Читать книгу Oficer słusznej sprawy. Rzecz o Łukaszu Cieplińskim - Józef Roman Maj - Страница 6
Rozdział I
„Oby chłopak był zdrowy i dzielny, bo Polska takich ludzi potrzebuje…”
ОглавлениеMiało się już ku wieczorowi, gdy do piekarni przybiegła Marcysia, cała czerwona na twarzy, i zapytała:
– Gdzie pan Franciszek?
Zenek, który lubił z młodymi pannami przestawać i z nimi się przekomarzać, zaczął ją zaczepiać:
– A co ci do tego? Pan nie dał polecenia, żeby opowiadać byle komu, gdzie jedzie.
Marcysia, mądra dziewczyna, szybko pojęła przyczynę zmiany kierunku rozmowy i odgryzła się za lekceważące słowa Zenka:
– Głąbie, nie do ciebie przyszłam, pani rodzi!
Zenek odpowiedział:
– A to było od razu mówić! Pan pojechał do Kwileckich po drewno, bo nie ma go więcej niż na trzy dni.
Marcysia się zatroskała:
– Zróbta co chłopaki, bo to też będzie chłopak, a on nie będzie czekał! – i zbiegła szybko po schodach.
Zenek krzyknął głośno, żeby go przy piecach usłyszeli:
– Wojtek, pryncypałowi się syn rodzi, masz rower, to byś podjechał po niego!
Szczęśliwie było ich trzech na zmianie i, jak na komendę, jednym słowem i jedną myślą skomentowali sytuację:
– To które to już będzie, szóste, siódme?
– Nie, ósme!
– Ale ten Ciepliński jurny, a wydawałoby się, że baby nie dotknie! Może ma co odłożone, bo tej piekarni na posagi nie wystarczy.
– Chłopaków to na pewno w świat powysyła.
Zenek odparł:
– Wojtek, skończ gadać i jedź, bo, jak Marcycha powiedziała, już czas, a to dziecko nie będzie czekało.
Wojtek zmienił tylko czepek piekarski na beret, zarzucił płaszcz na robocze ubranie i ruszył do majątku leśnego Kwileckich. Pryncypała zastał w kantorze przy tarcicy, siedzącego przy bocznym stoliku z panem Janem, leśniczym z majątku. Choć było to trochę z boku od głównego kompleksu tartaku, nie miał kłopotu ze znalezieniem pana Cieplińskiego, bo od razu zobaczył gniade konie, chlubę męskiej części rodziny Cieplińskich, i jego wolanta. Głośno zapukał i, nie czekając na zaproszenie, wparował do kantoru, od progu oznajmiając:
– Panie majstrze, Marcysia mnie przysyła, bo żona rodzi!
Ciepliński od razu wydał komendę:
– Jedź szybko do piekarni i umówcie się z chłopakami, który zostanie do pilnowania pieców, bo w domu musi być ciepło, a chłodno za oknem.
– Tak jest, panie majstrze!
I wyszedł.
Pan Jan rzekł:
– No to musimy kończyć, panie Ciepliński, siła wyższa. Niech stanie na pana słowie, w takiej sytuacji nie ma miejsca na targi, a co z mojej strony, to chłopcu na szczęście.
Ciepliński wstał, a pan Jan rzekł:
– Zaraz, zaraz, panie Ciepliński, przecież musimy chociaż kusztyczek. Jakże to tak?
Podszedł do szafy i zza rzędu teczek wyciągnął schowaną karafkę, którą miał jeszcze ze Lwowa, z szuflady wyjął dwie karczmarki. Skierował karafkę w stronę okna:
– Niech pan patrzy, panie Ciepliński, jarzębinka, moja robota, widzi pan, jaki kolor wyciągnąłem?
I, nalewając do kieliszków, powiedział:
– Winszuję, winszuję. A małżonka szanowna zdrowa była?
– Zdrowa, panie kapitanie.
Panu Janowi bowiem nie tylko w Kwilczu, ale w całej okolicy pamiętano, że w powstaniu styczniowym dosłużył się rangi kapitana.
– Jak małżonka była zdrowa, to będzie i zdrowy chłopak. Wypijmy, żeby był dzielny, bo Polska takich ludzi potrzebuje!
Ciepliński stał zniecierpliwiony i dziwił się, że pan Jan, z którego zwykle trudno było słowo wyciągnąć, teraz stał się taki rozmowny:
– Ma pan udane dzieci, panie Ciepliński. Przyglądam się Stasiowi, z niego chyba wojaka nie będzie, może z tego co wyrośnie.
– Muszę już jechać, panie kapitanie.
– Tak, tak, panie Ciepliński, ale niech pan nie zapomina, że o… A jak on będzie miał na imię?
– Nie wiem jeszcze, panie kapitanie.
– Niech pan nie zapomina, że o tym chłopcu dowiedział się pan, kiedy byliśmy razem.
I po krótkim namyśle dodał:
– Tak, tak, panie Ciepliński, a szacowną małżonkę niech pan ucałuje ode mnie w obie rączki, niech pan jedzie, ciemno się robi, niech pan jedzie.
Ciepliński wyskoczył z kantoru jak z procy. Żałował, że nie wziął dziś ze sobą Pietrka, stajennego, który najlepiej powoził. Szybko odpiął worek z obrokiem od dyszla i bez większej dbałości zarzucił na tył wolanta, założył do pysków koni wędzidła i od razu stępa ruszył do domu. Choć chciał myśleć o żonie, całą drogę nurtowała go myśl, co spowodowało takie ożywienie kapitana i dlaczego mówił on z taką oczywistością o chłopcu. Przecież on, ojciec, sam nic na jego temat jeszcze nie wie…
W domu przed wejściem spotkał Zenka, który odebrał konie, i powiedział mu, że dzisiaj całą noc będzie przy piecach. Po wejściu do pokoju zastał zaskakującą sytuację: żona, która miała być w połogu lub po nim, uśmiechnięta, rozmawiała z Teklą, która została przywołana, by odebrać kolejne dziecko małżonków Cieplińskich, i siedziała wygodnie na fotelu, popijając cienką herbatę i przegryzając rogaliki św. Marcina, na które i po św. Marcinie mieli zbyt. Tylko jedno pytanie cisnęło mu się na usta:
– I co? I co?
Tekla odpowiedziała:
– Powoli, panie Ciepliński, powoli. Będzie pan miał silnego syna. Pani Maria myślała, że on już woła, a on się tylko rozbrykał. Fikał, aż miło. Będzie pan miał silnego syna.
– Dlaczego Tekla mówi mi o synu to samo, co mówił kapitan?
– Czy pan oczu nie ma, panie Ciepliński? Niechże pan spojrzy na żonę, jaka piękna, to tylko na chłopca, panie Ciepliński.
– Maryś, mogę do ciebie podejść?
– No pewno.
Pan Franciszek podszedł do małżonki i, co mu się po raz pierwszy zdarzyło, zapytał:
– Maryś, mogę cię ucałować?
– No pewno.
– To się odsłoń.
– Zgłupiałeś?
– Nie zgłupiałem. Jak chcesz, żebym cię pocałował, to się odsłoń.
– Coś ty wymyślił? Tekla, pomóż mi.
Tekla odsłoniła przeszywaną w kwadraty pierzynę, pani Maria odsłoniła koszulę, a Ciepliński ukląkł i ze wzruszeniem ucałował łono żony, przykładając też do niego ucho. Kiedy wstał, okrył żonę z powrotem, jak umiał najdelikatniej, i powiedział:
– To było ode mnie, ale kapitan prosił mnie, żebym od niego ucałował obie twoje rączki. To od niego.
I ucałowawszy żonę, rzekł:
– Dziękuję Maryś, dziękuję.
Pani Maria, sięgając po chusteczkę, żeby wytrzeć oczy, rzekła:
– No idź, odpocznij, ja pobędę z Teklą.
Nie chciało mu się jakoś wychodzić, więc zaczął:
– Pani Teklo, a grzeją dobrze?
– Aż za dobrze, panie Ciepliński. A gdzie pan zamówił wiśniowe i orzechowe drewno? Tylko po dworach palą takim przy połogach.
– Nigdzie nie zamawiałem. U teściów, u Kaczmarków, ubiegłej zimy popękały drzewa w sadzie, trzeba je było wyciąć. Co się miały marnować. Trzeba było nowe wiśnie i orzechy sadzić, bo jakże by to wyglądało. Przywieźli je do nas dwukonną furą, chłopaki wyładowali i tak leżało od wiosny.
– No, ale zapach przedni, lepszy niż w sklepie kolonialnym.
– To prezent od ojców dla Maryś, ale dzieci się cieszą, a Jadzia na przedpołudniowej kawie wręcz mi powiedziała, że jeszcze nigdy u nas w domu tak pięknie nie pachniało. Ze starego orzecha dało się wyciąć parę desek, to powieźli je do Filipinów, bo ci po parafiach rozgłaszali, że im potrzebne drewno orzechowe do malowania obrazu św. Łukasza. Maryś, a jak to będzie chłopak, to damy mu może Łukasz na imię?
– Myślałam, że jak będzie chłopak, to damy mu wreszcie Franek, po tobie, ale jak chcesz…
Tekla włączyła się do rozmowy:
– Pani Mario, jak pan Ciepliński mówił o Łukaszu, to coś mnie tknęło. Niech pani przystanie. To będzie po jego dziadku, drugi Łukasz u Cieplińskich w Kwilczu. Oby był tak szanowany przez ludzi jak dziadek.
– No, jak chcecie, oby się tylko szczęśliwie urodził. Franuś, idź i odpocznij, jak będziesz potrzebny, to cię przywołamy. Ja tu zostanę z panią Teklą, Marcysię odesłałam i powiedziałam, że jak będzie potrzebna, to Zenek po nią przyjdzie. Dzieci niech przyjdą o dziewiątej, to zmówimy pacierz.
Minęła noc i nic się nie wydarzyło, minął dzień św. Katarzyny i dalej nic się nie wydarzyło, tylko sąsiadki i inne kobiety z Kwilcza odwiedzały panią Marię i obdarowywały ją najrozmaitszymi drobiazgami. Żeleźniak z wodą na piecu w kuchni był podgrzewany ze trzy razy, bo już się wydawało, że ciepła woda będzie potrzebna. Marcysia pilnowała go i balii, miedzianej wanny, wiadra, konewki, dwóch dzbanów, zerkała też na stół dziecinny na dwie trzecie wysokości, parawan i białe mydło w mazi, po które specjalnie jeździła do Poznania, bo pani nie chciała ani szarego, ani dziegciowego, które można było kupić w Kwilczu. Wyprasowane pieluszki i koszulki paradnie ułożyły z panią Teklą na stole. Pan Franciszek chodził coraz bardziej nerwowy. Po pacierzach wieczornych na św. Katarzynę przypisanych, a te każdego roku były solennie odmawiane u państwa Cieplińskich, powiedział:
– Maryś, może ja pojadę do doktora, mogę nawet w czwórkę, jeśli chcesz, żeby było szybko. Powiózłby mnie Pieter, bo choć mnie wszyscy o ciebie pytają, to doktor cię lubi i powiedział, że dla ciebie o każdej porze przyjedzie.
– Franuś, idź spać, odpocznij, jak będzie potrzeba, to może jutro. Nic mi nie dolega, a i o dziecko jestem spokojna, bo takie ruchliwe. Jest pełne życia, nic złego się z nim nie dzieje. Ale może Marcysia na dzisiejszą noc by nie szła do domu. Powiedziałbyś, żeby jej przygotowali tu u mnie siennik i pościel. Zostałaby ze mną i z panią Teklą. Pani Tekla doskonale wysypia się w fotelu, tylko podnóżki sobie podnosi poduszkami. A który dzisiaj będzie pilnował ognia?
– Zenek – odpowiedział pan Franciszek – ale on ma miejsce ze stajennymi.
– Ja nie o tym mówię, idzie mi o to, żeby może częściej tej nocy zaglądał do ognia. Idź, idź spać, odpocznij, ale zajrzyj do dzieci, żeby widzieć, co robią.
– Jak chcesz, ale we mnie takiego spokoju, jaki ty masz, nie ma.
Pani Tekla się wtrąciła:
– Niech się pan nie denerwuje. Dziecko po prostu każe na siebie czekać. Jeszcze na nikogo tyle nie czekałam, to będzie ważny człowiek.
Pan Franciszek, uspokojony przez kobiety, poszedł do swej tymczasowej sypialni, ale po drodze zauważył, że Zenek bez zachęty z jego strony będzie tej nocy częściej do ognia zaglądał, bo widział go z Marcysią dziwnie blisko siebie, coś szepczących. Powiedział mu jednak, o co małżonka prosiła, a ten, jak zwykle, odpowiedział:
– Tak jest, panie majstrze!
Tylko że z jakąś żywszą nutą, inną niż w piekarni.
Noc wszyscy przespali trochę nerwowo. Pan Ciepliński myślał nawet, żeby wyjechać z domu nad ranem, by już o świcie być u doktora, ale zmorzył go twardy poranny sen, bo też i usnął bardzo późno. Był rzeczywiście bardzo zmęczony. W domu od tygodnia krzątanina i oczekiwania, ciotka Stanisława, którą przywiózł do dzieci, nie okazała się zbyt zaradna, szczególnie wobec chłopców, stąd bez przerwy były potrzebne interwencje w domu, a do szkoły najechało się chyba z pięciu pruskich oficerów i akurat teraz uczyli dzieci o obowiązkach wobec Kaisera i Vaterlandu oraz jak mają postępować na wypadek gazowego ataku na Kwilcz przez nieprzyjaciela. Wieczorne wyjaśnienia nauk niemieckich wojskowych, które dawał dzieciom, nie były łatwe i krótkie. Wszystko jakby się sprzysięgło na ten czas, bo i wojska pruskie wyszły z koszar. Odbywały manewry między Kwilczem a Pniewami, co na okolicznych piekarzy nałożyło obowiązek dostarczania pieczywa w dużych ilościach. Piekarnia, w normalnym czasie funkcjonująca bez większych kłopotów, w tej sytuacji była przeciążona niemiłosiernie. A tu przecież wszystkiego trzeba dojrzeć! Spał więc tego ranka snem twardym. Jeszcze było ciemno, nie świtało, gdy usłyszał krzyk niemowlęcia. W koszuli nocnej szybko podszedł do sąsiedniego pokoju, ledwie uchylił drzwi, a pani Tekla powiedziała:
– Pan Franciszek teraz tu najmniej potrzebny. Jest chłopak, silny, zdrowy, już mówię do niego Łukasz. Pan narobił przeciągu, panie Ciepliński.
Nie mógł zrobić nic lepszego, niż zawrócić na pięcie i pójść do siebie. Tak zrobił, ale z jakimś szczęściem w sercu. Nie mógł już usnąć, zapalił, podkręcił lampę, odział się kożuchem, bo piec zdążył już przez noc wystygnąć, i znalazłszy ołówek i kartkę, napisał: „O trzeciej nad ranem dwudziestego szóstego listopada tysiąc dziewięćset trzynastego roku urodził się w domu syn mój Łukasz”. Pomyślał, będzie co księdzu pokazać, nie wiadomo, kiedy chrzciny, nie wiadomo, kto dziecko poniesie, bo akurat do kazerny wołają, to lepiej dla pamięci zapisać. Śniadanie z dziećmi odbyło się normalnie piętnaście po siódmej. Gdy szedł do jadalnego, nurtowała go myśl o tym, jak bez szczególnego ambarasu to dziecko przyszło na świat. Nie bardzo wiedział, kiedy powiedzieć dzieciom nowinę, zdecydował, że zaraz na początku śniadania. Po zwyczajnej modlitwie przed posiłkiem zaczął trochę oficjalnie:
– Chcę wam powiedzieć ważną nowinę. Ja mam nowego syna, a wy nowego braciszka, Łukasza.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.