Читать книгу Budnik - Józef Ignacy Kraszewski - Страница 4
III
ОглавлениеW chwili, gdy się opowiadanie nasze zaczyna, byłato młoda jeszcze ledwie z pod śniegów wychylająca się wiosna, pora najstraszniejsza dla ubogich, bo stykająca się prawie z tym groźnym przednówkiem, który pocieszając nadzieją nowego, starego już nie ma pokarmu. Bydło i ludzie dożywszy do końca zapasów zimowych, oglądają się dokoła, prosząc Boga o zieloność i życie świata, które jest dla nich pokarmem.
Nic smutniejszego przytem nad tę w naszym klimacie często przykrą i długą porę roku, poprzedzającą rozbudzenie ziemi. Drzewa nagie, płachty śniegów czarnych niedotopionych, zlodowaciałych leżące po dołach, kryjące się w cieniach; powietrze wilgotne i zimne; na niebie szare chmury dżdżyste i śnieżne; w stodołach i spiżarniach już pusto lub niewiele zostało.
Bydło budnika przywykłe do pożywiania się nawet wśród zimy gałązkami młodemi drzew, ich korą i odgrzebywanemi z pod śniegu trawami, choć wychudłe, życie swe przecież utrzymać potrafi. Koza zwija się i spina ku smacznym pączkom, które ją dostatecznie nakarmią; ale człowiek! Człowiek już w tej porze czasem mrze głodem, mięszając do chleba co tylko da się wmięszać na oszukanie żołądka i zyskanie czasu.
W chacie budnika późnym wieczorem, u bondura w którym gorzała szczepa smolnej łuczywy, siedziała cała rodzina, prócz jednego jej członka. Stary Bartosz jeszcze był w lesie.
Wdowa Salomea, żona niegdy brata Bartoszowego, zwana panią Pawłową; syn Bartosza Maciej i córka Julia, oglądali się coraz na drzwi, nasłuchując ażali nie wraca ojciec. Ciemny i mokry wieczór szumiał i szalał w puszczy, której głos dla przywykłych uszu głuchem się wydawał milczeniem.
W kominie skwarzyło się coś w garnkach, na które niekiedy dość obojętnem okiem spoglądała Pawłowa. Byłato kobieta lat pięćdziesięciu kilku, rysów twarzy pospolitych, cery właściwej budnikom żółtej i ciemnej, z twarzą pooraną marszczkami, w brudnej, dawniej białej chuścinie na głowie, odartym kabaciku płócienkowym i grubej szarej koszuli. W zgasłych oczach, zbladłych ustach, malowało się przybicie nędzą, spodlenie cierpieniem; bo cierpienie, które podnosi i uszlachetnia, przybija także słabych i upadla!
Widziałeś patrząc na nią, że nie wzdrygnęłaby się na nic, byleby z ciężkiego żywota przejść do swobodniejszej doli; uczucia poczciwsze jeżeli kiedy w niej żyły, zagasły przywalone ciężarem codziennych trosk bez nadziei podźwignienia. Z podkurczonemi nogami, ręką pod brodę wciśniętą, rozczochranemi włosy bez barwy i kształtu, siedziała zamyślona głęboko, zadumana, nieporuszony wzrok utkwiony w ścianę trzymając.
Przy niej, na przypiecku także, przędła Julusia córka Bartosza.
Dziwneto było w chacie biednego budnika zjawisko: biała, blada, wysmukła, z czarnym kruczym włosem, czarnemi oczyma oćmionemi długą rzęsą, pokrytemi brwią kształtną, zdawała się ledwie dopiero z dzieciństwa do młodości przechodzić.
Pod grubą, ale czystą koszulą, poczynały się dopiero zarysowywać niewieście jej kształty. W czarnem oku, w ust zagięciu, mówiła przyszła, a jeszcze nierozwiniona namiętność. Ubogi strój nie był bez starania narzucony, ale ułożony widocznie z myślą, by przystrajał, by zdobił; gładko wyczesane prześliczne i ogromne włosy, związywała maleńka chusteczka czarno-niebieska, której węzeł nie był bez uwagi splątany, końce zdawały się spuszczone z rozmysłem. Na szyi trochę paciorek i krzyżyk żółty, wyglądał z pod wywiniętego kołnierzyka koszuli.
Julusia (tak ją zwano) przędła, ale nie myśląc o kądzieli i wrzecionie, ze wzrokiem błędnym, który zdradzał zadumanie głębokie. Widać było, że myślami i nadziejami poszła kędyś za chatę i za lasy.
Niedaleko od niej na wywróconym cebrze siedział Maciej, prawdziwy budnik, z temi rysy twarzy bez wyrazu, którym nędza odjęła życie, barwę młodości, połysk żywota. Włos konopiaty najeżony na głowie, zwieszał mu się nad oczy siwe, blade, bezmyślne. W rysach nic nie było szlachetnego, żadnego najdalszego nawet podobieństwa do siostry. Na policzku nie postał ślad rumieńca, a ogół twarzy wcześnie zestarzałej, daleko więcej lat okazywał, niż Maciej miał ich w istocie. W tej chwili plótł łapcie milcząc; u nóg jego osmalony, z najeżoną sierścią, ostremi uszami, chudemi wciągnionemi boki, leżał stróż chaty, przyjaciel osobisty Macieja – stary, wierny Burek.
Trzask łuczywa z którego dobywały się kłęby czarnego dymu, uciekające bondurem, przerywał tylko milczenie. Nareszcie pani Pawłowa westchnąwszy i poskrobawszy się w głowę, zawołała ostrym i niemiłym głosem:
– A coto jest, że Bartosza nie ma?
– Hę? – spytał Maciej głupawo, rzucając łapcie.
– Dziwo, że Bartosz nie powraca.
– Co za dziwo! Musieli gdzie zabłądzić, noc taka czarna! Burek nie trafiłby.
– Gdzieby zaś Bartosz mogli zabłądzić!
– Albo czemu?
– Zna on przecie las, gdyby kieszeń swoję.
– Ba! każdy go z nas zna, a każdemu się trafi zabłądzić, jak złe zechce wodzić.
– Nie plótłbyś Maćku! – przerwała Pawłowa.
Maciej ruszył ramionami, potrząsnął głową, spojrzał na siostrę, która obudzona rozmową prząść zaczynała, i wrócił powoli do łapci.
– A mnieby się jeść chciało – rzekł po chwili do pani Pawłowej. – Czy będziecie czekali na tatula?
– Zdaje się, nie ma o co i pytać!
Maciej wstał, wyciągnął się, poszedł do drzwi napić wody, i rzucił się na ławę stękając, a poleżawszy chwilę, odezwał się chrapaniem.
Pawłowa posłyszawszy że spi i upewniwszy się spojrzeniem, obróciła się do Julusi która powoli przędła.
– Zaśpiewajcie bo co – rzekła – nudno! Wichrzysko się zmaga, a to taka puszcza głucha. A ten bałwan śpi! Ciarki przechodzą po skórze. Jeszcze pod taką noc o złem wspominać!
– Nie ma bo ochoty śpiewać.
– Jakto? w twoim wieku? Mój Boże! Ja, kiedy byłam tak młoda, to mi pani matka, świeć jej Boże, gęby stulić nie mogła.
– Musieliście być w lepszym stanie, to wam i weselej było.
– Toć się rozumie! A bo teżto dawniej daleko inne i lepsze były dla wszystkich czasy! W puszczy roboty huk, aż miło taki rwetes i życie. Stuk, puk, siekiery brzęczą, w piecach trzeszczy, dziegiec kapie a Mazurowie śpiewają. Tu belki złote leżą, tu się klepka w stosy sypie, tam łuczywo w szury stawią, tu korę brzozową zwożą, dalej popioły palą, dalej potaż kipi. A trzeba wiedzieć, że nieboszczyk Paweł nie miał sobie równego do potażu, nietylko korytnego, ale nawet kotłowego. Sprowadzali go o dziesięć i dwadzieścia mil. I u niego zawsze popiół lepiej wydawał się jak u drugich. Był dostatek, nie ma co mówić, był grosz, było wszystko czego dusza chciała. A! a! gdyby nie to nieszczęście!
– Nieszczęście?
– Jużciż! że się pobili w karczmie z Krzywonosym i mój dostał w głowę obuchem, co kawęczał dwa lata w łóżku zanim umarł. Oj! ta to przeklęta choróbsko mnie zgubiła. Bo kiedy już Pan Bóg tak chciał, żebym była sierotą, niechby był taki pochorowawszy trochę skończył; ale to i on się nieboraczysko namęczył okrutnie, i my się utracili do ostatniej koszuli, że za co go potem i pochować już nie było. A na starość przyszło cudze kąty wycierać.
– Jakto cudze? – rzekła Julusia – taćmy przecież swoi, pani Pawłowa.
– Swoi! tak! swoi! – pokręciła głową i zamilkła.
Maciej spał, a Burek układłszy się przy nim na ławie, patrząc w okno, uszy nastawił i sierść najeżył.
– Ale bo i wam ciężko! – dodała po chwili Pawłowa wzdychając. Ja co to lepszego kosztowałam i pamiętam dawniejsze czasy, nie wiem już jak dalej i wytrzymamy. Co dzień gorzej, co dzień nędza większa, roboty żadnej leśnej nie ma krom tej lichej smoły, co i plunąć nie warto. Chcieliby nas na chłopów przerobić i z wołami do roli zaprządz, ale z tegoto nic nie będzie. Podobno rychlej z głodu pomrzemy.
Julusia westchnęła.
– Co życie to życie! Męka, krótko mówiąc. W spiżarni pustki jak wymiótł, bydełko pozdychało. Jedna chuda krowina i dwie kozy całego dobytku, a koźlęta wilcy podławili. Na chleb mąki do przyszłej niedzieli nie stanie.
– Ojciec pomyśli i postara się.
– A zkąd on się postara? z palca wyłamie? Z fuzją chodząc co zabije to zjemy, ze skórki się nie zbogaci, bo i zwierza nie bogato w lesie, roboty nie ma, a panicz…
Na wspomnienie panicza Julusia nieznacznie się zaczerwieniła. Stara Pawłowa niby tego nie widząc, dalej kończyła:
– Panicz nie pomoże? jak myślicie?
– Alboż ja wiem? albo ja wiem – żywo odparła dziewczyna. – Ale zdaje się…
– A co ci się zdaje kochanie?
– Sama nie wiem. Juściż i on i stara pani bardzo dobrzy dla ludzi biednych; to tylko rządzca i ekonom coby z nich skórę zdarli gdyby można.
– Oj tak, szczera prawda! Tak serdeńko! Panicz młody, serce dobre, śliczny chłopiec! A ty bo jemu w oczko wpadłaś.
– Kto? ja? – ruszając ramionami i rzucając się żywo do kądzieli zawołała dziewczyna. – Ja? dajcież pokój.
– No! no! Oczy mam nie dla proporcji. Nie udawaj! Wiem ja wszystko, wiem.
– A co macie wiedzieć?
– Co? ciekawość!! Panicz często z polowania pod naszą chatę zbacza, a jak ciebie zastanie na podwórku, to i zagada i zbliży się i pożartuje. A taki się robi słodki, miły, jakby go kto miodem posmarował. Oj! oj! gdybyś ty miała rozum, gdyby to tak ze mną, wiedziałabym ja co robić.
– Ale dajcież mi pokój! – porwała się Julusia cała w płomieniach. – Ja nawet nie wiem co wy sobie myślicie. Broń Boże by ojciec posłyszał!
– No, no! cicho! cicho! nie ma nic! – szepnęła stara ukośnem mierząc wejrzeniem Julusię najprzód, potem śpiącego Macieja.
Julusia tymczasem poszła ku piecowi zajrzeć do wieczerzy, na którą gotowały się kartofle i kasza, oboje bez omasty. Kartofle zatrzeć miano trochą sera wydając na stół, a kaszę tylko osolić i grzybem a cebulą podprawić; słonina była tu bajecznym przysmakiem, dawno niewidzianym, a odrobina masła najczęściej się sprzedawała kwaterkami w miasteczku dla kupienia soli i pierwszych potrzeb do życia.