Читать книгу Przerwa w emisji - Kamil Durczok - Страница 5
bez twarzy
ОглавлениеTo było podczas pobytu w klinice kardiologii w Ustroniu. Trafiłem tam niemal prosto z radiowego studia, po bodaj najtrudniejszej rozmowie w życiu. Takiej, której ani nie chciałbyś przeprowadzać, ani być w niej rozmówcą. W najczarniejszych snach nie przypuszczałem, że któregoś dnia będę odpowiadał na pytania, czując się jak wystrzelony w kosmos. Jak ktoś, kto musi stawić czoła zarzutom z pogranicza najintymniejszych tajemnic pomieszanych z czarnym snem wariata. Do kliniki zostałem dowieziony przez brata i przyjaciela. W szczycie afery rozpętanej przez tygodnik „Wprost”. Wybrano właśnie Ustroń, nie tylko dlatego, że to świetny ośrodek. I nie tylko dlatego, że moje serce znali tam całkiem dobrze, bo kilka razy już tam trafiałem. Chodziło też o to, żeby – z racji geograficznego położenia – opóźnić pościg, którego stałem się mimowolną ofiarą: żeby zmylić tropy tabloidów.
Po podstawowych badaniach, dzięki którym wiedziałem, że trafiłem tam na czas i że przy odrobinie szczęścia wyjdę z tego wszystkiego, przyszedł czas na kolejne badanie, rodzaj koronorografii, tyle że robionej komputerowo, bez tych wszystkich nakłuwań – taki nieinwazyjny tomograf. Był to zaledwie drugi dzień mojego pobytu, ale już było widać, że dzieje się coś dziwnego. Ktoś przypadkiem zajrzał do mojej izolatki, szmer przeszedł przez korytarze, coś skrzeczało w powietrzu. Personel był bardzo wyczulony na takie zbiorowe objawy. Ja zresztą też – miałem w tej dziedzinie bogate doświadczenia, choć nabyte w zupełnie innych okolicznościach.
Tomograf był na innym piętrze, więc trzeba było mnie tam przemieścić. Oczywiście oznaczało to publiczną sensację. Już wcześniej, przed moim pobytem, na oddziale wywieszono karteczki, ostrzegające o grypie. Szczęśliwie dla mnie utrudniało to dostęp osób trzecich – choć oznaczało też uciążliwy dla pacjentów zakaz odwiedzin.
Pamiętam młodego lekarza, który przyszedł tego dnia – od początku pełnił funkcję nie tylko medycznego opiekuna, lecz także przewodnika. Miał pokłady empatii, którymi mógłby obdarować każdy beznadziejnie nieczuły szpital powiatowy. Facet zarówno z wiedzą, jak i zrozumieniem, że ci, co do niego trafiają, zwykle prócz ciała mają też nielicho pokaleczoną duszę. Powiedział, że przebiorą mnie w strój chirurga, żebym nie wzbudzał sensacji. Będę się więc przemieszczał incognito, w tym ich fartuchu, masce, czepku – razem z resztą ekipy.
Podczas moich poprzednich, licznych przecież, pobytów szpitalnych sam pełniłem tam funkcję terapeutyczną. To dziwne, ale ludzie często myślą, że jak ktoś pracuje w telewizji, to większość kłopotów i problemów go nie dotyka. Podobnie jest z chorobami. „Pan tutaj???” – ile razy to słyszałem, kiedy na szpitalnych korytarzach, paradującego w dresie albo piżamie, spotykali mnie chorzy czy odwiedzający ich bliscy. Tak jakbyśmy byli z innego świata. Więc później, kiedy choroba zdawała się czymś bardziej oswojonym, pacjenci często żartowali: „Durczok u nas leży, nie może nam się przytrafić nic złego”. Więc i lekarze nigdy nie robili z tego faktu tajemnicy, bo podnosił jakoś naturalnie stan ducha na oddziale. W Gliwicach na onkologii do dziś krążą legendy, że mały pokój na siódmym piętrze to miejsce, w którym szanse na wyleczenie są większe niż gdzie indziej. Profesor Maciejewski – człowiek, któremu zawdzięczam drugie, ponowotworowe życie – przez długi czas ze śmiertelnie poważna miną mówił pacjentom, że leżą na łóżku, na którym w czasie choroby leżał Durczok. Ponoć działanie pro psyche było znakomite.
Teraz jednak nikomu – a już mnie najmniej – było do żartów. Przyniesiono dla mnie chirurgiczny strój, prosto z magazynu. Leżał złożony w kostkę na krześle. Miał zielonoszmaragdowy kolor przeznaczony dla lekarzy od zabiegów – podobno ma uspokajać pacjentów. Mnie nigdy nie uspokajał, raczej budził niepokój. Tym razem też. Ale dopiero kiedy zacząłem się w niego przebierać, dotarło do mnie, że tym razem budzi mój niepokój z zupełnie innych powodów.
Kiedy na koniec włożyłem specjalne okulary – zerówki, które zakryły ostatnią widoczną część ciała, spojrzałem w lustro. I krew mnie zalała. Mam się przemykać jak szczur, kanałami? Byłem już przecież w takich sytuacjach, miałem je nawet – wydawało mi się – dobrze przećwiczone: pokazać twarz, nawet tą zniekształconą po chemii, być na ścieżce i na kursie do zwycięstwa, nie chować się przed towarzyszami niedoli, być w niej solidarnym. I co? Teraz podwijam ogon, mówię: nie, nie ma mnie tutaj? Jaki Durczok? Państwu się zdawało.
Tak, to był pierwszy moment, kiedy przeleciała mi przez głowę myśl, że to nienormalne, że na to nie mogę się zgodzić. Ta myśl była jeszcze słaba, bo byłem zbyt poobijany, fizycznie i psychicznie wycieńczony, wręcz bezwolny. Ale potem, kiedy zastanawiałem się nad całą historią, dotarło do mnie, że to był pierwszy moment przebudzenia, moment, kiedy zwierzyna łowna doznaje olśnienia: zaraz, zaraz, jaka nagonka, jakie psy? Przed czym uciekasz, czego się boisz? Przecież to tylko hołota wali w rondle! Co oni z tobą zrobili? Dlaczego po raz pierwszy w życiu mam ukrywać twarz przed ludźmi?
Byłem tak wkurzony i zdenerwowany, że okulary chirurgiczne natychmiast mi zaparowały. Zdjąłem je na chwilę, ale znów się przestraszyłem, że może ktoś mnie pozna po samych oczach, które jako jedyne zostały wtedy nieosłonięte między maską i czapeczką. Ogarnęły mnie bezsilność i złość. Włożyłem okulary z powrotem. Szedłem przez szpitalne korytarze, niemal opierając się o ściany, jak ślepiec, wściekły na swoją ułomność.
Jakoś doszliśmy do gabinetu. I wtedy po raz drugi poczułem się źle. Czekał na nas personel, który nie miał pojęcia, kto do nich przyjdzie. Dowiedzieli się dopiero w momencie, kiedy zdjąłem z siebie to przebranie. Jedna po drugiej odwracały się ku mnie twarze. Zobaczyłem reakcje, niepewność, jak się zachować, speszenie, zainteresowanie pomieszane z zażenowaniem… Zaczęło do mnie docierać po raz wtóry, że w ciągu trzech tygodni całe moje życie wywróciło się do góry nogami. Nigdy wcześniej nikt tak na mnie nie patrzył. I nie chodzi o to, że patrzyli źle. Byli tak zmieszani, że nawet nie wiedzieli, jak patrzeć.
Później terapeutka wytłumaczyła mi, że ich zachowanie wcale nie wyrażało potępienia czy odrzucenia. Projektowałem na nich swój problem. Wtedy nie rozumiałem tego procesu. Wiedziałem jedno: największy kapitał, jaki mam – moja twarz – ma być zakryty, unieważniony. Niby dlaczego? Dokładnie w tym momencie pomyślałem też, że to początek całkiem nowej wojny. Wojny, w której stawką będzie moja godność.