Читать книгу Hrabina Cosel - Józef Ignacy Kraszewski - Страница 3

Tom I
III

Оглавление

– Jabym tu prędzéj was mogła spytać, kto wy jesteście i co tu w domu moim robicie?

– W domu waszym? – powtórzył zdumiony duchowny – jakto? więc żoną jesteście pana ministra?

Anna głową dumnie dała znak potwierdzający. Duchowny spojrzał na nią wzrokiem pełnym najwyrazistszéj litości, patrzał długo i dwie łzy zakręciły mu się pod zmarszczonemi powieki, złożył ręce jakby z rozpaczy i zwątpienia.

Anna poglądała nań z ciekawością. Niepozorna ta postać zszarzana, zmęczona, życiem złamana, zdawała się odżywiać, wyszlachetniać, uczuciem jakiémś wielkiém wyrastać: stała się poważną i majestatyczną. Dumna pani czuła się przy niéj onieśmieloną, małą, zdziecinniałą, niemal pokorną. Milczący starzec promieniał jakiémś natchnieniem wewnętrzném. Nagle, oprzytomniał, obejrzał się strwożony i krok postąpił naprzód…

– Dlaczegóż ty, którą Wszechmogący stworzył dla chwały swéj, jako piękne cnoty naczynie, ty pełna blasku istoto, podobna aniołom, nie otrząśniesz pyłu z nóg twych skalanych dotknięciem nieczystego Babilonu i nie uciekniesz rozdarłszy szaty białe, z tego ogniska zepsucia i rozpusty? – zawołał jakby nagle rozogniony miłosierdziem. Dlaczego ty tu w tym ogniu trwasz? kto cię weń wrzucił? kto był tym niegodziwym co tak piękne dziecię Boże cisnął w ten świat plugawy?? Czemu nie uciekasz? dlaczego stoisz niestrwożona a może niewiedząca o niebezpieczeństwie? dawno tu jesteś?

Anna zrazu osłupiała słuchając go, lecz głos starego takie na niéj czynił wrażenie, iż uczuła się, może pierwszy raz w życiu podbitą i onieśmieloną. Oburzał ją ten ton duchownego a nie mogła się zań pogniewać. Nim otworzyła usta… on mówił daléj:

– A wieszże ty gdzie jesteś? a wiesz, że ta ziemia na któréj stoisz chwieje się pod stopami twemi? że te ściany się otwierają na rozkazy, ludzie nikną gdy są zawadą, że tu życie człowieka nie waży nic… dla kropli rozkoszy?

– Cóż zaprzestraszające obrazy, kreślisz, mój Ojcze – odezwała się wreszcie Hoymowa – i dlaczego mnie niemi chcesz zatrwożyć?

– Bo z czystego czoła i oczu twych, dziecko moje – rzekł duchowny – widzę żeś bezpieczna, niewinna i nieświadoma tego co cię otacza: tyś chyba tu niedawno?

– Od kilku godzin – uśmiechając się odpowiedziała Hoymowa…

– I nie tu przeżyłaś dzieciństwo i młodość twoją, bobyś tak nie wyglądała – uśmiechnął się boleśnie stary – nieprawdaż?

– Dzieciństwo spędziłam w Holsztynie… od lat kilku jestem żoną Hoyma, ale mnie trzymał odosobnioną na wsi… ledwiem zdala widziała Drezno…

– A nic chyba nie słyszała o niém… – dodał stary i wstrząsł się.

Wszystko co mi mówisz, przeczytałem na czole twém, w wejrzeniu – rzekł smutnie. – Bóg mi czasem daje zajrzeć głęboko w duszę ludzką… Niezmierną litością zostałem zdjęty widząc cię, piękna pani; zdało mi się że patrzę na lilię białą, rozkwitłą w ustroniu, którą stado rozhukanego bydła ma podeptać. Było ci kwitnąć gdzieś wzrosła i woniéć pustyni a Bogu…

Zamyślił się głęboko. Anna postąpiła przejęta kilka kroków ku niemu… w jéj oczach i postawie widać było wzruszenie.

– Ojcze mój – rzekła – ty kto jesteś??

Stary zdawał się niesłyszéć, tak się zadumał głęboko. Powtórzyła pytanie.

– Kto ja jestem? – rzekł – kto ja jestem? nędzna istota grzeszna i wzgardzona, na którą nikt nie patrzy lub się z niéj wszyscy śmieją. Jam głos wołającego na puszczy… jam ten który przepowiadam upadek, zniszczenie, dni pokuty i niedoli… Kto ja jestem? naczynie w ręku Bożém, przez które czasem przechodzi głos z góry potężny, aby go ludzie nie słyszeli lub ośmieli? Jam ten za którego czarną suknią biegają ulicznicy rzucając na nią błotem, ten którego proroctw nikt nie słucha… nędzarz wśród bogaczów… ale praw i czysty, przed Panem…

I zamilkł ostatnie słowa wymówiwszy głosem gasnącym… spuścił głowę.

– Dziwne zrządzenie – odezwała się Anna nie odstępując od niego – po kilku latach spokoju na wsi, w ciągu których mnie szmer ledwie od stolicy dochodził, przybywam nagle powołana przez męża i w progu spotykam was jakby przestrogę i oznajmienie… Nie jestże to palec Boży?

Wstrzęsła się i dreszcz przebiegł ją całą.

– Zaprawdę dziwne! – powtórzyła.

– Opatrzne – rzekł stary… – a biada tym co litościwéj Bożéj nie słuchają przestrogi… Chcesz wiedziéć kto ja jestem? nikt! ubogi kaznodzieja od kościoła, który coś zgrzeszył na kazalnicy i którego pomsta panów ziemskich ściga… Zowię się Schramm… hrabia Hoym znał mnie niegdyś w dzieciństwie, przybyłem go prosić o przemówienie za mną. Grożą mi. I oto jak się tu dziś znalazłem… Ale kto was tu sprowadził? kto wam tu przybyć dozwolił?

– Własny mąż! – rzekła Anna…

– Proś go niech cię uwolni – szepnął oglądając się trwożliwie duchowny. Widziałem piękności tego dworu, bo je tu ludowi na ulicach pokazują jak lalki… tyś nad nie wszystkie piękniejsza stokroć… Więc biada ci, jeśli tu pozostaniesz… okolą cię siecią intryg, osnują jadowitemi pajęczynami, uspią, upoją… zawrócą głowę melodyą pieśni, ukołyszą serce bajaniem… złudzą oczy bezwstydem… oswoją ze sromotą, aż jednego dnia, spojona, znużona, osłabła… polecisz w przepaść…

Anna Hoym zmarszczyła brwi.

– Nie – zawołała – nie jestem tak słabą jak sądzicie, ani tak zasadzek nieświadomą, ani tak spragnioną życia… Nie, świat ten mi się nie uśmiecha, patrzę nań z góry… niżéj on odemnie…

– Aleś go oczyma duszy tylko i przeczuć widziała – odparł Schramm – nie wierz sobie, uciekaj z tego piekła… Królewskie w niém posągi popaliły się na węgiel i obrukały sadzami… Idź ztąd… idź, idź, szkoda ciebie i białéj niewinnéj duszy twojéj…

To mówiąc ręce wyciągał jakby ją chciał wygnać i przyśpieszyć odejście; ale Anna stała niezatrwożona, szyderski razem i litości pełen uśmiech błąkał się po jéj ustach.

– A gdzież ucieknę? – zawołała – los mój połączony jest z losem tego człowieka… oderwać go odeń nie w mocy mojéj… Ja wierzę w przeznaczenie, stanie się co mi wyznaczono… tylko nie śpiącą i nie pijaną owładną mną, nie osłabłą i zwyciężoną, ale ja chyba im panować będę…

Schramm strwożony spojrzał, stała pełna dumy i siły, uśmiechnięta szydersko i królująca…

W téj chwili otwarły się drzwi i hrabia Adolf Magnus Hoym wszedł zmięszany, powoli, w progu wahając się jeszcze, do własnego gabinetu.

Za stołem wśród świetnego towarzystwa wczorajszego nie korzystnie się już wydawał; dziś po białym dniu, po nocnéj gorączce i zmęczeniu wyglądał gorzéj jeszcze… Mężczyzna był ogromnego wzrostu, barczysty, silny a niezgrabny. Nic szlachetnego nie nadawało mu wdzięku, twarz pospolita odznaczała się tylko błyskawicznemi zmianami konwulsyjnie po niéj przebiegających wyrazów z sobą najsprzeczniejszych. Oczy szare to ginęły w powiekach, to wyskakiwały ogniem tryskając, usta śmiały się i krzywiły, czoło marszczyło i wypogadzało, jakby potajemna władza targała we wnętrzu sznurami, które całą postać zmieniały… I w téj chwili, ujrzawszy żonę, zdawał się być pod wrażeniem najsprzeczniejszych jakichś uczuć. Uśmiechnął się jéj i w chwilę jakby gniewem chciał buchnąć nasrożył… ale się zwyciężył i zawahawszy wsunął żywo do gabinetu!

Na widok Schramma ściągnęły mu się brwi gwałtownie i złość wystąpiła na twarz…

– Szaleńcze, fanatyku, komedyancie przebrzydły – zawołał nie witając się nawet z żoną – znowuś nabroił, znowu do mnie przychodzisz abym cię wyciągnął z topieli? Ha? nieprawda? wiém wszystko, pójdziesz precz od kościoła… na wieś, tam, na pustynie, do prostaczków… w góry…

Wskazał ręką.

– Ja ani chcę, ani myślę cię bronić? – dodał zapalając się – podziękuj Bogu jeśli cię dwóch dragonów odprowadzi gdzie do kąta, bo tuby cię daléj, co gorszego spotkać jeszcze mogło…

– Ha! myślicie! – ciągnął daléj, zapalając się minister, który przystąpił do Schramma tuż, jakby go już sam miał porwać za kołnierz – myślicie że tu, na dworze wolno wszystko, i że to co wy nazywacie słowem Bożém, nieocukrowane, możecie podawać ustom do słodyczy nawykłym? że wy tu możecie grać rolę natchnionych apostołów nawracających pogan…

Schramm… mówiłem ci sto razy, ja ciebie nie ocalę… gubisz się sam…

Duchowny niezachwiany bynajmniéj, spokojny stał patrząc ministrowi w oczy.

– Ale ja jestem kapłanem Bożym – rzekł – jam poprzysięgał dawać świadectwo prawdzie, a każą mi być męczennikiem dla niéj… niech się stanie…

– Męczennikiem! – rozśmiał się Hoym – toby było zawiele szczęścia; dadzą ci pięścią w plecy i oplwawszy wyświécą.

– Więc pójdę – odezwał się Schramm – ale dopókim tu jest, ust nie zamknę…

– I kazać będziesz głuchym! – szydersko dodał minister… ruszając ramiony. – No, dosyć tego, rób co chcesz… ratować cię nie mogę i nie myślę; tu dobrze gdy każdy ocali siebie… Jam ci to przepowiadał Schramm… milczéć trzeba umiéć, umiéć pochlebiać lub ginąć podeptanym… Cóż chcesz, przyszły takie czasy: Sodoma i Gomora… Bywaj mi zdrów, bo czasu nie mam.

W milczeniu pokłonił się Schramm, popatrzał na żonę Hoyma z politowaniem, na niego z milczącém zdziwieniem i skierował się ku drzwiom. Hoym od żony, na którą także był spojrzał, oderwał wzrok ku niemu…

– Żal mi cię – burknął krótko – idź, zrobię co mogę, ale zatop się w biblii i trzymaj język za zębami: ostatni raz ci to radzę…

Schramm prawie nie słuchając wyszedł… małżonkowie zostali z sobą sam na sam…

Hoym nawet nie przywitał się z Anną, oddawna źle z sobą byli; widocznie nie wiedział, od czego począć rozmowę… zakłopotany stał i zły… Chwycił rękami dwa końce peruki swéj i targał…

– Pocóżeś hrabia kazał mi tu przybyć tak nagle? – zapytała Anna z wymówką i dumą.

– Poco? – podnosząc oczy zawołał Hoym, zaczynając wzdłuż i wszerz biegać po gabinecie jak opętany – poco? bom był szalony! bo mnie ci niegodziwcy spoili, bo nie wiedziałem com robił! bom głupi… bom nieszczęśliwy!… bom waryat!

Tak! waryat! – powtórzył.

– Więc mogę nazad powrócić? – spytała Anna…

– Z piekła się nie powraca! – zaśmiał się Hoym, – a waćpani z łaski mojéj w piekle jesteś: to istne piekło!

Rozerwał na piersiach kamizelkę, jakby go dusiła i padł na krzesło…

– A! tak! istotnie oszaleć przyjdzie, – mruknął – lecz z królem niema wojny…

– Jakto? król?

– Król! Fürstemberg! wszyscy! wszyscy! nawet Vitzthum, kto wié, własna może siostra… spiknięci na mnie… Dowiedzieli się żeś ty piękna, żem ja głupi i kazali mi panią pokazać!

– Któż im o mnie powiedział? – zapytała ciągle spokojna Hoymowa.

Minister nie mógł się przyznać przed nią, iż sam popełnił tę winę, za którą przychodziła pokuta, zgrzytnął zębami, tupnął nogami i zerwał się z krzesełka… Złość jego ustąpiła nagle wcale odmiennemu usposobieniu, pobladł, stał się zimnym i szyderskim.

– Dość tego, – rzekł cicho zniżając głos – mówmy rozsądnie. Co się stało, tego naprawić nie potrafię… Wezwałem panią, bom musiał ją tu ściągnąć, król chciał, a Jowisz piorunuje tych co mu się śmią sprzeciwiać… Dla jego zabawki musi służyć wszystko… królewskiemi stopy depcze skarby cudze i rzuca je w śmiecisko… – Zniżył głos i umilkł jakby słuchał czy się kto nie odezwie.

I począł znowu zwolna chodzić po pokoju.

– Założyłem się z ks. Fürstembergiem, że pani jesteś najpiękniejszą kobiétą ze wszystkich tych, które tu z professyi pięknych role grają. Nieprawdaż żem był głupi? Pozwalam byś mi to pani powiedziała… Najjaśniejszy nasz pan ma być zakładu naszego sędzią… i wygram tysiąc dukatów…

Anna zmarszczyła brew, odskoczyła z najwyższą wzgardą, odwracając się od niego.

– Nikczemny waćpan jesteś, panie hrabio – krzyknęła w gniewie. – Jakto? wy! wy coście mnie jak niewolnicę trzymali zamkniętą, skąpiąc mi powietrza i światła, wyprowadzacie mnie teraz jak komedyantkę na scenę, abym wam wygrywała zakłady blaskiem oczu i uśmiechami? to najwyższa podłość!

– Nie szczędź pani wyrazów, mów co chcesz, – rzekł Hoym z boleścią – wart jestem, zasłużyłem… Wszystkiego za mało na potępienie mnie! Miałem najpiękniejszą istotę w świecie, która kwitła i uśmiechała się dla mnie samego tylko, byłem dumny i szczęśliwy… szatan mi kazał w kielichu wina rozum utopić…

Załamał ręce: Anna zamilkła i patrzała.

– Ja jadę do domu – rzekła – ja tu nie pozostanę, wstydziłabym się sama siebie… Koni! powóz!

Rzuciła się ku drzwiom: Hoym stał uśmiechając się gorzko…

– Koni! powozu! – powtórzył – ale waćpani nie wiesz chyba gdzie jesteś i co cię otacza? Jesteś niewolnicą, nie możesz stąpić kroku; nie ręczę żeby straż nie stała u drzwi domu. Gdybyś ośmieliła się wymknąć, dragoni pójdą złapać cię i odprowadzić… nikt nie odważy się wieźć… nikt nie uzuchwali ratować… Waćpani nie wiesz gdzie jesteś?

Hrabina załamała ręce z rozpaczą, Hoym patrzał na nią z jakiémś uczuciem niewysłowionéj zazdrości, żalu, bólu, szyderstwa i niepokoju.

– Nie – rzekł dotykając z lekka jéj ręki – posłuchaj mnie pani; nie jest jeszcze może tak źle jak ja mówię, jak przeczuwam: mówmy z flegmą i rozsądnie… Giną tu ci co chcą być zgubieni… Pani możesz nie być piękną gdy zapragniesz, możesz się stać odstręczającą, surową, straszną… możesz dla ocalenia mnie i siebie… przybrać postawę odrażającą…

Tu zniżył głos…

– Znasz pani historyą naszego najmiłościwszego pana a króla Augusta? – zapytał się z dziwnym uśmiechem. – Pan to wspaniały, hojny… sypiący złotem, które moja akcyza ze spleśniałego chleba ubogich wyciska… Niema drugiego tak wspaniałomyślnego monarchy.., niema któryby potrzebował bawić się drożéj, nieustanniéj i dziwaczniéj. Łamie podkowy i kobiety i rzuca je na ziemię; kanclerzy, których ściskał wczoraj, zamyka na Koenigsteinie… Dobry i łaskawy pan, uśmiecha ci się do ostatniéj godziny, aby rusztowanie osłodził… Serce ma najlitościwsze, tylko mu się sprzeciwiać nie trzeba…

Mówił coraz ciszéj, a trwożliwemi oczyma biegał dokoła…

– Znasz pani historyą jego! a! ciekawa bardzo – szeptał daléj – lubi kobiéty coraz świeże… co raz świeże jak smok ów w bajce, żyje dziewicami, które mu przerażeni mieszkańcy do jego jaskini wiodą… a on je pożera… Któż jego ofiary policzy? Waćpani może słyszałaś ich imiona… ale obok znajomych, trzykroć tyle zapomnianych… Król ma dziwne smaki i upodobania: kocha się dwa dni w atłasach, a gdy mu się one znudzą, gotów na łachmany polować… Ludzie wiedzą o trzech królowych z lewéj ręki, jabym ich naliczył dwadzieścia… Königsmarck jest jeszcze piękną, Spiegel nie jest wcale stara, księżna Teschen w łaskach… ale już wszystkie go znudziły. Szuka kogoby pożarł!

Dobry pan! łaskawy pan! – dodał śmiejąc się – wszakże zabawić się musi, wszak dla tego na świat przyszedł aby mu służyło wszystko; piękny jak Apollo, silny jak Herkules, lubieżny jak Satyr… a straszny jak Jupiter…

– Dlaczegóż mi to waćpan rozpowiadasz, – wybuchnęła oburzona Anna – maszże mnie za tak nizko upadłą, bym na skinienie pańskie dała się sprowadzić z drogi honoru! Waćpan mnie nie znasz! to obelga!!

Hoym patrzał z politowaniem na nią.

– Znam moją Annę, – rzekł z uśmiechem – lecz znam dwór, pana, ludzi co nas otaczają i urok jaki ich otacza. Gdybyś pani kochała mnie byłbym spokojnym…

– Alem przysięgała wam, to dosyć – odezwała się z dumą kobiéta – nie pozyskałeś serca, ale masz słowo. Takie kobiety jak ja nie łamią przysięgi…

– Łamały i takie dla blasku korony – rzekł Hoym – księżna Teschen jest wielką i dumną panią.

Anna ruszyła ramionami z pogardą.

– Mogę być żoną, nie chcę być kochanką – zawołała – sromu na czole nosić nie umiem.

– Srom! – rzekł Hoym – a! to piecze tylko chwilę, goi się rana i nie boli, choć piętno zostaje na wieki…

– Waćpan jesteś obrzydliwy, – przerwała kobiéta z gniewem. – Sprowadzasz mnie tutaj sam… i karmisz takiemi groźbami…

Wzruszenie nie dozwoliło jéj mówić dłużéj. Hoym się zbliżył z pokorą:

– Daruj mi – odezwał się – głowę straciłem, nie wiem co czynię i co mówię… to dzikie domysły i strachy… Jutro jest bal na dworze… Król pan rozkazał ci być na nim, zostaniesz przedstawioną królowéj. Mnie się zdaje – z cicha począł spuszczając oczy – waćpani możesz co zechcesz, nawet nie być piękną… Ja chętnie zakład przegram… Będzie ci łatwo stać się śmieszną… niezgrabną. U króla wiele waży elegancya, dowcip, żywość… cóż łatwiejszego jak okazać się zaniedbaną, niezręczną, milczącą, roztargnioną i tępą? Rysy twarzy to nic jeszcze… Drezno pełne jest pięknych kucharek… August jest wytwornym znawcą, wymaga wiele… Pani mnie rozumiesz?

Anna odwróciła się od niego w milczeniu wzgardliwém postępując ku oknu.

– Każesz mi więc grać komedyą dla ocalenia swojego honoru! – zawołała z uśmiechem ironicznym – ale ja nie cierpię fałszu. Waćpana honorowi nic nie grozi… Anna Konstancya Brockdorf nie jest jedną z tych kobiet co się na łaskę pańską biorą i dają spodlić dla garści brylantów. Nie masz się czego obawiać… bądź spokojnym… Litość mnie bierze nad wami! Ja na tym balu nie będę…

Hoym zamilkł i pobladł.

– Pani na balu tym być musisz; – rzekł głosem stłumionym: – tu nie idzie już o żadne dziecinne niebezpieczeństwo ale o głowę i fortunę, o przyszłość moją… Król kazał…

– A ja nie chcę! – odparła Anna.

– Sprzeciwisz się jemu! – spytał Hoym.

– Dlaczegóż nie, panem jest wszystkiego oprócz domu i rodziny, które do Boga należą… Cóż mi uczyni?

– A! wam nic – rzekł niespokojnie minister – nadto dla pięknych pań jest grzeczny; ale ja pójdę na Koenigstein, majątki nasze zabierze fiskus, rozdrapią faworyci: nędza, śmierć.

Zakrył sobie oczy rękami.

– Wy go nie znacie – szeptał cicho – on się uśmiecha i jaśnieje jak Apollo, ale jak bóg piorunów straszny… Nie przebaczył nigdy nikomu kto śmiał zwątpić że jest wszechmocnym. Pani będziesz na tym balu, lub ja zginę…

– A sądzisz pan, hrabio Hoym – odparła Anna – iż ta groźba waszéj zguby jest dla mnie tak straszną?

Ruszyła ramionami i poszła znowu do okna…

Hoym posunął się za nią blady.

– Na miłość Bożą, o sprzeciwieniu się woli króla mowy być nie może… zaklinam was.

Kończył te słowa gdy do drzwi zapukano żywo i służący wpadł zatrzymując się w progu. Minister brwi ściągnął i nasrożył się.

– Hrabina Reuss i Vitzthum!

Ściągnąwszy usta z gniewu, Hoym pośpieszył do progu; chciał służącego wysłać z odpowiedzią odmówną, gdy po za nim postrzegł piękną, wypogodzoną, arystokratycznych rysów twarz hrabinéj, a po za nią żywo szpiegujące go oczy siostry.

Zdawało mu się że o wczorajszym wypadku i o przybyciu żony jego, nikt jeszcze w mieście nie wiedział; odwiedziny dwóch tych pań przekonywały go na nieszczęście iż popełniony po pijanemu błąd, którego sobie darować nie mógł, już się musiał stać pośmiewiskiem powszechném. Hrabina Reuss nie byłaby się pewnie inaczéj ruszyła, by wdowi dom ministra odwiedzić.

Zmięszany nad wyraz, dał znak słudze który odstąpił, a cała postać majestatyczna hrabinéj, która się była wstrzymała w progu, pokazała się w czarnych sukniach koronkami okrytych. Hrabina Reuss biała, świéża, rumiana, form nieco pełnych, ale bardzo wdzięcznych, z uśmiechem łagodnym na różowych usteczkach, nie miała w sobie nic przerażającego, przecież na widok jéj blada już twarz Hoyma, zdawała się blednąć jeszcze: zmięszał się, jakby w niéj groźbę zobaczył…

Siostra jego, pani Vitzthum towarzysząca hr. Reuss, mogła to łatwo dostrzedz w oczach brata. Na obu jednak kobiecych twarzach wykwitły tylko wzamian dwa uprzejme uśmiechy.

– Hoym! doprawdy mogłabym się gniewać na ciebie – ozwała się słodkim, wdzięcznym, melodyjnym głosem hr. Reuss – jakże to być może! Żona twoja przybywa nam tu do stolicy, a ja nic nie wiem… a ja przypadkiem od Hülchen dopiéro dowiaduję się o tém.

– Jakto? – krzyknął minister nieposiadając się ze zniecierpliwienia – i Hülchen już wié o tém.

– A! – zawołała wchodząc pani Reuss – i ona i cały świat i wszyscy o tém tylko mówią, że nareszcie masz rozum i biednéj kobiecie za kratami więdnąć nie dasz.

To mówiąc posunęła się ku Annie, badając ją oczyma, rozpatrując się w niéj, jak znawca pięknych koni patrzałby na zwierzę na targ wyprowadzone.

– Jak się masz droga hrabino – rzekła wyciągając ku niéj obie ręce. – Jakżem rada że cię tu powitać mogę, gdzie jest właściwe miejsce twoje. Pierwsza się tu zjawiam, ale wierz mi że nie ciekawość mnie tu sprowadza, tylko chęć usłużenia ci. Jesteś jutro na balu u królowéj… pustelnico moja śliczna… przybywasz dziś, nie znasz Drezna… każże mi sobie pomódz. Ja i Vitzthum niepokoiłyśmy się zawczasu o ciebie… Biédna ty nasza strwożona ptaszyno…

W czasie tego przemówienia, ta którą hr. Reuss nazwała spłoszoną ptaszką, stała tak dumna i jaśniejąca siłą, wcale nie zatrwożona, jakby tu panowała oddawna.

– Dziękuję wam pięknie – odezwała się spokojnie – właśnie mąż mi powiedział że mam być na balu. Lecz jestże to koniecznością, czy nie mam prawa zachorować choćby ze strachu, że mnie tak nadzwyczajne szczęście spotyka!

– Nie życzyłabym ci tego pretekstu używać – odpowiedziała hr. Reuss, którą Hoym ze swojego gabinetu podawszy jéj rękę przeprowadzał właśnie do ponuréj sali audyencyonalnéj – nikt nie uwierzy w chorobę popatrzywszy na ciebie, co wyglądasz jak Juno pełna blasku zdrowia i siły, nikt nie da wiary przestrachowi, boś nieulękniona.

Vitzthumowa wzięła pod rękę Annę i korzystając z tego że ją brat wyprzedzał nieco, szepnęła na ucho:

– Kochana Anno! niemasz się zaprawdę ani czego trwożyć, ani wymawiać; raz przecie wyjdziesz z téj niewoli, którą dla ciebie opłakiwałam. Zobaczysz dwór! króla… świetność naszą, któréj równéj nie ma w Europie. Ja ci piérwsza winszuję. Jestem przekonaną że los najszczęśliwszy cię czeka…

– Jam tak do mojego więzienia i ciszy nawykła – cicho rzekła Anna – iż mi już nad nie nic więcéj nie było potrzeba.

– Hoym mój – dodała Vitzthumowa – spali się z zazdrości!

I śmiać się poczęła do rozpuku.

Trzy panie którym towarzyszył pomięszany minister, stały w śród sali jeszcze, gdy służący odwołał Hoyma, za którym się drzwi gabinetu zamknęły. Hrabina Reuss pierwsza usiadła pochylając się ku pięknéj gospodyni.

– Droga moja – szepnęła – bardzom rada że piérwsza cię witam rozpoczynającą życie nowe. Wierz mi, mogę ci się przydać na co… Hoym niechcący podstawił ci pod nogi podnóżek, po którym wynijść możesz wysoko… Jak anioł jesteś piękna!

Anna zmilczała chwilkę.

– Sądząc żem ambitną, mylisz się kochana hrabino – odezwała się zimno – płoche lata przeżyłam, wielem myśléć musiała nad sobą i światem, siedząc w samotni mojéj. Wzdycham tylko aby do niéj i do méj Biblii powrócić.

Reuss się rozśmiała.

– Wszystko to się zmieni – rzekła wdzięcząc się do gosposi. Nateraz myślmy o jutrzejszém ubraniu. Vitzthum patrz i złóżmy walną radę jak ją ubrać mamy, bo sama gotowa się zaniedbać. Tobie powinno iść przecie o honor domu brata.

– Jakkolwiek się ubierze – odezwała się Vitzthumowa – zawsze będzie najpiękniejszą. Teschen z nią walczyć nawet nie może, jest zwiędła. Na całym dworze nie ma żadnéj, coby nie zgasła przy Annie. Mnie się zdaje że jak najskromniejszy ubiór będzie jéj jak najlepiéj do twarzy… niech inne się sadzą na róż, bielidło i fioki… jéj dość, choćby dziewiczéj sukienki…

Rozmowa o gałgankach stała się żywą, przerywaną, gorącą, polemiczną. Hrabina zrazu nie mięszała się do niéj, słuchając tylko dwóch przyjaciółek, zbyt czułych, by ich zajęcie się nią nie budziło podziwienia i pewnéj obawy. Powoli jednak i ona uległa magnetycznemu pociągowi, jaki strój ma dla niewiast, wrzuciła słowo i śmiechem przerywany spór toczył się już coraz weselszy…

Hr. Reuss z niezmierną bacznością przysłuchiwała się każdemu słowu pani Hoym, tajemnie przypatrywała się jéj z jakimś niepokojem dziwnym; zdawała wrzucać pytania, chcąc w odpowiedziach coś więcéj usłyszéć, nad to co one zawierały. Anna przeszła wkrótce z rozdraźnienia rannego w stan jéj wiekowi właściwy, zaczęła dowcipkować i śmiać się, rzucając z wielką łatwością słówkami iskrzącemi tysiącem ostrych brylantów. Z odwagą, ze szczerością niezwykłą opowiadała o sobie, swych uczuciach i przeczuciach. Pani Reuss przyklaskiwała. Po kilkakroć chciała ją uścisnąć, tak się ucieszyła żwawością młodzieńczą tego umysłu, który w spokoju i ciszy całą dziewiczą zachował potęgę.

– Cudowna Anna nasza! zachwycająca! niezrównana! – wołała. Jutro wieczorem cały dwór u kolan jéj leżéć będzie. Hoym wcześnie powinien sobie przygotować pistolety. Teschen zachoruje i omdleje znowu, ona co tak jest skłonną do mdłości odkrywających jéj wdzięki!

Vitzthumowa śmiała się… Reuss opowiadała z tego powodu młodéj pani, jak księżna Lubomirska zdobyła króla serce omdleniem na widok jego upadku z konia. Omdleli naówczas oboje, bo i król także ranny mocno w nogę, stracił przytomność. Przebudzenie było rozkoszne… bo August klęczał u nóg jéj, gdy po raz pierwszy otwarła oczy…

– Niestety! – dodała Reuss – dziś gdyby nawet napadły ją mdłości, królby się może raczéj przestraszył niż uradował niemi. Przeszły pierwsze zapały. Na jarmarku lipskim Najjaśniejszy Pan puścił sobie cugle i dokazywał z francuzkiemi aktorkami. Co gorzéj, mówią że się szalenie zakochał w księżnie Anhalt-Dessau… od któréj tylko doznał nielitościwéj oziębłości… Fürstemberg słyszał od niego niedawno, że serce ma wolne i gotówby jakiéj piękności uczynić z niego ofiarę.

– Spodziewam się – rzekła obrażona nieco Anna – iż mnie kochana hrabino nie posądzisz o to, bym stanęła w rzędzie z francuzkiemi aktorkami, choćby po drugiéj stronie księżne się znalazły… Serce królewskie wcale nie wesołym jest darem, a moje coś więcéj warto niż resztki po księżnie Teschen…

Reuss zarumieniła się mocno.

– Cicho! cicho! dziecko jakieś – odezwała się oglądając – któż ci mówi o tém. Paplemy o wszystkiém… dobrze, byś na wszystkie wypadki była przygotowaną.

Vitzthum i ja przyślemy ci kupców naszych i szwaczki… jeśliś swoich brylantów nie wzięła z domu, albo ci ich braknie, Meyer pożyczy w największym sekrecie jakich tylko zapragniesz, niewidzianych tu na dworze. Usłużny jest i grzeczny… To mówiąc wstały obie i poczęły ściskać Annę, która je milcząc do drzwi salonu przeprowadziła… Hoym już się nie pokazał, w gabinecie pełno było urzędników od akcyzy.

U wschodów na dole stała kareta hr. Reuss, do któréj wsiadły obie. Jakiś czas milczały zamyślone. Vitzthum piérwsza przerwała to zadumanie:

– Co pani wróżysz? – spytała.

– To nieuchronne – szepnęła hrabina – to konieczne: Hoym od dziś dnia za wdowca się uważać może. Anna dumną jest… będzie się szczęściu opierać długo, ale nic króla więcéj nie draźni nad taki opór z którym walczyć musi. Jest jak anioł piękną, śmiałą, dowcipną, dziwaczną: wszystko to przymioty które nie tylko ciągną ale i wiążą. Droga moja, będziemy z nią teraz jak najlepiéj nim pochwyci w ręce wodze, potém byłoby zapóźno… Ja ciebie, ty mnie wspomagaj: dajmy sobie ręce. Przez nią króla miéć będziemy, ministrów, wszystko. Teschen zgubiona, co mnie niewymownie cieszy; u téj nudnéj, sentymentalnéj księżnéj nigdym nic zyskać nie mogła. Ma téż dosyć: syn uznany, księztwo nadane, bogactwa ogromne: królowała nam zadługo. Schodzi z pola, król się nudził, a jeśli kiedy, to teraz gdy jest tak nieszczęśliwym, pociechy potrzebuje i rozrywki.

Fürstemberg, ja i ty potrafimy to nareszcie że ją obalim. Dość mamy wszyscy téj cudzoziemki. Trzeba tylko całą intrygę prowadzić rozumnie, ostrożnie, może powoli, bo Anna szturmem się wziąć nie da: nadto jest dumną.

– Biédny Hoym! – zaśmiała się Vitzthumowa – jeśli będzie miał rozum…

– Zyszcze na tém: nie kochał jéj od dawna rozpustnik – przerwała hr. Reuss – choć jesteś jego siostrą, mogę przed tobą mówić otwarcie. Sam zresztą zgotował sobie ten dramat, którego padnie ofiarą.

– Posądzam Fürstemberga!

Hr. Reuss zmierzyła ją bystrém, przelotném wejrzeniem i w oczach jéj błysnęło na chwilę, coś, jakby iskierka szyderstwa: ruszyła ramionami.

– A są osoby predestynowane! – rzekła z ironią.

Nagle, po kobiecemu jakoś zaśmiała się głośno. – Wiész – dokończyła – powinna włożyć suknią pomarańczową i korale. Włos ma kruczy, cerę dziecinnéj świeżości, będzie jéj cudnie do twarzy. Uważałaś jaki to ogień w tych oczach.

– I jaka duma! niestety! – dodała Vitzthumowa.

– Niechno króla zobaczy! – zakończyła pierwsza – niech August zapragnie się jéj podobać, ręczę ci i głowę i dumę straci.

Hrabina Cosel

Подняться наверх