Читать книгу Św. Alojzy Gonzaga - Józef Birkenmajer - Страница 5
II.
ОглавлениеCzy tą cechą odznaczał się święty Alojzy? Dość trudno na to odpowiedzieć. Według bollandystów, w otoczeniu jego skarżono się czasami, że otaczał się zbyt wielką powagą, że za mało okazywał uprzejmości i serdeczności swemu otoczeniu; odczuwano przeto w stosunku do niego pewne uszanowanie i bojaźń, uchylano się od przestawania z nim. Jednak skargi były to napewno stronnicze, podnoszone przez tych, którzy serdeczność uważają za synonim poufałości. Na poufałość, przyznamy bez sprzeciwu, Alojzy sobie nie pozwalał w stosunku do nikogo. Jego listy do rodziców czy do brata Rudolfa były pełne serca, lecz w formie mocno etykietalne; nie trzeba ich, rzecz oczywista, sądzić po tym stylu, gdy sobie przypomnimy i nasze polskie tytułowanie: „panie ojcze dobrodzieju”. Nie było winą Alojzego, wychowanego w margrabiowskim domu, krewniaka różnych domów panujących, że go nauczono tej formy przemawiania, która zresztą — pospieszmy to zaznaczyć — płynęła u niego i z pokory. Sobie bowiem samemu odmawiał wszelkich tytułów. Kiedy go tytułowano: „Wasza książęca mość”, odzywał się: „Wierna służba Bogu przewyższa wszelkie dostojeństwa świata”.
Ale brak poufałości to jeszcze nie jest nieuprzejmość. Przeciw uprzejmości dworskiej uchybieniem bywało raczej to, że Alojzy niejednokrotnie nie zwracał uwagi na osoby, znajdujące się w jego towarzystwie, jakby ich wcale nie dostrzegał. Czynił to zwłaszcza (i z reguły) względem kobiet. Nie można go było nigdy nakłonić, by usiadł przy jakiej damie lub bawił ją rozmową: „Cóż na to poradzę — mówił — że mam wstręt do niewiast”.
Nie był więc młody Gonzaga w zupełnej zgodzie z dworskim kodeksem Baltazara Castiglione; możnaby znaleźć więcej takich „braków”: nie lubił się fechtować, polować, z tańców — a nawet z samej ich nauki — wymykał się chyłkiem; konno jeździć, owszem, umiał dobrze, ale cóż, kiedy podczas karnawału w Medjolanie, zamiast wziąć sobie jednego z najpiękniejszych rumaków, wolał dosiąść starego muła i na nim, wśród głośnego śmiechu gawiedzi, przejechać przez miasto! Rozmowę towarzyską, gdy wpadł na umiłowany i zapalający go temat religijny, prowadzić potrafił nader zajmująco, wprawiając w podziw i zachwyt nawet starszych od siebie — ale umiał też celowo tak pokierować dysputę, żeby narazić się na śmiech lub uznanie cudzej racji.
Takie postępowanie mogło wytwarzać istotnie pewien dystans, pewną trudność zbliżenia się wielu ludzi do Alojzego. Nie byli przyzwyczajeni do tego rodzaju stosunków towarzyskich; nieraz byli poprostu zdezorjentowani, nie rozumieli, co to wszystko znaczy, nie wiedzieli, jak na to reagować, czego się spodziewać w dalszym ciągu rozmowy. Na widok tych ciągłych poniżeń własnych młodego syna magnackiego, jego — dochodzącej do krańcowości — chęci okazania się małym, niezgrabnym, głupim i śmiesznym, nieswojo czuć się musieli niżsi od niego rodem i umysłem dworzanie, goście czy rówieśnicy, zwłaszcza gdy pomimowoli mierzyli swoją wartość z jego wartością. Szacunek, jaki stąd się rodził, a niekiedy i pewne wyrzuty sumienia, mogły też budzić bojaźń, podobną tej, jaką wobec Marceliny Łempickiej czuł w Rzymie Mickiewicz:
Jak ty mnie swoją przerażasz pokorą!
Pozory pewnej nieuprzejmości czy niechęci do ludzi wynikały nieraz i z tego, że Alojzy, oddając się medytacjom lub modlitwie, w myśl zaleceń Chrystusowych szukał zupełnego odosobnienia, gdzie dostrzec go nie mogło oko ludzkie. Ponieważ w domu często służba podpatrywała przez dziurkę od klucza jego praktyki nabożne, a ponadto bliskość życia świeckiego przynosiła mu roztargnienie, przeto bywało, że w takich chwilach odsuwał się zupełnie nawet od osób najbliższych. Podczas swego pobytu w Madrycie ukrywał się w ustronnej drewutni, gdzie nieraz całe godziny spędzał na modlitwie. Bywało to niejednokrotnie powodem obaw rodziców, niemogących odszukać swego syna najstarszego; narażał się więc na ostre nagany z ich strony, tem bardziej, że obrażali się nań i przyjaciele, przychodzący w odwiedziny.
Mimo wszystko nie można Alojzego uważać za jakiegoś mizantropa, tem mniej za człowieka, nieorjentującego się w sprawach ziemskich, za marzyciela-ascetę, oderwanego całkowicie od świata. Wbrew wszelkim pozorom, święty młodzieniaszek nie zamykał się w sferze myśli o własnem zbawieniu, nie zamykał oczu na bolączki, potrzeby i pragnienia swych bliźnich. On, który unikał przyjęć dworskich, konwersacji towarzyskiej oraz zabaw z rówieśnikami szlachetnie urodzonymi, był najlepszym druhem, kierownikiem i powiernikiem ludzi prostych, niższego stanu. Umiał i w tym względzie być ubogi duchem. Z tych ludzi pewno żaden nie zarzucał mu wyniosłości czy nieprzystępności; raczej może raziła ich ta skromność, iście demokratyczna, z jaką Alojzy unikał i zabraniał wszelkich należnych mu tytułów.
Popularnością cieszył się margrabicz kastyljoński już w wieku dziecięcym, kiedy jako czteroletni chłopak przebywał u boku ojca w wojskowym obozie, w twierdzy Casalmaggiore. Przepadali za nim starzy żołnierze, zwali go swym „kapitanem”, a raz wstawiennictwem swojem ocalili swego ulubieńca od surowej kary, jaka go miała spotkać z rąk ojca za naruszenie subordynacji i samowolne, a nader ryzykowne strzelanie z armaty...
A jakże było w lat kilkanaście później, kiedy miasto Castiglione obiegła wieść, że Alojzy zrzekł się dziedzicznych tytułów i włości, by obrać lepszą cząstkę w Królestwie niebieskiem? Nie było w całem mieście jednego człowieka, któryby nie przejął się żalem i smutkiem na myśl o tem rozstaniu. Ilekroć święty młodzieniec przechodził przez ulicę, mieszkańcy wybiegali przed progi, cisnęli się do okien, skarżyli się, że tracą tak dobrego pana, pytali go, czemu ich porzuca — tych, którzy go kochają i są doń tak przywiązani. Jak żegnali go z żalem, tak też z entuzjazmem witali go po latach kilku, gdy w sprawach rodzinnych — dla rozstrzygnięcia zatargu sukcesyjnego — musiał wrócić chwilowo do Castiglione.
O ile powodem dawniejszej popularności jego między żołnierzami była osobista brawura chłopaka, a przytem i cześć dla dzielnego wodza, jakim był margrabia Ferdynand Gonzaga, o tyle popularność między ludnością rodzinnego grodu inne miała przyczyny. Przyczyną główną było to, że domniemany przyszły zwierzchnik roztoczył niespotykaną wpierw opiekę nad tymi, co mieli zostać jego poddanymi: myślał atoli nie o ich cielesnych potrzebach, ale o ich duszach. I niedość, że przenikał i rozumiał te dusze (a to jest warunkiem największego zbliżenia między ludźmi), ale kształcił je i podnosił, czynił sobie podobnemi. Zapalony wzorem misjonarzy, którzy wówczas w dalekiej Japonji prowadzili dzieło nawracania, uczył w niedziele i święta ubogą dziatwę, uprzystępniając prostym umysłom zasady wiary i rozniecając w sercach żar miłości Bożej. A nietylko dziatwie był apostołem: szedł i do ludzi dorosłych, nie lękając się i ludzi występnych, których przedewszystkiem pragnął zjednywać spowrotem dla Boga i chrześcijańskiego życia.