. Nazajutrz rano udał się na dworzec kolejowy i kupił „Prawdę”. Przejrzał pobieżnie pierwszą stronę, po czym skupił się na dwóch następnych. Był to, jak to później ujął, najbardziej pamiętny dzień jego życia. Który obchodził co roku aż do śmierci.

Tyle że – upierała się świadomość – nic nie zaczyna się w ten sposób. To zaczęło się w różnych miejscach, w różnych świadomościach. Rzeczywistym punktem początkowym mogła być jego sława. Albo opera. Albo może był nim Stalin, który, jako jednostka nieomylna, odpowiadał za wszystko. Albo może przyczyną było coś tak banalnego jak rozstawienie orkiestry. W istocie może ostatecznie najlepiej tak na to patrzeć: kompozytor najpierw potępiony i upokorzony, następnie aresztowany i zabity – a wszystko z powodu rozstawienia orkiestry.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

1 Mikołaj Gogol, Nos, przeł. Julian Tuwim. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki

Zgiełk czasu

Подняться наверх