Читать книгу Generałowie - Juliusz Ćwieluch - Страница 5

Оглавление

KÓŁKO. KRZYŻYK

Piętnastego stycznia 2008 roku z samego rana wsiadłem w samochód i wpisałem w nawigację „Międzyrzecz”. Jechałem do 17 Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej po materiał o szkole snajperów. Urządzenie poinformowało, że czeka mnie długa droga. Nie zdawałem sobie sprawy, że spotkam na niej dwóch ważnych dla mnie ludzi.

Pierwszym z nich był nieznany mi wcześniej generał Mirosław Różański, który uparł się, że zbuduje w polskiej armii szkołę snajperów. A raczej strzelców wyborowych, bo oficjalnie w polskiej armii nie było takiego etatu jak snajper. Nie było również strzelców wyborowych, przynajmniej nie na papierze. Tę lukę postanowił zapełnić świeżo upieczony generał. Od razu mnie zaintrygował, bo zamiast wzorem wielu dowódców zdominować spotkanie, po prostu oddał mnie pod opiekę swoich ludzi.

Przecierałem oczy ze zdumienia, bo takiej zbieraniny w polskiej armii jeszcze nie widziałem. Niemieckie mundury, amerykańskie buty, fikuśne kapelusiki. Każdy ubrany inaczej. W przypadku kontroli z Warszawy kadrowy trup słałby się gęsto, bo jak to się ma do regulaminu? U Różańskiego takimi kwestiami nie zaprzątano sobie za bardzo głowy. Już to wystarczyło, że chciałem poznać go bliżej. Żołnierze mówili na niego „Wodzu”. W wojsku to więcej niż pochwała. A o samych sobie mówili, że reprezentują styl żulowatego myśliwego, i był to objaw dużej samoświadomości. Przydziałowych sortów mundurowych nie nosili w czasie ćwiczeń, bo dobrze prezentowały się tylko na zdjęciach. Na polskie goreteksowe kurtki mundurowe mówili ceraty, bo szeleściły i nie chroniły przed zimnem. Na buty – Józefy, bo były tak starego wzoru, że podobne z pewnością nosił jeszcze Święty Józef. A oni czasem na dwa, trzy dni szli w teren i przydziałowy sprzęt nie przechodził tej próby pozytywnie.

Rozmowa ze strzelcami średnio się kleiła. Jeśli długo patrzysz na świat przez siatkę snajperskiej lunety, to musi cię to zmienić. Część z nich zmieniło to w szczelnie zamknięte ostrygi. Jeden z chłopaków niedawno wrócił z Afganistanu. Opowiadał, że nigdy nie czuł się taki wolny jak tam, kiedy godzinami leżał z karabinem na skalnej półce i miał cały świat u stóp. Ten konkretny świat składał się z konwoju, który zabezpieczał, i położonej obok wioski. W czasie rozmowy używaliśmy nietypowej odmiany języka polskiego. Nietypowej, bo wykreślono z niej trudne słowa, takie jak: „trafić”, „rana postrzałowa”, „śmierć”. Nieudolnie poszukiwaliśmy wyrazów zastępczych. Nie przychodziły, bo żołnierze byli już po lekcji odrobionej przez ich kolegów aresztowanych za ostrzał wioski Nangar Khel. Kiedy dochodziło do trudnych słów, nadrabialiśmy gestami.

Lepiej poszło nam na strzelnicy. Tym bardziej że właśnie dostali nowiuteńki karabin TOR kaliber 12,7 mm. Broń pachniała jeszcze smarem i nowością. Czyścili ją delikatnie, jakby dotykali niemowlęcia. Później ustawili na stanowisku. Karabin przyszedł ze źle ustawioną optyką, bez specjalnej amunicji, bo kupowany był w jednym przetargu, a amunicja w drugim; te dwa postępowania nie spotkały się w czasie. Strzelaliśmy amunicją seryjną, o tym samym kalibrze, ale do innej broni, której nie przeszkadzały niedoskonałości, bo radziecki konstruktor znał pojęcie odstępności od normy. Karabin snajperski takiej wyrozumiałości nie miał. Wygrzebaną gdzieś z magazynów amunicję trzeba było poddać ocenie pod kątem przydatności bojowej. Siedzieliśmy na kocu i odrzucaliśmy zardzewiałe pociski od tych w miarę przyzwoitych. Po chwili mieliśmy sporą kupkę naboi przeznaczonych do śmieci i kilka do strzelania. Wyobraziłem sobie taką scenę w realiach wojennych i dreszcze przeszły mi po plecach. W kontaktach z wojskiem doświadczyłem jeszcze wielu podobnych sytuacji.

Zaczęło się strzelanie, ale co chwilę albo zacinał się karabin, albo nie schodziła spłonka. Zabawa się kończyła i zaczynało żmudne usuwanie awarii. Ja dostałem pięć naboi. Już po trzecim strzale miałem dosyć, bo karabin kopał jak cholera. Świat w lunecie rozmywał się i ciągle znikał, gdy tylko za blisko przysunąłem oko. Wcześniej dostałem lekcję, że strzelać mam na wydechu. Ale tak długo zajmowało mi szukanie celu, że przy każdym strzale zaczynałem się dusić. W efekcie nerwowo zrywałem spust i moje kule latały wszędzie, tylko nie tam, gdzie powinny. Za czwartym razem ku własnemu zaskoczeniu położyłem cel. Konkretnie to niemal rozerwałem tarczę na pół. Widziałem, jak kawałki drewna lecą na bok. Coś, co jeszcze przed chwilą było ludzką sylwetką, teraz wyglądało jak postrzępiony kikut. Najpierw piekielnie się ucieszyłem, że tak świetnie mi poszło, że uratowałem choć ułamek swojego wizerunku w oczach rozmówców. Później jednak wyobraziłem sobie, że to nie było drewno, tylko ciepły i żywy człowiek. Zrobiło mi się niedobrze. Do zabicia człowieka wystarczy kula lecąca z energią 60 dżuli. Śrut wystrzelony z wiatrówki ma 17 dżuli. Pocisk z karabinu snajperskiego – 3417 dżuli, bo snajper strzela raz, i po to, żeby zabić. Zrozumiałem, że to nie jest szkoła dla mnie. Zrozumiałem, że nawet zabijania trzeba uczyć się długo i cierpliwie.

Zaprzyjaźniony lekarz zrobił mi później wykład o styku balistyki z medycyną. Pociski snajperskie są tak skonstruowane, że w zetknięciu z celem rozwarstwiają się, tworząc coś w rodzaju grzybka. Dziura, którą wlatuje kula, ma około 10 centymetrów średnicy. Rana wylotowa – już 30 centymetrów. Za pociskiem powstaje się ciśnienie tworzące tak zwany kanał chwilowy. Fala rozchodzi się po organizmie z prędkością około 1450 metrów na sekundę. Większość ludzi zabija wstrząs wywołany przez to ciśnienie. Żeby wyobrazić sobie, co pocisk robi w ciele człowieka, można przeprowadzić eksperyment. Wystarczy wprowadzić słomkę do szklanki z kisielem i mocno dmuchnąć, efekt będzie bardzo zbliżony. Nigdy nie zdecydowałem się, żeby to zrobić. Wystarczyło mi to, co podpowiadała wyobraźnia. Snajperów uczy się na faktach. Najczęściej na wydrążonych główkach kapusty, które wypełnia się ketchupem. Podobno wrażenia zbliżone są do rzeczywistości.

Po tych przeżyciach generał Różański zaprosił mnie na właściwą rozmowę. Wiedział, że dopiero wówczas możemy zacząć rozmawiać o konkretach. Opowiadał mi o Iraku i o tym, jak frustrowało go, że polską armię rzucała na kolana garstka rebeliantów ostrzeliwująca bazę za pomocą rakiet odpalanych z kawałka starej rynny. Mówił, że samo przeforsowanie pomysłu szkolenia snajperów zajęło kilka miesięcy, pomimo akceptacji ówczesnego dowódcy Wojsk Lądowych. Papiery utknęły w fabryce kurzu, jak złośliwie nazywany jest Sztab Generalny.

Kiedy z misji w Iraku przylatywały do Polski pierwsze trumny, opór wobec snajperów zaczął wyparowywać. W kwietniu 2004 roku strzelcy przeszli chrzest bojowy podczas obrony ratusza w Karbali. Żołnierze szybko zrozumieli, że w tak zwanych misjach stabilizacyjnych piąte przykazanie – nie zabijaj – nie obowiązuje. W ciągu tylko jednego dnia walk Polacy zastrzelili w Karbali osiemdziesięciu rebeliantów. Jeden z żołnierzy opowiadał mi o stresie. Biegnąc do ratusza w Karbali, poważnie uszkodził sobie kręgosłup. Poczuł to dopiero po kilku godzinach. Zanim zszedł ze stanowiska, oddał kilka potwierdzonych strzałów. „Potwierdzone strzały” to słowa z tego nowego języka, który wojskowi próbowali stworzyć, żeby nie nazywać rzeczy po imieniu.

Pod koniec 2005 roku generał Różański rozpoczął szkolenie pierwszych strzelców. Kiedy udało się nadać sprawie bieg, kłopoty się dopiero zaczęły, a nie skończyły. Szkoła Różańskiego obnażyła wojskową fikcję. Armia płaciła po 20 tysięcy za karabinek snajperski, ale nie zainwestowała nawet złotówki w przeszkolenie strzelców. Kto miał ochotę i smykałkę, uczył się sam. Inni strzelali, jak umieli. A że większość nie umiała, to już inny problem. Wojsko oszczędzało również na amunicji. Dwunastu strzelców Różańskiego w trzy miesiące wystrzeliło cały roczny zapas amunicji snajperskiej kupionej przez wojska lądowe. Trudno się dziwić, że opór przed otworzeniem szkoły był tak duży. Właściwie na każdym kroku okazywało się, że czegoś nie ma, coś nie działa. Sprawa zakupu bielizny termicznej dla kilku żołnierzy urastała do rangi problemu, którym musiał się zajmować sztab pułkowników. Mało brakowało, a szkoła wywaliłaby się przez kilka par ciepłych gaci. Ostatecznie Różański stracił cierpliwość i bieliznę dla swoich strzelców kupił z funduszu reprezentacyjnego dowódcy jednostki. Dalmierz laserowy zasponsorował znajomy przedsiębiorca. Komputer balistyczny zdobyli półoficjalnie. Oficjalnie budżet armii pochłaniał 1,95 procent PKB.

Szkoła nie miała dobrych notowań u innych wojskowych. Jedni zazdrościli pomysłu, inni postponowali efekty. Zawsze to fajnie, jak komuś się nie udaje. Oficjalnie ciężko było ją atakować, bo cały świat szedł w kierunku tworzenia zespołów snajperskich. W 1139 roku sobór laterański II uznał, że broń precyzyjna zabijająca na duże odległości jest „niemiła Bogu”, i pod groźbą klątwy zakazał jej używać. Różański najwyraźniej nie bał się ani klątwy, ani niechęci kolegów. Polubiłem go za to.

W poszukiwaniu snajperskiego wzorca z Sèvres zapędziłem się do GROM-u. Snajperzy specjalsów mieli renomę jedynych w Polsce, którzy wiedzą, z czym się to je. W ich szkoleniu pomagali najlepsi na świecie eksperci z amerykańskiej Delta Force i brytyjskiego SAS. Już samo dostanie się do GROM-u było wyczynem. Ale szkolenie dla snajperów podobno ocierało się o Nietzscheańską koncepcję nadczłowieka. Ludzie, którzy ich selekcjonowali, nie ukrywali, że celem jest złamanie charakteru i siły życia kandydatów. W myśl zasady, że prawdziwa osobowość człowieka ujawnia się dopiero w skrajnych warunkach. Nakarmiony taką legendą przygotowałem się na spotkanie, które pomógł mi zaaranżować generał Sławomir Petelicki, twórca i pierwszy dowódca GROM-u. Tak poznałem R.

Na spotkanie przyszedł z dwuletnią córką, bo nie miał jej z kim zostawić. Kilka miesięcy wcześniej zdecydował się odejść z jednostki, żeby poświęcić się jej wychowaniu. Wtedy myślałem, że to tylko słowa. Dziś wiem, że nic bardziej mylnego. R. do dziś zawstydza mnie jako ojca, który nie potrafiłby zdobyć się na takie poświęcenie.

Ponieważ rozmowa toczyła się przy dziecku, znowu używaliśmy dziwnej odmiany polskiego, z którego wykreślono jeszcze więcej słów. Właściwie zostały tylko półsłówka. Obserwowałem jego delikatne ręce, długie włosy i drobne zmarszczki wokół oczu. Wzbudzał zaufanie. Takie zmarszczki mają ludzie, którzy dużo się uśmiechają. W jego wypadku zrobiły się od ciągłego mrużenia oczu podczas patrzenia przez przyrządy optyczne. Zastanawiałem się, co ten człowiek robił w GROM-ie. Kiedy poznałem go bliżej, zrozumiałem, dlaczego ta jednostka jest tak elitarna. Większość ludzi zabija ich słabość. R. najprawdopodobniej zabije jego siła. Nie znam drugiego człowieka, który potrafi tak konsekwentnie realizować swoje postanowienia.

Kiedyś pojechaliśmy w góry. Wracając, już po ciemku, opowiadaliśmy sobie różne historie. R. opowiedział mi jedną z państwa X. Byli na akcji z Amerykanami. Ich zadaniem było zająć budynek, utrzymać go i kontrolować, żeby ci z drugiej strony nie przenikali za ich linię. Dużo się działo, a później nadeszła chwila, że nie działo się nic. I wtedy jeden z Amerykanów przechodził koło balustrady. Nagle złożył się do strzału. Zabił dwóch z trzech ludzi, którzy próbowali przejść przez klatkę schodową zajmowanego przez nich domu. Trzeci zginął minutę później.

Państwo X miało zły klimat dla trupów. Ich towarzystwo szybko zaczęło być odczuwalne. Zapach zwabił koty. Najpierw po prostu kręciły się koło ciał. Kiedy poczuły się pewniej, zaczęły ucztę. Wyjadały tylko mózgi i oczy, które były miękkie i wylewały się z roztrzaskanych czaszek. Wieczorem wyrzucili zwłoki na ulicę. Wojna trwała dalej. Po opowieści R. ja też musiałem dźwigać tę historię. Dźwigam ją już pięć lat. Z roku na rok ciąży mi coraz bardziej. A przecież to nie ja patrzyłem w puste oczodoły, których zawartość wyżarły koty.

R. pisał pamiętnik z państwa X. Gdybym tam był, myślę, że napisałbym podobny. Sporo o ludzkiej naturze. Dużo obserwacji samego siebie. Wiele zdań szczerych i naiwnych. Szczególnie zapamiętałem jedno: „Piszę to wszystko, żeby pamiętać, że w Polsce mam pięknie żyć”.

Generałowie

Подняться наверх