Читать книгу Budnik - Józef Ignacy Kraszewski - Страница 6

V

Оглавление

Nazajutrz ranek był zimny, ale niebo wyjaśnione, ptastwo zbudzone słońcem świergotało w lasach, skowronek nad czarną jeszcze i obmokłą unosił się rolą. Stary Bartosz wyszedłszy przed świtem, zobaczył przywiązane jeszcze konie u drzwi chaty, które żydzi porzucili tu. Biedne szkapy pokładły się na gołej ziemi, skubały słomę rozsypaną i drzemały spędzone. Stary ujrzawszy je wzruszył ramionami i zawołał syna.

– Weź te konie, rzekł, i ruszaj z niemi do miasteczka, oddasz je pomocnikowi na ręce; powiesz, że Bramko był w nocy i zostawił tutaj.

Maciej spojrzał ojcu w oczy, poskrobał się w głowę i nic nie odpowiedział; widać jednak było, że wątpił o swojej umiejętności znalezienia się wobec straszliwego pomocnika, którego znano w okolicy z opilstwa i złości.

– Albo nie! nie! – mruknął Bartosz sam do siebie – pojadę sam z niemi lepiej.

– I pewnie! i pewnie! – spiesznie dodał Maciej – bo ja taki pewniusieńkobym tam języka w gębie zapomniał.

– A ty, przerwał ojciec, ruszaj w las ze strzelbą i do dworu za chlebem co się nam tam należy. Kwitek znajdziesz zatknięty za obrazkiem.

– Do dworu, to choć z biedą, ale rady sobie damy – rzekł Maciej. – Ale i tam jak mnie poczną odsyłać od kąta do kąta, od jednego do drugiego!

– Juściż czas, żebyś sobie rady dawać nauczył – ofuknął groźnie stary Bartosz. – Wkrótce i mnie nie stanie, przyjdzie ci samemu i siostrą się opiekować i o chacie myśleć. – Maciej zamilkł; weszli do chaty nazad, gdzie już pani Pawłowa pochwyciwszy się z tapczana na którym spała, rozkładała ogień i przygrzewała trochę koziego mleka na ranny służyć mającego posiłek.

Słońce już się podnosiło ponad lasy i przeświecało jaskrawo przez nagie jego gałęzie, gdy Maciej ubrawszy się w szarą świtę, borsuczą torbę, nowe chodaki i przewiesiwszy strzelbę, ruszył pieszo ku dworowi. Stary tymczasem podesławszy zgrzebny wór na konia, skoczył i poprowadził żydowskie szkapy do miasteczka. Machinalnie odmawiając ranne pacierze, Pawłowa krzątała się leniwo po izbie, Julusia czesała długi swój warkocz czarny przed rozbitem lusterkiem.

Obie milczały spozierając na siebie z ukosa. Julusia nie śmiała zaczepić starej, stara nie wiedziała jak zacząć rozmowę, której pragnęła. Nareszcie, gdy obie siadły pod piecem gryząc chleb czarny i suchy, zmoczony w troszce mleka, stara instynktowo obejrzawszy się po kątach i nie widząc nikogo, prócz chudego burego kota, poczęła:

– Ot! taki co bieda to bieda! A westchnąwszy – I będzie coraz gorzej a gorzej.

Julusia patrzała milcząc.

– Stary Bartosz całe życie goły był i umrze bez koszuli na grzbiecie; bo coby miał ze szczęścia korzystać, to mu hardość, a jakieś tam szkrupuły tryndają po głowie. Ot, albo i wczoraj! Żyd chciał tylko jaki dzień, dwa, konie przechować. Co jemu do tego jakieto konie. Nie! taki potrzeba koniecznie odepchnąć grosz, kiedy grosz do kieszeni się sunie. Wy bo wszyscy poginiecie przez wasze głupstwo.

– Dajcież pokój! Ojciec lepiej wie, czemu się z tym żydem zadawać nie chce.

– Bo tchórz a uparty! Panie Boże odpuść, ale mi taki prawda cięży i muszę ją wyspiewać; bo co prawda to prawda. Nie takie to teraz czasy, żeby poczciwością żyć można. To i chłop głupi, a powiada: „Nie wziawszy na duszu, nie bude w duszy.”

– Ej pani Pawłowa!

– Co tam! powiem taki prawdę całą! Ojciec stary ma we łbie ćwieka, o Macieju to już i gadać nie ma co, prosto głupi. Ot ty, żebyś miała więcej od nich rozumu, tobyś wszystkich poratowała.

– Ja! ja! a toż jak?

– Niby ty nie wiesz! Porzuć! porzuć! Coto nie rozumiesz, że tybyś wszystko mogła u panicza.

– Co bo mówicie! wam się śni.

– A taki co prawda to prawda!

– Ale bo to nieprawda.

– Jakto nie? Już ja tego z palca nie wyssałam. Kiedy mnie za język ciągniesz, no to ci powiem wszystko jak było.

– Cóż było? co? – I dziewczyna zarumieniła się, pokraśniała a oglądać poczęła z przestrachem.

– Wiesz, że w przeszłą niedzielę byłam we dworze.

– A tak, byliście! – odpowiedziała Julusia głosem drżącym.

– Ho! nie przerywajże a słuchaj. We dworze jak zwyczajnie u panów: szumno, wesoło, aż serce rośnie, a ludno jak w mieście. Ja, com-to dawniej dworsko sługiwała, przypomniawszy sobie młode latka, małom nie płakała z zazdrości. Nu! mniejsza o to. Gwar, śmiech, dostatek. Na folwarku u klucznicy kiełbasy smażą dla gości; u ekonoma w karty grają, miód piją; w czeladnej izbie śmiechy i krzątania koło tłustych misek, z których słonina po ziemi kapie. Co już mówić o pałacu! Zaszłam najprzód do klucznicy z tą moją raną na nodze, prosząc maści. Klucznica bo stara moja znajoma, ale odprawiła po lekarstwo do samej jejmości, która taki kurować i ratować lubi. Wszakże starą jejmość znacie?

Budnik

Подняться наверх