Читать книгу Syd Barrett i Pink Floyd. Mroczny świat - Julian Palacios - Страница 3

PRZEDMOWA: GENESIS BREYER P-ORRIDGE

Оглавление

Kiedy myślimy o Sydzie, najpierw widzimy jego oczy. Wyrażały niepokój, ale nie taki spowodowany przez coś przerażającego, co niegdyś ujrzał i z czym nie chciał się zmierzyć. Odbijała się w nich złożoność tego świata i bezsensowna rzeczywistość będąca naszym, ludzi, udziałem. Wyrażały przytłoczenie obowiązkiem widzenia bezustannie wirujących łańcuchów DNA, które decydują o naszym życiu i zachowaniu – zarówno w kontekście jednostki, jak i całego gatunku.

Syd widział nieskończone fraktale wrażliwości, warstwa po warstwie, łączące się ze sobą i rozdzielające się, wirujące cząsteczki wypełnione informacjami i wiadomościami, powiększające się i rozmnażające niczym kunsztownie wykonane sieci, które grożą porażeniem zdolności przystosowania się, dopóki nas nie pogrzebią i nie sparaliżują. Jak mawiają wielcy tego świata – to wszystko odbija się w oczach.

Czemu tak ogromny wpływ na Syda miało dostrzeganie tych licznych płaszczyzn znaczeń i możliwości? Ponieważ był on jedną z najoryginalniejszych jednostek, jakie spotykamy na krótkiej ścieżce naszego życia. Był gawędziarzem, kimś w rodzaju pradawnych szamanów, którzy instruowali, przestrzegali, oczyszczali i leczyli ludzi ze swojego klanu, z tych samych kręgów kulturowych, rodzin i społeczności. To święte powołanie, duchowa powinność, której – gdy zaakceptuje się ją jako swoje przeznaczenie – nie można odrzucić, bez względu na cenę.

W średniowieczu byłby trubadurem. Muzykiem-poetą podróżującym od dworu do dworu, od zamku do zamku, tworzącym pieśni i alegorie miłości, pożądania, zdrady i innych aspektów człowieczeństwa – często w cieniu ryzyka brutalnej kary lub nawet egzekucji, gdyby dzieło obraziło przedstawiciela aktualnie panującej władzy. Bez względu na niebezpieczeństwa tego rodzaju osoby czują przymus poszukiwania duchowej mądrości, którą można by opisać, zinterpretować, a czasami wydobyć z pozornie pozbawionej sensu całości.

W przypadku Syda ten „religijny” obowiązek wymagał posługiwania się językiem. Muzyk używał słów, by w naszym imieniu opisywać niezwykle trudne zjawiska i snuć obserwacje. Eksplorował nowe, obce terytoria, zagłębiał się w złożone uczucia, a następnie wydobywał z nich użyteczne „mapy” i wyjaśnienia, by podzielić się nimi ze swoją społecznością za pomocą piosenek. Słów pełnych treści. Wymaga to dostępnej jedynie dla niewielkiej grupy osób zdolności posługiwania się metaforą.

Gdy czytamy utwory napisane przez Syda, łatwo uznać te pomieszane, często sprzeczne, pełne surrealistycznych kombinacji teksty za chaotyczne – za odbicie zamętu panującego w jego umyśle. Ale można przyjąć, że zestawiane przez niego obrazy i frazy nie miały za zadanie tworzyć chaosu ani nawet go opisywać, lecz – o ironio – była to genialna technika pozwalająca mu na tworzenie jeszcze konkretniejszych i bardziej uporządkowanych przekazów.

W latach 50. XX wieku William Burroughs i Brion Gysin pragnęli uwolnić „słowo”, by poznać nowe sposoby opisywania „rzeczywistości” – takiej, jaką doświadczamy za pomocą wszystkich pięciu zmysłów jednocześnie, wraz z odblokowanymi wspomnieniami oraz przewidywanymi następstwami naszych działań, zarówno tymi możliwymi, jak i nieprawdopodobnymi. W powieści Finneganów tren James Joyce starał się opisać wnętrze pracującego mózgu. Samuel Beckett usiłował wprowadzić pojęcie świadomości bez motywu, lecz przed Sydem Barrettem nikt tak naprawdę nie łączył tego typu zagadnień z (uznawaną często za banalną) muzyką pop, może z wyjątkiem Boba Dylana.

Burroughs i Gysin pisali o czymś, co nazwali metodą cut-up. Polegała ona na dosłownym wycinaniu fragmentów ich własnych tekstów oraz dzieł napisanych przez innych i ponownym łączeniu ich w całość w sposób absolutnie losowy, by – jak twierdził Burroughs – „przekonać się, co tak naprawdę znaczą”. Efektem był neomagiczny system, proroctwo opisane za pomocą funkcji. W książce The Third Mind autorzy omawiają sukcesy i porażki związane z tymi eksperymentami.

Mieliśmy ogromne szczęście, mogąc oglądać oryginalny skład Pink Floyd na scenie klubów UFO i Middle Earth w latach 60., a także później, już bez Syda, w 1969 roku, gdy promowali album Ummagumma. Nie ma tu miejsca, by prowadzić rozważania na temat muzycznej wartości Pink Floyd z Sydem i bez niego, choć osobiście skłaniam się ku okresowi z Sydem. Ważniejsze, by skupić się na poetyckości utworów Barretta. Być może – jak wiele razy zauważano – sprawiał wrażenie przesadnie zafascynowanego Edwardem Learem, Lewisem Carrollem, powieścią O czym szumią wierzby oraz bezsensownymi limerykami. (Utwór Octopus składa się niemal w całości z cytatów z wierszy innych autorów, co jest znakomitym przykładem metody cut-up zastosowanej w starym bitnikowskim stylu).

Według mnie najbardziej wyrazistym przykładem geniuszu Syda jest przywłaszczenie sobie przez niego wysoce wystylizowanego, spersonalizowanego języka w celu dokonania rzeczy niemożliwej – holograficznego opisu życia – zarówno w warstwie wewnętrznej, jak i zewnętrznej. Od mikroskopijnej wielkości cząsteczek dostrzeganych w stanie innej świadomości po galaktyczny bezmiar kosmosu, gwiazd, planet i światła.

W przypadku swojej twórczości solowej Syd nalegał, by w nagraniach studyjnych nie tuszować pomyłek. Wciąż nam przypomina, że sposób postrzegania i tworzenia nie powinien i nie może być kontrolowany lub zawężony do najbardziej konwencjonalnych form. Ustalenie zasad i parametrów ogranicza i wyjaławia esencję wyobraźni. W drodze do zrozumienia nie należy narzucać sobie żadnych ograniczeń.

Co ciekawe, sławny biolog Francis Crick dopiero wiele lat po swoim przełomowym odkryciu dotyczącym modelu struktury DNA w postaci podwójnej helisy przyznał, że w rozwiązywaniu dylematów regularnie w tamtym czasie wspomagał się LSD. Zażywał niewielkie (legalne wówczas) dawki, by wzmocnić zdolności analitycznego myślenia i snucia domysłów. Taki pomysł mógł mu podsunąć Aldous Huxley. Z początku Crick nic o tym nie wspominał, gdyż fakt ten mógłby posłużyć do zdyskredytowania jego badań.

Syd Barrett wykorzystywał te same procesy w poszukiwaniu idealnej frazy, akordu, niespodzianki czy żartu, które wyraziłyby w jakiś zawoalowany, lecz precyzyjny sposób tajemnicę życia i bycia żywą istotą. Jego wrodzone szamańskie zdolności były prawdziwym błogosławieństwem, gdyż otworzyły mu oczy na niuanse egzystencji i duchowe spojrzenie na naturę. Okazały się też przekleństwem, gdyż były tak niszczycielsko wszechobecne, że zagubił się w ich nieskończoności. Dosłownie tonął w odczuciach i wizjach, zdany na łaskę wszechobecnych wrażeń. Dryfował w stronę oka stworzonego przez siebie cyklonu, lecz desperacko potrzebował kogoś, kto wyciągnąłby do niego rękę, uratował go, nim uczucie opuszczenia nieodwracalnie pogłębiło opłakaną w skutkach izolację.

W niektórych kulturach nazywano takie postacie dżinnami, w innych aniołami, zwodniczymi duchami, które przeniknęły tymczasowo do naszego wymiaru, nazywanego przez nas „życiem”.

Syd Barrett wybrał się w podróż dla nas wszystkich. Czuł przymus spoglądania w jądro wszelkiej materii i znaczenia, wiedziony idealistyczną wiarą w ostateczne prawo do ewolucyjnego zbawienia ludzkości. Nie był pierwszym takim człowiekiem ani nie ostatnim.

Genesis Breyer P-Orridge

Nowy Jork, 23 sierpnia 2009

Syd Barrett i Pink Floyd. Mroczny świat

Подняться наверх